"Ostatnia prosta"

1
Wszystkich chętnych proszę o napisanie i wklejenie tutaj krótkiego tekstu. Temat: „Ostatnia prosta”. Forma i gatunek: dowolne. Limit znaków: 3000 ze spacjami. Termin: do 13 października, do północy. W niedzielę, 14 października, wkleję TU listę uczestników warsztatów oraz (jeśli zajdzie taka potrzeba) listę rezerwową.

Tekst może być z błędami. Postawcie, jak zwykle, na oryginalność. Liczy się niekonwencjonalne podejście do tematu. Będę również zwracała uwagę na to, czy tekst wywołuje emocje (powinien).
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

2
Nikt nigdy nie mówił o tylu zakrętach na tej ostatniej drodze.
Zawsze wyobrażałem sobie, że przejdę parę kroków i stanę przed Bramą... ale nie. Szedłem i szedłem, a drogi nie ubywało. Czy ktoś kiedyś powiedział, że po śmierci nie czuje się bólu?
Tak, chyba tak.
Mogę teraz z całą pewnością stwierdzić, iż to bujda, wymyślona przez człowieka, który najwyraźniej nie miał co robić ze swoim życiem.
Odczuwam paraliżujący ból w nogach.
Tak długo szedłem, że teraz gdy jestem na ostatniej prostej nie mam siły wstać.
Widzę Światło, które mnie wzywa. Jednak nie jestem na tyle blisko by Ono ukoiło mój ból.
Próbuję wstać. Podpieram się rękoma, tak jakim chciał robić pompki i kiedy jestem pewien, że zdołam przynajmniej czołgając się, pokonać tą ostatnią prostą, znów upadam.
Jestem wycieńczony. Nikt mi nie przychodzi z pomocą chociaż krzyczę na całe gardło. Przecież tyle przeszedłem! Pokonałem tyle przeklętych zakrętów!
Leżę i odpoczywam. A przynajmniej tak mi się wydaje. Sen nie chce przyjść, a ból ani zmęczenie nie mijają.
Boję się, że będę leżał na tej ostatniej prostej przez całą wieczność.
Dlaczego ta ostatnia prosta jest najtrudniejszą do przebycia?
Nawet tutaj, gdzie powinienem odnaleźć błogosławiony spokój.
...Ale czy na niego zasługuje?
Zamykam oczy i pragnę ponownie umrzeć. Nie chcę tutaj być.
I nagle kiedy myślę, iż już nic ani nikt nie wyciągnie do mnie pomocnej ręki, widzę cień. Przypomina człowieka. On pokonuje moją ostatnią prostą, która jest dla niego początkiem drogi bez problemu. Spogląda na mnie, a ja nie mam na tyle siły by podnieść głowę i zobaczyć kim jest owa postać.
Nic nie mówi. Jego spojrzenie mnie pali i doprowadza do oblędu. Czuję się taki brudny...
Wyciąga swoją dłoń i dotyka mojej głowy. Głaszcze po włosach.
Mam tu zostać?
Tak.
Już wiem czym jest Czyściec.
"Kto umie czytać,
posiadł klucz do wielkich czynów,
do nieprzeczuwanych możliwości,
do upajająco pięknego,
udanego i sensownego życia."
Aldous Huxley

3
Jedna prosta, od linijki albo ekierki. Uczyli nas, że są proste i półproste. Mi zawsze wychodziły krzywe, bo rysowałam po linii w zeszycie i zawsze mi trochę zeszło. Jak dostawałam pałę za brak przyborów, to się potem ojciec rzucał, jak z wywiadówki wracał. Inne dzieci pamiętają z dzieciństwa różne rzeczy. Nie wiem, rower z komunii czy niemieckie wieże stereo, z radiem, na kasety i CD nawet. A ja co pamiętam? Jakieś wielkie afery o zasraną linijkę.

