"...Pięknem i dostatkiem opływająca, ta ziemia, której nawet sami bogowie by się nie powstydzili..." tymi słowami można byłoby pokrótce opisać Zachodnie Królestwo i nie byłoby w tym ani krzty przesady. Mimo, iż minęły czasy świetności kraj ten ciągle zachwycał. Nie tylko lasami, ogromnymi połaciami żyznych ziem, ale i również porządkiem jaki weń panował. Już od dawien dawna nie było tu wojny domowej jaka gorzała za jego wschodnią granicą. Również i istoty magiczne niewiele już wplątywały się w sprawy wewnętrzne, jednak, jak uczy historia, nie można niczego być pewnym. W czasach pokoju jedyne zamieszanie wprowadził, nie żaden obcy i wrogo nastawiony kraj, ani rządni krwi wolni i bezwzględni wojownicy z południa, zwanymi Czarnym Wichrem. Tylko jeden człowiek. Szlachcic. Włości jego ojca rozciągały się od granicy z Gajem Świętych Brzóz aż do samej twierdzy Śnieć, od której już tylko rzut kamieniem leżało wielkie i bezkresne Morze. Bogaty był to człowiek. I okrutny. O burzliwej naturze słyszano w samej stolicy, Niwie. Olgierd, bo tak miał na imię, umiał być również hojny. W szczególności w boju, gdy jednym cięciem miecza potrafił ściąć cztery głowy na raz! Ale czasy jego młodości już minęły. Teraz, wśród pałającej strachem przed nim szlachcie, zaczęły pokazywać się oblicz wrogów, ciągle napadających na włości. Mimo swojego wieku nie jednego człowieka zaszlachtował, gdy ten próbował podpalać jego wioski czy plądrować karczmy.
Od dwudziestu lat przy jego boku widziano młodego mężczyznę. Wysokiego, mężnego i wzbudzajacego lęk samym tylko spojrzeniem. Baby w wioskach biadoliły, że twarz jego przesłania demoniczny cień zesłany przez Welesa, boga śmierci. I to o nim będzie ta historia. O młodym mężczyżnie, którego ojciec na pewno by się nie powstydził. Paliwodzie, który działał nie bacząc na konsekwencje, a nie o rycerzu w żelaznej zbroi, których w ogromnej liczbie Matka Ziemia w Zachodnim Królestwie spłodziła. Jeżeli ktokolwiek chce odszukać w jego historii honoru, miłości czy bohaterstwa, niech od razu tego zaniecha.
***
Brązowe oczy z zimną obojętnością wypatrywały czegoś nieokreślonego zza wielkiego okna, którego ramy błyszczały przepychem. Powoli oblizał usta. Nie zwracał uwagi na klęczące przy łóżku i lamentujące kobiety. Gniótł chrząstki dając upust chaosowi, który majaczył w jego głowie. Głosy płaczek coraz bardziej przeszkadzały mu myśleć. Odwrócił się na pięcie.
- Tak Go matulu nie uzdrowisz- wydusił z siebie hamując gniew pałętający się w jego sercu.
- Olivierze, twój ojciec umiera, jakże możesz być taki bezduszny- rzuciła stojąca obok matki filigranowa kobieta. Ciemne, falowane włosy kontrastowały z bladym licem. Z zielonych oczu wypływał smutek. Mężczyzna wypuścił jej żale drugim uchem.
- Posłuchaj...- powiedziała do niego widząc, że kieruje się w stronę drzwi.
- To ty masz się mnie słuchać! Jestem twoim mężem! Widać, że o tym zapomniałaś!- wrzasnął przyśpieszając kroku. Trzask drzwi rozbrzmiał się echem po całej komnacie. Kobieta lekko się zaczerwieniła po czym zwróciła ponownie oczy na bladą twarz Olgierda. W gasnących oczach widać było jedynie smutek. I strach przed tym co Go czeka. Przeróżni zielarze, lekarze, wróżbici przychodzili do niego, starając się leczyć, jednak nikt nie umiał pomóc zranionemu mieczem sześćdziesięciolatkowi. Gangrena rozprzestrzeniała się szybko i bezwzględnie wyniszczała ciało mężczyzny, który w swojej bezsilności wypraszał modlitwami i hojnymi darami o zdrowie i przywrócenie sił. Jednak bogowie byli głusi na jego słowa. W ich oczach był kolejnym człowiekiem przypominającym sobie o nich dopiero na łożu śmierci. Ale on nawet leżąc w bezruchu i bez sił wierzył, iż jakaś cudowna siła wspomni sobie jego błagania i uzdrowi Go. Może dlatego próbował zagłuszać lamenty, gaszące ostatni promyk nadziei, który przytrzymywał Go jeszcze przy życiu.