No to mam teraz prostą. Tylko, do cholery, kto będzie specjalnie nosił ze sobą linijkę, żeby kreski rysować? Zwłaszcza, jak trzeba tą kreskę zrobić dajmy na to na kiblu czy umywalce. No po prostu śmieszne. No jak? Idziesz na imprezę, kręci się koło ciebie taki typ, fajny nawet, drinki ci stawia dwa lub pięć. Idziesz z nim do klopa, ściągasz spodnie czy bluzę, a tu ci linijka wypada. Boże mój, że ja wtedy za dzieciaka na to nie wpadłam, że od rysowania prostej to nie ma nic prostszego. Od kalendarzyka, krawędzi kartki, długopisu… Zna się te sztuczki, jak się w tym dłużej siedzi. To już ładnych parę lat za późno.

Długopis w ogóle jest wielofunkcyjny, jak nóż szwajcarski normalnie. Ja używam rurki, śmiałyśmy się z Olką, że to inhalator, pomaga nam oddychać.

No i oddychałyśmy. Głęboko, pełną piersią. Olka też lubiła układać kreski i dziwiła się, że ja na to nie mówię kreski, tylko właśnie proste. Ja jej na to, że to dlatego, że życie od razu staje się proste. Ale teraz parę rzeczy się zmieniło. Najpierw Olka przestała układać proste, bo tak się śpieszyła, że rurkę wsadzała wprost do woreczka. Później nie chciała ze mną chodzić na imprezy i ciągle mówiła, że nie ma. Kryła przede mną, a jakże. No i jeszcze sprawa z Ceśkiem. Jezus Maria, jakbym wiedziała, że Olka z nim kręci, to przecież bym nie poszła z nim do tego klopa na imprezie. To się Olka śmiertelnie obraziła i koniec pieśni, całą bandę z rewiru namówiła - bo ona ich wszystkich lepiej zna - żeby dla mnie już nie dawać. Taka z niej przyjaciółka była.

No to koniec pieśni, jak już mówiłam. Mały zapas mi został w szufladzie, w moim pokoju, o, to dzisiaj tak kameralnie było. Jak samotna wigilia ze świąteczną zastawą – nawet linijkę starą poszukałam, trzymałam ją jak srebrny widelec. Ostatni odlot, koniec karnetu na Lufthansę. Może by o jakimś odwyku pomyśleć? Ale to kiedyś tam. Na razie zgryzotę mam, jutro już nie mam co do nosa włożyć.

Kokaina się skończyła.
ObrazekObrazekObrazek

4
wwwwOstatnia prosta

wwwwJurek był moim partnerem od pięciu lat. Ufałem mu bezgranicznie, ale długo musieliśmy się docierać. Przeżyliśmy razem wiele niesamowitych, strasznych i pięknych chwil, po których wyrył się w moim sercu i pamięci na zawsze.
wwwwDlaczego myślę o nim właśnie teraz, patrząc na powoli jaśniejące niebo, ciągle jednak poprószone brokatem gwiazd? Sam nie wiem, ale obawiam się najgorszego. Pamiętam jak chorował i nie mogę odsunąć od siebie tego obrazu.
wwww- Boli - powiedział, przyciskając ręce do ciała w okolicach serca. Widząc jego wykrzywioną w bólu twarz i mnie skręcało. Znowu przesadzaliśmy, nie ma co ściemniać, ale to była nasza miłość, nawet wtedy, gdy przyniosła nam tyle bólu. Za szybko, zbyt pewni siebie. - Nie mogę oddychać - dodał zmęczonym głosem. Łapał powietrze niczym ryba wyciągnięta na brzeg.
wwwwNie chciałem patrzeć, jak jego ciało się poddaje. Cholernie wystraszyłem się, gdy zaczął kaszleć, a ja zobaczyłem na chusteczce czerwone plamy jego porażki. Obaj wiedzieliśmy, co go czeka. Jednak wiedzieć, a widzieć, to nie tylko różnica jednej literki. To ocean doświadczenia. Nie mogłem na to patrzeć również dlatego, że jego stan był groźbą rzuconą mojej osobie, obrazą i obietnicą w jednym.
wwww- Ty skurwielu, to wszystko twoja wina. Po prostu nie chcesz, żeby mi się udało! - Bredził charczącym głosem, a ja starałem się nie słuchać słów, nie szukać w nich sensu.
wwwwWiedziałem, że to choroba przez niego przemawia, jednak miałem ochotę mu przywalić.
wwww- Przecież cię nie zaraziłem! - Wyplułem gniewnie i wyszedłem w objęcia majestatycznej ciemności.
wwwwZimny wiatr owiewał mi twarz i uspokajał myśli, jakby te powstawały gdzieś pod samą skórą i chłodem można było ukoić ich przepływ, zamrozić jak wodę. Być może wtedy spojrzałem w niebo i ten mroczny obraz odcisnął się na kliszy mego umysłu.
wwwwWróciłem i poczułem w powietrzu ostry zapach wymiocin. Serce mnie bolało, gdy spoglądałem w szalone i przerażone oczy partnera, jakbym zaglądał w głąb studni, w której czaiła się jakaś nieokreślona groza. Policzki opinały uwydatnione kości policzkowe Jurka, widoczne nawet pod kilkucentymetrowym zarostem. Wytarłem wymiociny.
wwwwKilka miesięcy później nie było go już wśród nas. Od tego czasu nie miałem innego partnera. Nie chciałem przeżywać tego po raz kolejny! Chociaż wiem, że nie zawiniłem jego śmierci, to jednak gdzieś tam głęboko ciągle czai się piekące poczucie winy, bo to jednak zawsze byliśmy „my”, a nie „ja” i „on”.
wwwwJeszcze raz sprawdziłem ekwipunek, myśląc w duchu, że i tym razem szczęśliwie uniknąłem choroby. Na odkrytych częściach ciała poczułem ukłucia igiełek mrozu, przypływ adrenaliny postawił na sztorc włosy na karku, a oczami umysłu zobaczyłem uśmiechniętą twarz Jurka. Ciemny, intensywny granat nieba, już prawie bezgwiezdnego, zapowiadał piękny dzień. Boginie zdobywa się właśnie w takie dni, więc najwyższy czas, abym i ja dosiadł swojej. Po wyjściu z Obozu Czwartego zostanie już tylko ostatnia prosta. Bogini Plonów, zdobędę cię. Bogini Plonów. Annapurna.
Leniwiec Literacki
Hikikomori

5
Ostatnia prosta (manifest antyfeministyczny znaleziony pod prysznicem)
Skończone i nie ma o czym gadać. Wyjechała. Tak po prostu. Zniknęła sprzed telewizora, nie wychylała się przez barierkę, kiedy domofon znowu się zaciął i trzeba było komuś rzucić klucze, nie opieprzała mnie nawet, kiedy nieopatrznie wchodziłem do klopa i zastawałem ją tam, wkurzoną, ale nic nie mogącą z tym zrobić.
Za to ja mogłem, jak jeszcze był czas. Mówił mi, Marek chyba, że widział ją z takim jednym. Trzeba było od razu to przegadać. Powiedzieć: wóz albo przewóz. I okazało się, że prawda. Nie mam cholernego pojęcia dokąd razem wyjechali, ale pewnie daleko, bo ich nikt nigdzie już potem nie widział. Lepiej dla nich. I dla mnie pewnie też. Nie mam pojęcia, co bym zrobił, jakbym ją spotkał na ulicy. Wolę nie wiedzieć.
Stach mówi, że się nie dziwi, że to wariatka była. Dostałby w ryj za takie gadanie. Wtedy, zanim odeszła. Kiedy ciągle jeszcze myślałem, że została nam już tylko ostatnia prosta. Mieszkanie już załatwiłem, robotę nawet, zostało tylko dwa miesiące do ślubu. No, wariatka, że odeszła. Stach ma rację. Może ja tego nie widziałem? Może ona ześwirowana zawsze była i teraz jej się pogorszyło?
Tak, Stach miał rację. Zdzich mówił, że gadał z jej najlepszą kumpelą i że ją zamknęli w zakładzie. Dlatego nikt jej nie widział. Czyli z tym kolesiem to lipa. A może jedno i drugie? No, ale przecież razem do czubków nie poszli. Chyba. Nic już nie wiem. Skołowany jestem. Dlaczego nic nie powiedziała? Ani ona, ani jej matka? I jak to, ożeniłbym się z wariatką i nawet bym nie wiedział?
Może pójdę, kwiatki kupię i zobaczę, gdzie ją trzymają. Wojtek mówi, na mur, że w Tworkach. Pojadę, zobaczę. Rozmówię się jak ją znajdę. Żeby tak nic nie powiedzieć?
Źle jej było, że zwariowała? Przecież wszystko szło prosto, jak po sznurku. Jak w telenoweli, zanim się zaczną kłopoty. Spacerki, kino, muzyczka. A potem wiadomo...
Do Tworków nie pojechałem. Spotkałem ją na ulicy. Zdębiałem, a ona szła ze swoimi kumpelami i patrzyła na mnie jak na mordercę. Jej kumpele zresztą też. Ale kiedy mnie minęła, widziałem jak zatrzęsły jej się ramiona. Ryczała, wariatka jedna. Gośka pogładziła ją po ramieniu i szepnęła coś do ucha. Potem jeszcze obróciła się w moją stronę i zasyczała w moją stronę. Proszę, jak się dobrały, walnięte wariatki.
I tylko pomyśleć, o mały włos bym się z taką ochajtał. Dosłownie, na ostatniej prostej wyhamowałem.
http://ryszardrychlicki.art.pl