Oczy starca mętniały. Każdy jego oddech wydawał się ostatnim. Płacz. Ból był coraz mocniejszy. Nic już nie słyszał. Ropiejące oczy przemywały łzy. Nie tak miał umrzeć. Nie w mękach, cierpieniu i obnażony bólem przed wszystkimi. Wydał ostatnie tchnienie. Ostatnim obrazem jakim widział była twarz tego, który wydarł z niego resztki godności. Twarz pucołowatą, uśmiechniętą i z satysfakcją patrzącą jak czołga się po piachu brudząc we własnej krwi.
- Liż ziemię starcze, bo twoja sława już minęła- ostatnie słowa. Ostatni obraz. Ostatni płomień życia. Zgasł. Przepadł. Zapadł się w ciemnościach śmierci.
Oliviera przy Olgierdzie nie było. Nie chciał Go oglądać. Jedyne czego teraz pragnął to zemsta. Wiedział bardzo dobrze kto napadł na ojca i kto powinien zapłacić za to gardłem. Kiedy wszyscy toczyli się w wielkim folwarku z przerażeniem czekając na wiadomość o śmierci, mężczyzna już siodłał konia. Przy jego boku wisiała ostra szabla, którą ojciec siekał na wojnie ze Wschodnim Królestwem. Na bawełnianą, białą koszulę ze zdobionymi złotą nicią rękawami włożył skórzaną kamizelkę. Wsiadwszy na konia przeczesał czarne jak noc włosy i trzasnąwszy biczem konia popędził przez pola znikając w świetle zachodzącego słońca.
Gdy przybył pod karczmę była już noc. Z środka słychać było głośne, pijackie przyśpiewki i co chwile jątrzące się niesnaski. Małe okienka paliły się ogniem lamp. Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi uciszając rozmowy. Karczmarz ze strachem cofnął się pod ścianę i skłonił lekko. Cisza.
- Panowie!- krzyknął wbijając szablę w najbliższą ławę. Siedzący obok mężczyźni od razu się odsunęli.- Krew krwią trzeba zmazywać. Dzisiaj my wszyscy jesteśmy zmuszeni, by pomścić właściciela ziemi, na której wy siedzicie i płuczecie sobie gardła miodem i wódką. To dzięki niemu tu jesteście i dla niego tą ostatnią posługę winniście mu uczynić!
- Prawda to!- wrzasnął ktoś z końca karczmy. Po chwili coraz to nowe głosy odzywały się z radością. Olivier uśmiechnął się pod nosem. Pijacki wrzask rozbrzmiał na całą izbę. Najgrubszy z nich stanął na ławie i z wyjętą z pochwy szablą uniósł ręce. Donośny bas zwrócił uwagę wszystkich.
- Kogo my Panie mamy za ten uczynek ukarać ?!?
- Jak to kogo? Włodzimierza, dziedzica Wołka, który ziemie ojca zniszczył i odebrał jak swoje!- w karczmie zapanowała niepewność. Entuzjazm nagle zniknął. Mężczyźni z niepewnością zaczęli się po sobie rozglądać.
- Toż to bogaty magnat i wpływowy człek! Sam król za nim stanie, jeśli tylko ten kiwnie palcem.
- Przez szablą i śmiercią każdy jest równy!- przerwał Olivier z irytacją w głosie. Złość wypływała z niego coraz obficiej.
- A co jak do króla pójdzie? - odezwał się ktoś z głębi sali. Wszyscy z uwagą spojrzeli na rudego chłopaczka zdezorientowanego całą sytuacją. Dziedzic powolnym krokiem zbliżył się do niego i złapał mocną ręką za gardło dusząc nierównego sobie przeciwnika.
- Jak mu gardło poderżniemy to i poskarżyć nie będzie się mógł- warknął rzucając na ziemię przestraszonego chłopaka. Ktoś zaśmiał się pod nosem. Pijacki tłum ponownie zaczął napełniać się entuzjazmem. Szable i miecze świsnęły w powietrzu dając znak, że poddają się woli Oliviera. Ten kiwnął lekko głową, po czym sam uniósł ostrze w niebo jakby grożąc samym bogom, gdyby Ci próbowali Go zatrzymać. Krzyki echem roznosiły się po pobliskim lesie. Szlachcic wziął najbliżej stojący kufel i wypił jednym hałstem miód. Gardło paliło. Oczy spowił złowieszczy blask.