6
Czytać na własną odpowiedzialność...

Gdyby w dwóch słowach opisać widok, który inspektor Mordwiłko zastał po wejściu do mieszkania, byłyby to: bestialstwo, bestialstwo. W trzech? Bestialstwo, bestialstwo, bestialstwo. A w czterech? Bestialstwo, bestialstwo, bestialstwo, linijka.
Drewniany parkiet pokrywała wielka kałuża krwi i ludzkie ciało w mało skondensowanej formie. Do tego piekielna, zakrwawiona linijka, niechybnie służąca jako narzędzie zbrodni, aż powykrzywiana od intensywnej, nieprzewidzianej przez chińskich producentów, eksploatacji. Mordwiłko wykonał szybki taktyczny odwrót i podzielił się z klatką schodową minionym śniadaniem. Dopiero po zaczerpnięciu kilku oddechów powrócił na miejsce zbrodni i pełnym obrzydzenia wzrokiem zlustrował zdarzenie.
– Papierski, analiza!
Aspirant Papierski z miną chojraka ruszył przed siebie, aż chlusnęła posoka. Zatrzymał się przy denacie, a przynajmniej przy większej z jego części, po czym zaczął referować:
- Zmarły to słynny matematyk, Adam Krzywy, który prawdopodobnie nie żyje.
- To doprawdy wybitna obserwacja. Coś jeszcze?
- Podejrzewam, że popełnił samobójstwo.
Inspektor Mordwiłko wydał z siebie odgłos stanowiący twórcze połączenie chrząknięcia ze zdaniem „Jesteś totalnym kretynem”. Młody policjant, niezrażony mało przychylnym dźwiękiem, uśmiechnął się z pewnością, jaką wyrażać może tylko kompletny idiota.
- Przecież to jest bestialskie – stanowczo rzekł Mordwiłko.
- To nie do pomyślenia, jak bestialskie samobójstwa popełniają dziś ludzie.
- Na Boga, ten facet jest rozczłonkowany! Dlaczego sądzisz, że się zabił?
- Dedukcja, szefie – rzekł profesorskim tonem młody glina i mało brakowało, a dorzuciłby zwrot „to elementarne”. – Proszę spojrzeć na to – obrócił się w kierunku biurka i chwycił kartkę papieru. – Czy wie pan, co to jest, inspektorze?
- Prosta. Chyba. Ale trochę krzywa.
Istotnie, rysunek przedstawiał długą, rozciągającą się na białej przestrzeni linię, która w pewnym momencie skręcała lekko – a potem znów, by ostatecznie wykoleić się kompletnie.
- To ostatnia krzywa prosta profesora Krzywego – triumfalnie stwierdził Papierski.
- No i?
- Proszę sobie wyobrazić! Słynny, podstarzały matematyk; prawdopodobnie schorowany, ułomny, z trzęsącymi się rękoma, z Alzheimerem, Aspergerem, Apapem i innymi takimi. Siada przy biurku by narysować, powiedzmy, prostą – matematycy tak mają, co ja poradzę? I zaczyna – robi to bez linijki, bo przecież jest profesorem, więc chyba da radę. A tu nagle – trach! Prosta mu się wykrzywia, wyobraża pan to sobie? Cóż za wstyd dla profesora! Zdesperowany łapie linijkę, ale ręce mu się trzęsą, więc stwierdza, że jest beznadziejny i popełnia samobójstwo.
- To głupie, Papierski.
- Też tak sądzę. Skoro miał linijkę, mógł ją wykorzystać do rysowania, a nie zabijania.
- Cholera – westchnął z rozżaleniem Mordwiłko. – Kolejne samobójstwo, jak zwykle potencjał policji pozostaje niewykorzystany! Nic tu po nas, Papierski, czas na kawę.
- Jasne, szefie. Mieszkam tuż obok, zapraszam.
Ostatnio zmieniony pn 08 paź 2012, 20:57 przez Wizimir, łącznie zmieniany 1 raz.