- Na Włodzimierza!- wrzasnął. Już po chwili tłum wyszedł przed karczmę. Ci co mieli dosiedli konie i jechali ruszyli za szlachcicem rozświetlając pochodniami drogę.
Ogień rozświetlał drogę głodnemu zemsty Olivierowi. Pola płonęły. Stogi siana dymiły. Chłopi słysząc rozwcieczony tłum w większości uciekali. Jednak nie wszyscy. Reszta dołączała się idąc z kosami i widłami. Krzyki i wrzaski. Dziedzic z satysfakcją prowadził rozwścieczonych chłopów. Już czuł smak wygranej. Zemści się za ojca. Zemści się za zabójstwo jedynego człowieka, którego kiedykolwiek słuchał, którego życie było wzorem do naśladowania. Nie mógł widzieć, ale z samych wieści na temat tego, co robił Olgierd na polu bitew czuł podniecenie i dumę. Nigdy z nim nie rozmawiał. Ale nie słowa dla niego były ważne, lecz czyny. I teraz w końcu mógł udowodnić, że jest synem tego, co na pewno nie odpuściłby takiej zniewagi.
- Idziemy na Pana, który uściskał nas i wyzyskiwał!- wrzeszczał któryś z chłopów na cały głos. Jasny Księżyc wydawał się ociekać krwią tych, którzy dzisiaj dokonają żywota. Nagle na niewielkim pagórku ujrzeli posiadłość. Dwór otoczony był solidnym murem, który nie zgasił ich zapału. Wręcz przeciwnie. Zbliżali się coraz szybciej. Ktoś zaczął trąbić na alarm. Straż przyboczna Włodzimierza. Widać magnat spodziewał się przyjścia głodnego zemsty Oliviera. Jednak nikt nie przewidział, że razem z nim zebrał się tak liczny tłum. Świst strzał. Dziedzic wrzasnął i zaczął galopować w kierunku dworu. Koń prychał z niezadowoleniem. Pierwsze ofiary. Kusze nie przestraszyły tłumu. Wrota otworzyły się i ukazały się w nich uzbrojone po zęby postacie. Nie byle kto. Rycerze sławni na cały kraj. Nikt się tym nie przejmował. Dwie "armie" po chwili zaczęły siec się bezlitośnie. Krew lała się jak woda. Jęki nieuzbrojonych chłopów przeszywały noc. Widły nie pokonały żelaza na torsach wojska Włodzimierza. Kiedy jednak szable i miecze zaczęły świstać w powietrzu obrona zaczęła się wycofywać. Pierwszy ofiary bezlitośnie umierały gubiąc członki. Mężczyźni padali jak muchy. Olivier skorzystał z okazji. Gdy tylko zauważył, że całe wojsko wyszło im na powitanie przemknął się niezauważony i wjechał za mury siekąc wszystkich, którzy stanęli na jego drodze. Paru rzemieślników topiło się we własnych wnętrznościach. Wpadł do dworku tratując drzwi. Szukał w amoku magnata. Nikogo jednak nie znalazł. Zeskoczył z siodła i niszczył cały majątek wroga. Miecz ciachał obrazy, rzeźby. W amoku nie zauważył trzech strażników, którzy zablokowali drogę ucieczki. Machał mieczem z rozpaczą i gniewem. Ale oni byli silniejsi. Ostrze wypadło mu z rąk. Okrążyli Go. Któryś przygniótł Go swoim ciałem. Poczuł silne pięści na brzuchu. Krew zaczęła lecieć mu z ust. Sznur skepował jego ciało. Nagle coś świsnęło mu przed oczami. Silny cios w głowę. Zobaczył mroczki przed oczami. Osunął się na ziemię.
Wschodzące Słońce oświetlało jego zmarznięte, okryte rosą ciało. Oglądał swoją porażkę zza krat. Gdy tylko wdarł się do dworu jego małe wojsko zaczęło tracić na sile. Przegrał pierwszą w swoim życiu bitwę. Zawód był ogromny.
- Co z nim zrobimy?- usłyszał męski głos zza drewnianych drzwi. Były zakneblowane. Zamknęli Go w piwnicy. Wszędzie w okołu widać było stosy zapasów. Nigdzie wcześniej nie miał okazji widzieć takich bogactw. Beczki z winem ledwo mieściły się w środku. Może przez nieuwagę lub nieznajomość miejsca przez strażników, Olivierowi udało się znaleźć szczelinę i uciec przez nią. Początkowo nikt Go nie zauważył. Zgubił pościg dopiero kryjąc się pomiędzy wieśniakami. Wysokie, błotniste pagórki kryły poniżonego i złego za porażkę szlachcica. Kiedy znalazł się w lesie odetchnął z ulgą. Odwrócił się raz jeszcze. Słyszał wyraźnie krzyki chłopów karanych za ukrywanie między sobą szlachcica. Ale ten zniknął już dawno w pobliskim lesie. Szedł przez chwilę wyrzucając sobie głupotę. Nagle z daleka ujrzał postacie. Z obojętnością skierował się w ich stronę.
Rozdział I
- Janie rusz się i podajże mi miód zdechę z pragnienia- krzyknął gruby jegomość w kierunku młodzieniaszka. Ten ze strachem w oczach pobiegł do bogato zdobionego wozu, po czym zniknął w środku. Pan usiadł z dumą na miękkich, owczych skórach, które otaczały ognisko. Z zadowoleniem kiwnął ręką na dosiadającego konia mężczyznę. Jeździec powoli zszedł usiawszy visa via i lekko uśmiechnął się.
- Tak Mój Panie?
- Na ile cenisz tego chłopaka?
- Na 100 sztuk złota Mój Panie. Co najmniej. Nawet nie ma się, co targować. Jest pracowity i posłuszny a rzadko się tacy zdarzają
- Oj prawda Dariuszu, prawda. Teraz to,to przestraszone i niezdyscyplinowane. Często uciekają, a to nie dobrze wpływa na nasze interesy.
- Tak Mój Panie. Słyszałem, że na południu, u samego ujścia Rojnicy do rzeki Effusio uciekinierzy mają twierdzę i tam się zatrzymują.
- A gdzie to jest?
- Na samym południu, pod samymi Żywymi Górami. Wieści i o nich krążą niesłychane. Nikt tam się nie zapuszcza, prócz zdrajców, zbrodniarzy i innego plebsu. Zbliżyć się tam, to tak jak popełnić samobójstwo Mój Panie.
- W ile tam dotrzeć można?
- Stąd tydzień, o ile warunki są dobre.
- Mamy szanse trafić na tych degeneratów?
- Zima się zbliża, to raczej nie.
- I dobrze- odezwał się Pan, po czym sięgnął po kawałek pieczonego na ogniu mięsa. Jan z przejęciem przybiegł i uklęknąwszy podał wielki puchar z napojem.
- Bardzo dobrze Janie. Możesz się poczęstować- i machnął energicznie w kierunku bochna chleba. Młodzieńcowi zaświeciły oczy z podniecenia. Ostrożnie sięgnął po pajdę, po czym delikatnie ugryzł rozkoszując się każdym kęsem. Dariusz z satysfakcją spojrzał na niego, ukradkiem sięgając pod koszulę i łapiąc rękojeść małych rozmiarów ostrza. Pan jednak uspokoił go zdecydowanym ruchem ręki.
- Nie przyzwyczajaj się tylko. Bo dużo z ciebie nie zostanie- rzekł Jeździec, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. Nagle zza drzew pojawiły się dwie postacie wlokące za sobą osłabionego po walce mężczyznę.
- Nowy?
- Tak Panie. Kierował się w stronę Nitry. Silny, ale niewyszkolony.- Burknął jeden z nich powalając Oliviera po nogi Pana. Ten wstawszy przyglądał się jemu uważnie. Kopnął Go mocno. Olivier jęknął.
- I zdrowy.
- Mówił, że jest szlachcic- Pan wybuchł śmiechem na te słowa. Kucnął i poklepał Go po obolałej twarzy.
- No i dobrze. Sprzedamy Go za 150 sztuk złota. Rzadko nam się trafia taki dobytek.
- A może zachować Go. Miło by było w końcu mieć własnego niewolnika.