7
___Około dwudziestej została zabita.
___Chwilę później powleczono ją za nogi i wrzucono do głębokiego dołu. Jej bezgłowe ciało przykryła grudka ziemi rytualnie zrzucona nogą przez Wybawiciela. Bo był on dla niej Wybawicielem. Szybkim i pewnym cięciem małej siekierki zakończył jej powolny proces konania, uwalniając tym samym od bezpodstawnych mąk. Pamiętał dobrze, że jeszcze kilka minut temu dziesiątki rozedrganych, białych larw tańczyły na jej czerniejącym, acz ciepłym i nadzwyczaj pełnym życia ciele.
___Białko zawarte w jej mięśniach rozkładało się przez kilka, może kilkanaście dni. Niezauważalnie, powolutku, w swoim rytmie. Wkrótce zaczął wydzielać się silnie stężony chemiczny roztwór o specyficznym zapachu gnijącego mięsa. Była stołem biesiadnym dla milionów bakterii. Potem dla owadów. Dla much. Muchy składały jaja, z jaj wykluwały się larwy. Larwy pożywiały się, rosły. Najpierw pod skórą, która poruszała się w takt coraz delikatniejszego bicia serca, potem, gdy jej już zabrakło, robiły to na otwartej ranie. Ostentacyjnie, nie krępowane przez jakiekolwiek normy społeczne, nie wzdragające się od ukradkowych spojrzeń ciekawskich. Po prostu robiły swoje.
___A on tego nie zauważał. Nie widział jak ją to wszystko trawi. Zajęty był życiem w rzeczywistości, w której liczyły się tylko wieczorne wiadomości i chłodna woda ze studni. Potem żałował. Żałował, że nie mógł pomóc jej i jej ciału, które za życia przechodziło swoją ostatnią metamorfozę. Chciał cofnąć czas choćby o kilka dni, godzin, nawet minut.
___Umierała powoli.
___Nie jadła, nie piła, siedziała z zamkniętymi oczami w cieniu cicho szumiącego dębu. Gdy zmieniała pozycję, kilkanaście czerwi odpadało i skręcając się niechętnie, ruszało szukać w trawie nowego domu. Te bardziej pragmatyczne i rozsądne wiły się w miejscu, czekając aż ona znów przesunie się w ich stronę, dając im możliwość powrotu do powiększającej się oraz ciemniejącej z każdą chwilą rany. Jeszcze nigdy się na niej nie zawiodły.
___Tego dnia, gdy minął już wieczór, on do niej podszedł. W nozdrzach poczuł odrażającą woń. Skrzywił się odruchowo. Potem kucnął, przyjrzał się jej, przełknął ślinę, wstał i odszedł. Wrócił za kilka minut. Wiedział już, że nie może tego dłużej ciągnąć.
___Nie uciekała, nie piszczała. Nie miała już nawet siły, by wstać i stawić mu czoła. Była spokojna. Chciała już tylko jednego – by czas płynął szybciej.
___Ściemniło się, gdy wrócił. Obmył i odłożył drżącą ręką siekierkę w dawne miejsce. Larwy pewnie dogryzały się teraz do jej narządów wewnętrznych. Były takie, jak zawsze. Nienasycone.
___Od tego czasu Jan Kalicki, gospodarz wiejski, co noc budził się ze wspomnieniem widoku jego rozkładającej się żywcem kury.
Dzwoń po posiłki!

8
Stary Phelippe położył mi dłonie na oczach i pobłogosławił.
Czas już na ciebie, moje dziecko – rzekł z poważnym uśmiechem. - Droga nie czeka, zaniedbana bywa złośliwa.
Żegnaj Phelippe, stary przyjacielu. Dziękuję sa strawę, dobre rady i rekę twej córki Miyan.
Starzec przysiadł na bujanym fotelu i rozejrzał po okolicy. Złote łany tańczyły do melodii południowego wiatru.
Nie ociągaj się, Piotrze. Idź nieustannie i miarowo, nie dawaj odpoczywać nogom, bo droga cię wyprzedzi. Idź, aż dojdziesz do ostatniego zakrętu, do ostatniej zagadki wszechświata.
I co potem, Phelippe?
Potem? Potem już tylko ostatnia prosta. Jeśli dobrze skręcisz na rozdrożu, będzie z górki. Jednak jeśli za długo będziesz się wahał i za mało słuchał głosu serca, ta ostatni prosta będzie pod stromą górę.
A jaka jest twoja ostatnia prosta, Phelippe?
Starzec rozparł sie wygodnie.
O lepszej marzyć nie mogłem – przyznał. - Bujany, wiklinowy fotel, kawa z cynamonem i pieśni południowego wiatru. Nie martw się, gdy raz, czy dwa źle skręcisz. Jeśli wiesz, dokąd idziesz, droga nie będzie złośliwa. A teraz idź, bo szkoda czasu.Wiatr nie zwraca rzuconych nań słów, a droga nie czeka.

Po wielu latach odnalazłem siebie wśród serpentyn ulic i tajnych skrótów w szarym ulu biur i znajomości. Miyan została daleko w tyle. A może to ja wybiegłem za szybko naprzód?
Wyszedlem na balkon, by wypić swój przydział kawy z cynamonem. W uszach szumiały przeróżne urządzenia biurowe i denerwujący szept Viviane z sąsiedniego boksu.
Spojrzałem przed siebie, na rzeki płynących aut. Zawiał południowy wiatr.
Gdzie skręciłem źle, Phelippe? Mamy już tyle samo lat, a zamiast bujanego fotela mam chwiejące się fundamenty, a zamiast tańczącej pszenicy - miliony wirujących spraw do załatwienia.
Nie mart się przyjacielu – odpowiedział starzec dobrodusznie. - Za szybko wchodzisz w swoje zakręty i twoja ostatnia prosta stała się rondem bez zjazdu.