- Własnego Szlachcica- poprawił Dariusza Jegomość macając Oliviera po kieszeniach. Gdy tylko wyczuł sakwę przepełnioną monetami z satysfakcją kopnął Go ponownie. - Wrzućcie Go na wóz i przykryjcie sianem. Nie chce, by ktokolwiek wiedział o naszej profesji. Handlarze niewolników nie są tutaj mile widziani. Jeszcze zbrojnych na nas naślą i dopiero wtedy będziemy mieć kłopoty.- Dariusz usadowił się na skórach, powierzając rozkaz Strażnikom, którzy Go przytargali, po czym sięgnął po mięso. Gdy tylko przyszli odepchnęli Jana, od ogniska każąc przygotować powóz do odjazdu. Młodzieniec pozbierał luzem leżące skóry i pędem pobiegł szykując legowisko dla Jegomościa i siedzisko dla Woźnicy. Dariusz wlepił oczy w konar, licząc w myślach złoto, które dostaną, za towar.
- Gotowe. Ruszamy. Przed nami jeszcze szmat drogi Panie. Dwie coustodie, jeżeli nie więcej. Targi niewolników są dopiero w Wenedii.
- Więc ruszamy moi panowie. - Rzekł Pan powoli i ociężale wspinając się na schodkach i znikając w powozie. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi jeden ze strażników splunął z niezadowoleniem w jego stronę.
- Wio!- Krzyknął Woźnica. Powóz i wóz powoli ruszyły po kamienistej drodze w kierunku wschodzącego Słońca.
Gdy tylko Olivier otworzył oczy ujrzał zachmurzone niebo. Nie do końca pamiętał, co się wydarzyło, jedynie krzyki, twarz ojca i dwóch uzbrojonych mężczyzn z siekierami, którzy wypadli nagle z krzaków. Żądali złota i chyba konia. A i pamiętał jeszcze, że zgubił się w lesie. Więc, gdy tylko zobaczył przestraszone, zielone oczy patrzące na niego z uwagą bardzo się zdziwił. Jan drżącymi rękami przykrył Oliviera płaszczem.
- Masz- szepnął wyjmując zza pazuchy kawałek chleba- tylko tyle zdołałem ukryć
- Słucham? Kim jesteś? Gdzie jestem? O co chodzi?- Wymamrotał niewyraźnie próbując się podnieść. Młodzieniec jednak rzucił się na niego nie pozwalając mu drgnąć.
- Nie ruszaj się. Usłyszą, to karzą Ci iść za wozem. Mi na początku też tak kazali. Udawaj, że śpisz.- Szlachcic zmuszony do milczenia, przez chwilę nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Młodzieniec widząc jednak jego ciężki oddech wstał i lekko się uśmiechnął się.
- Przepraszam, nie wiedziałem, że Cię przygniotłem. Jestem Jan. A Ci ludzie to Handlarze Niewolników. Jedziesz na wschód do krainy Wenedii. A gdzie dokładnie jesteśmy to sam nie wiem. Jadę już tak długo, że straciłem orientację.
- Kim jesteś?
- Chłopem. Sprzedali mnie rodzice, bo nie mieli, za co jeść.
- Słucham?- Jan zmarkotniał i zbladł. W jego oczach pojawił się smutek.
- Tutaj mam nawet lepiej niż w domu. Przynajmniej jem częściej. - I lekko wykrzywił kąciki ust. Olivier nie wiedział, co powiedzieć. Dopiero patrząc na chłopca przypomniał sobie wszystko. O morderstwie i spaleniu gospody. Przerażenie zalało jego twarz.
- Muszę uciekać...- Szepnął. I tym razem Jan zablokował Go ciałem. Olivier chciał Go odepchnąć, jednak czuł paraliżujący ból w członkach.
- Byłeś nieprzytomny dwa dni. I tak nigdzie nie pojedziesz. Gdy będziesz uciekał zabiją Cię, jak psa - Olivier otrząsnął się lekko i powoli oparł głowę na sianie, na którym leżał. Jego ciało było całe w skrzepniętej krwi. Miał liczne siniaki i blizny. Czuł się jakby, ktoś walił w jego głowę młotkiem. W uszach coś zaświstało. Pojawiły się łzy bólu. Jan z zapałem wycierał jego ciało mokrą szmatką usuwając z ran wszelakie brudy. Szczypanie. Łzy. Zacisnął pięści. Młodzieniec z przestrachem obserwował każdy ruch Strażników. Najwyższy z nich, Dariusz, był woźnicą i nie zwracając uwagi na nic i na nikogo z obojętnością prowadził konie. Po bokach jechali dwaj pozostali uzbrojeni w łuki i siekiery. Gdyby przyjrzeć im się bliżej, można było zauważyć noże ukryte pod kamizelką. Na rękach mieli grube, skórzane rękawice. Wszyscy ścięci byli prawie łysi. Z twarzy byli do siebie podobni, tak, że nie sposób było ich odróżnić. Nagle jeden zatrzymał się i spojrzał w kierunku Jana. Ten szybko zakrył oczy Olivierowi i ze strachem zaczął drżeć.