9
Zegar sztampowy

WWWGdy umarł tata, mama zgasiła świecę palącą się przy jego łóżku, po czym wyszła na korytarz naszego małego mieszkania i otworzyła mahoniowe drzwiczki starego, sztampowego zegara. Przez chwilę patrzyła na pozłacane, bogato zdobione wskazówki, a potem jednym, stanowczym ruchem zatrzymała wahadło. Od tej chwili czas przestał mieć dla niej znaczenie i nigdy już nie chciała zgodzić się na kupno nowego zegara lub ponowne uruchomienie tego starego.
WWWMama zamknęła się w sobie, zwiędła i zwinęła niczym kwiat pozbawiony wody. Przestała o siebie dbać i wydaje mi się, że przestała również myśleć o sobie jak o kobiecie. Cichutko stanęła z boku, obok mojego życia – za co jestem jej wdzięczny, gdyż dzięki temu przez następne lata mogłem bez wyrzutów sumienia skończyć studia, znaleźć dobrze płatną pracę, założyć własną rodzinę, zbudować dom i prawie zapomnieć o niej zupełnie.
WWWOdwiedzam ją raz w tygodniu. Wpadam na godzinę lub dwie i zwykle spędzamy ten czas w milczeniu, patrząc na siebie ze znużeniem i smutkiem. Dziś również, siedzę w saloniku naszego starego mieszkania, piję przesłodzoną kawę i patrzę na nią.
- Co tam u ciebie? - pyta. - Piszesz coś jeszcze?
WWWSzybko odwracam wzrok i bawiąc się rogiem białej serwetki, mówię:
- Trochę.
WWWZ trudem wypowiadam pojedyncze słowa i nie mogę się skupić, ciągle coś mnie rozprasza. Nie potrafię zlokalizować przyczyny złego samopoczucia, dotykam palcami skroni i rozglądam nerwowo wokół. Dostrzegam na suficie ciemnoszare ślady pleśni, której smugi niczym palce olbrzymiej dłoni rozchodzą się po całym mieszkaniu.
- Mamo, wspominałaś kiedyś, że chcesz wynieść do piwnicy łóżko taty...
- ...i pomalować pokój.
- I pomalować pokój.
- Synku przecież sam nie dasz rady...
- Może twój sąsiad, pan Uliński mi pomoże?
- Mogę zapytać Tomasza.
WWWMrużę oczy i ciągle patrząc na nią, mówię:
- Nie wiedziałem, że jesteście na ty.
WWWZapada niezręczna cisza, odruchowo opuszczam wzrok i patrzę na dłonie. Po chwili słyszę stłumiony głos mamy:
- Wiesz, Tomek bardzo mi pomaga...
- Jasne. - Nie chcę jej urazić, więc szybko dodaję: - Poproś go.
- Zapytam wieczorem. Raczej nie odmówi.
- To dobrze. Jutro wyniesiemy to łóżko. Myślisz, że będzie mógł wpaść wieczorem?
- Oczywiście.
- Jesteśmy więc...
WWWW cieniu korytarza dostrzegam duże, pozłacane wskazówki sztampowego zegara, poruszają się i pulsują. Wstaję i niczym chory człowiek opieram o ścianę, wytężam wzrok, a potem wolno idę w tym kierunku, do miejsca, gdzie rytmicznie szumi wahadło. Zatrzymuję się i wyciągam przed siebie otwartą dłoń, czuję ciepło pracującego mechanizmu, skryte we wnętrzu sztampowego zegara.
WWWOdwracam się i widzę mamę stojącą w drzwiach salonu. Ma opuszczoną głowę i drżą jej ramiona, spogląda na mnie nieśmiało. Podchodzę i obejmuje ją czule. Potem zakładam płaszcz i idę w kierunku drzwi wejściowych. Otwieram je i stojąc już w progu, mówię:
- Mamo, jutro zostanę u ciebie na kolacji. Kupię wino, posiedzimy wieczorem. We trójkę...

10
Potknięcie
wwwwRozwiera nozdrza, łapczywie chwytając powietrze. Oddech rzęzi uwięziony w płucach, by za chwilę wyrwać się na zewnątrz w towarzystwie piany, spadającej w płatach na ziemię. Wydaje się, że następny wdech będzie tym ostatnim, ale po nim następuje kolejny… i kolejny. Słyszy tylko dudnienie, szalony galop swojego serca, walczącego o następny moment życia. Czuje każdy mięsień ciała, drżący z wysiłku, gdy spina się do kolejnego skoku, prąc nieustannie naprzód, choć pot zalewa oczy, choć każdy z trudem zaczerpnięty haust powietrza pali. Wypada zza zakrętu, na ostatnią prostą, jest już niemal u celu, gdy nagle świat wywraca się do góry nogami.
Koziołkuje. Ostry żwir boleśnie tnie skórę. Upadek smakuje pyłem, potem, ziemią i porażką.