- Widzę, że nie masz, co batku robić.- Powiedział zadowolony.- Dariusz, nasz Jan nie ma, co robić!- Wrzasnął z całej siły w kierunku woźnicy. Ten lekko się obrócił
- Niech mi buty wyliże, jak nie ma, co robić!- Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem. Gdy tylko zamilkli, jeden z nich zbliżył się do ich wozu, po czym wskoczył na niego przyczepiając do rogu lejce. Janek przeturlał się jak najdalej tylko mógł. Strażnik nie zwrócił na to uwagi. Gdy tylko zobaczył, że Olivier się obudził z radością gwizdnął.
- Co jest?
- Nowy się obudził!- Krzyknął, po czym uśmiechnął się złowieszczo.- Może za wozem go przyczepić i niech biegnie?
- Nie- odpowiedział ostro Dariusz- bardziej nam się przyda, jak będzie mógł chodzić. Za kalekę mniej biorą!
- No tak, toż to szlachcic- mruknął ironicznie kopiąc Go z całej siły w brzuch. Olivier skulił się. Z ust popłynęła mu krew. Strażnik powoli wspiął się zgrabnie na konia, po czym oddalił się nieznacznie ciągle obserwując powóz.
- Głupi!
- Toż mu nic nie będzie- mruknął w odpowiedzi na niezadowolenie Dariusza. Ten podrapał się nerwowo brodę, po czym ponownie wlepił oczy przed siebie. Zapadła cisza.
- Mówiłem- szepnął cicho Jan zbliżając się do Oliviera.- To są potwory nie ludzie. Ale da się przyzwyczaić- i uśmiechnął się nieznacznie próbując dodać towarzyszowi otuchy. Ten spojrzał tylko błędnym wzrokiem w jego kierunku. Zamknął oczy. Ponownie zasnął.
- Co to ma być?!?- Wrzasnął Jegomość wskazując na Oliviera.- Jakże, za to poobijane zwierze dostaniemy 200 sztuk złota?
- Toż to szlachcic
- Za pochodzenie nie płacą! Komuż się spodoba skatowane resztki czegoś, co kiedyś było podobne do człowieka! Wy na głowę upadli?
- Panie Mój- rzekł jeden ze strażników starając się uspokoić swojego zwierzchnika.- Nic mu nie będzie...
- Milczeć!- Wrzasnął waląc pięścią w wóz. Nikt się nie odezwał. Olivier otworzył oczy. Strażnicy zrzucili Go na ziemię i polali wiadrem lodowatej wody. Miał całe spuchnięte ciało. Ledwo stał na obolałych nogach. Któryś z nich rzucił mu mięso, jednak nie miał siły jeść. Zauważył, że brakuje mu dwóch tylnych zębów. Westchnął zrezygnowany. Mężczyźni zaczęli Go rozbierać. Poczuł ból w klatce piersiowej. Miał połamane żebra. Na brzuchu widniała długa, głęboka, świeżo zagojona rana.
- Musi dojść do siebie. Na pewno nie jedna kobieta chciałaby by dołączył do jej haremu- rzekł szorstko Pan macając Go po pośladkach i prąciu. Gdy tylko odszedł wytarł z obrzydzeniem ręce. Dariusz uśmiechnął się dyskretnie.
- Może Go wypróbować?
- Wypróbować to sobie możesz dziwki w burdelu.- Odpowiedział sucho Jegomość, po czym rzucił mu suche ubrania. - Ubierz Go Janie.
- Tak jest Panie- szepnął. Starał się być delikatny, widząc, że każdy dotyk sprawia mu ból. Kiedy skończył przeprowadził i pomógł wejść na wóz. Olivier zacisnął zęby. Minęło kilka dni i ponownie nie był świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Janek przytrzymał Go i przyłożył do ust kubek.
- Co to jest?
- Wódka. Złagodzi ból. I szybciej zaśniesz.- Powiedział wlewając mu do gardła ciepłą ciecz. Na twarzy Oliviera pojawił się grymas. Świat zaczął mu wirować przed oczami. Złapał za dłoń towarzysza starając się przełknąć. Ciepło. Westchnął. Ruszyli.
Dopiero po tygodniu mógł funkcjonować. Chodzi i jadł, ale cały czas czuł ból. Tym razem nie jechali już na wozie. Strażnicy przywiązali ich do niego. Ręce niewolników siniały. Olivier zacisnął zęby starając się nie zwracać na to uwagi. Oglądał się wokół siebie. Nie byli już w lesie. Jegomość zdecydował, że będą jechali wąwozem, który miał skrócić drogę i odciągnąć uwagę od ciekawskich gapiów. Nie byli już, co prawda na terenie Zachodniego Królestwa, ale bali się, że ktoś może odbić ich towar.
- Jak on ma na imię?- Spytał się cicho idącego pokornie Janka. Ten obejrzał się wokół siebie, sprawdzając czy Strażnicy ich nie podsłuchują.
- Ich przywódca? Nie ma imienia
- Każdy ma
- Ale on nie. Nikt nie może tego wiedzieć. Anonimowość. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, mógłby donieść. A za taki handel w niektórych królestwach każą nawet ścięciem głowy.
- Możliwe... Ucieknij ze mną- szepnął starając się nie zmieniać wyrazu twarzy
- Nie. To jest nie możliwe
- Wszystko jest możliwe- stwierdził poważnie Olivier- daj mi dwa, trzy dni. Teraz nie mogę biegać.
- O czym ty mówisz? Nie mogę uciec. Moi rodzice mnie sprzedali. Widocznie taki mój los. Bogowie mnie na to skazali. Nie mogę im się sprzeciwić- odpowiedź zdziwiła Oliviera. Spojrzał pytająco w kierunku towarzysza. Szedł ze spuszczoną głową. Smutek ogarnął jego młodzieńczą i niewinną twarz. - Matka była u samego kapłana Geolora i on taki los mi przepowiedział.
- Brednie- stwierdził Olivier. - Wolność jest dla każdego człowieka.
- Tyś szlachcic, pan ziemski. Masz gdzie wrócić. A ja tylko zwykły chłop, który..
- Który ucieknie razem ze mną, gdy tylko będzie pełnia księżyca.- Dokończył zdanie nie patrząc na Jana. Nie odezwał się. Ponownie zmarkotniał.- Zresztą widzisz, jak ja ucieknę to ty dostaniesz baty. Kim bym nie był, swój honor mam, a on nie pozwala mi na zostawianie człowieka, który mi pomaga. I głowa do góry- szepnął uśmiechając się pod nosem. Chłop ze zdziwieniem oglądał satysfakcję na twarzy Oliviera. Po chwili jednak zamknął oczy próbując zgasić przerażenie, które opanowało jego serce, modlitwą. Zacisnął ręce. Nie umiał zrozumieć jego pewności siebie i przekonania o tym, że zrobiłby słusznie uciekając. Pamiętał jeszcze groźby, które wykrzyczeli mu, że jak ucieknie to wrócą do jego krewnych i powybijają ich na pale. Ledwo powstrzymywał łzy. Nawet pogoda nie sprzyjała podróżnym. Porywisty wiatr spowalniał ich. Gdzieniegdzie znajdowały się powalone drzewa. Wszystko tańczyło. Zimno przeszywało podróżnych, szczególnie Jana, który miał obdarte obuwie, lekką skórę cielęcą zarzuconą na plecy i sięgające do kolan spodnie. Ślizgali się na zamarzniętym błocie. Z zachmurzonego nieba sypał delikatnie śnieg, rozjaśniając szarość otaczającego ich krajobrazu. Jechali niedaleko przepaści. Gołe skały straszyły surowością. Jeden nierozważny krok i można było się stoczyć na sam dół. W dolinie widać było jesienne krajobrazy. Gdzieniegdzie odbijały się echem głosy zwierząt lub potworów. Mimo to, nic, ani nikogo po drodze nie spotkali. Nagle Dariusz zatrzymał powóz.
- Zostaniemy tutaj do rana. -Stwierdził szorstko.
- Głupi? Przecież zasypie nas! - Odezwał się jeden ze Strażników.- Możemy się cofnąć i zejść do doliny
- Wytłumacz to staremu zgredowi...- Stwierdził drugi spluwając na ziemię. Koń z niezadowoleniem prychnął.
- Zostaniemy. Tydzień drogi stąd jest rozwidlenie dróg. Ominiemy przepaść i najwyżej okrążymy wzniesienia.
- Dariuszu, w takim tempie to my nigdy nie dojdziemy...
- Nie moja wina, że zimą wam się zachciało na tą zaplutą ziemię jechać!- Wrzasnął w odpowiedzi- a ten nie musi nic wiedzieć.
- Będziemy mieć dwa dni opóźnienia...- Na te słowa Olivier uśmiechnął się szeroko. O tych terenach nie wiedział za wiele. Rozejrzał się wokół siebie. Gdyby nawet uciekli strażnicy baliby się ich łapać. Pomiędzy surowymi skałami było bardzo mało przestrzeni. Prócz tego jeszcze wielka przepaść, z której skok był oddaniem się w ramiona samej śmierci. Mężczyzna z satysfakcją pokiwał głową. Strażnik od razu to zobaczył.
- Z czego tak Mój szlachcicu się cieszysz?- Warknął zdenerwowany. Nie usłyszał ani odpowiedzi, ani nie zobaczył nawet krzty przerażenia w oczach niewolnika. Olivier dla niepoznaki spuścił wzrok na znak pokory.- I tak ma być- szepnął. Gdy tylko się oddalił Olivier spojrzał złowieszczo w jego stronę.
- Proszę- szepnął Jan, tak jakby przeczytał w myślach plany towarzysza. Bezskutecznie.
- Nie mogę się doczekać, aż te gęby posmakują mojej szabli. - Szepnął cicho- a ty się nie bój. Mam doskonały...
- Proszę, nie...- Przerwał Jan drżącym głosem. Znowu przed jego oczy pojawiły się przeraźliwe obrazy zemsty. Ich ostrza grożące jego rodzinie.
- Czemu?
- Powiedzieli, że jak zrobię coś nie tak to zemszczą się na mojej rodzinie...
- A skąd jedziesz?
- Ze Sjen, wioski niedaleko Portu Królewskiego....
- Przecież to jest ponad pięćdziesiąt dni drogi stąd! Myślisz, że naprawdę nie mają, co robić tylko wracać taki szmat drogi, by się zemścić. Toż to szaleństwo...
- Ale oni nie są normalni. To szatany- szepnął Jan przerażonym głosem. Olivier pokiwał wątpiąco głową. Nie umiał zrozumieć towarzysza. Już wiedział, że nie przekona Go żadnym, racjonalnym argumentem. Zamilkł i zaczął udoskonalać plan ucieczki.
Droga, którą podążali zamiast do doliny, prowadziła na szczyt góry. Byłą coraz węższa i niebezpieczniejsza. Strażnicy ciągle się spierali. Zapasów było coraz mniej, więc Jan i Olivier nic nie dostali do jedzenia. Las zrzedł. Młodzieniec z każdym krokiem coraz bardziej bał się o towarzysza. Po kolacji udało mu się ukraść jeden z ostrzy strażniczych i powoli rozkrajał gruby sznur, którym był przywiązany. Gdy dał go Janowi ten na początku nie chciał ulec, ale strach przed zostaniem sam na sam z Handlarzami był silniejszy. Drżącymi rękami próbował uwolnić się z więzów. Nie zwracał uwagi na krew, która spływała mu po rękach od nieudolnego cięcia. Nie do końca był pewny czy dobrze robi. Dopiero obietnice Oliviera o możliwościach i tym, iż pomoże jemu i jego rodzinie zdołały Go przekonać. Towarzysz złapał młodzieńca za rękę i stanęli patrząc na odjeżdżający powóz.
- W nogi- szepnął Olivier, po czym zaczęli biec na skraju przepaści. Jan przełknął ślinę starając się nie myśleć o upadku.
- O cholera, uciekają!- Wrzasnął Dariusz. Uciekinierzy słyszeli tylko tętent koni i świszczące w powietrzu ostrza. Olivier miał rację. Droga, którą biegli była tak wąska, że nie zmieściłby się w niej żaden koń. Ostre skały, które dzieliły ich od pogoni dawały wrażenie bezpieczeństwa. Jednak nie na długo. Nagle ścieżka się skończyła. Przed nimi pojawiła się przepaść. Zza pleców słychać było dobiegających Strażników. Nagle Olivier złapał Jana i mocno Go uściskał.
- Co ty robisz?
- Możliwe, że się już więcej nie spotkamy- szepnął, po czym zepchnął młodzieńca w dół.
wstęp opowiadania fantasy- poprawiony i fragment 1 rozdziału
1
Ostatnio zmieniony pt 06 lip 2012, 17:53 przez Siemanko0704, łącznie zmieniany 3 razy.
"Aby zdobyć wielkość, człowiek musi tworzyć, a nie odtwarzać"
Antoine de Saint-Exupéry
Antoine de Saint-Exupéry