wwwwEwka zgubiła dobry humor jak tylko wynurzyła się zza zakrętu. Zdmuchnął go wiatr, przynosząc zapach strachu i śmierci, zmieszany z potem i doprawiony kilkoma wulgarnymi przekleństwami. Przez moment chciała cofnąć się w czasie, do siebie sprzed wyjścia na plac, radosnej, upojonej pięknem czerwcowego dnia. I zdecydować dziś nie przyjeżdżać. Zamiast tego zostało jej patrzeć, wyryć w pamięci ten widok.
wwwwStały zbite w gromadkę, spoglądając na wóz wielkimi, wilgotnymi oczami. Niektóre nerwowo przestępowały z nogi na nogę, prychając i parskając.
- O, ta to piękna sztuka – mężczyzna poklepał gniadą klacz po karku. – Widać charakter.
Klacz wygięła wdzięcznie szyję. Ufnie pozwoliła wprowadzić się do ciężarówki.
- Ho, gdyby wszystkie tak chętnie szły – zaśmiał się handlarz, błyskając w uśmiechu złotym zębem.
- To sportówka, panie. Na wyścigach chodziła – wyjaśnił stajenny. – To i taka podróż jej nie dziwna.
- Tylko tym razem meta trochę inna – zarechotał handlarz, klepiąc się po udach, najwyraźniej rad z dowcipu.
wwwwEwka skrzywiła się z odrazą. Jego lepkie dłonie i chciwy uśmiech przyprawiały ją o dreszcz. Z narastającym obrzydzeniem patrzyła jak dotykał, macał, wyceniał.
wwwwDla niego to tylko mięso. Mięso, które chodzi na własnych nogach, pomyślała. Nie rozumie. Nie zna Klary, która na swoich małych nóżkach pracowicie truchtała całe życie nosząc na grzbiecie dzieci. Ani Łatki, która latami ciągnęła wóz, pracując często ponad siły. Kropki, która dawała takie śliczne źrebaczki. Rudego, co zawsze równo szedł w zaprzęgu, póki nie stracił wzroku.
wwwwAni Artemidy. Dumnej Artemidy, śmigłej niczym wiatr, której jedynym grzechem było potknięcie.
wwwwEwka zamrugała szybko, czując napływające do oczu łzy.
- Panienka nie płacze – próbował pocieszyć ją Jacek, młody stajenny. Niezgrabnym ruchem wyjął lekko wymiętą paczkę chusteczek z kieszeni. – Panienka nie płacze – powtarza, a ona się złości.
wwwwBo on też nie rozumie.
wwwwWystarczyłoby jedno słowo. Jedno słowo i ojciec kazałby sprowadzić Artemidę z wozu śmierci. Mogłaby jej ofiarować życie. Nawet teraz, jeszcze jest czas.
wwwwAle zamiast tego powoli odwraca fotel i odjeżdża. Pod powiekami zamyka ten obraz, kadr z życia, niczym uwięziony w bursztynie.
wwwwBo nie potrafi wybaczyć ostatniej prostej. I potknięcia.

11
Prawo zachowania pędu.
Najpierw żwirowa alejka wspinała się po wzniesieniu, łagodnym rozkołysem omijając rosłe dęby. Żołędzie chrzęściły rytmicznie, czasami pękały przytłumioną serią. Trach… trach-trach…

Kobieta była jasnowłosa, bardzo ładna. Wynurzyła się z cienia krzaka jałowca pierwsza, rozkwitła wśród ciężkiej zieleni czerwień płaszczyka i ust. Szła niespokojnie, nierówno, ale to może przez żołędzie rozsypane wszędzie przez dęby. Cieniutki obcas raz po raz huśtał się na twardej kulce, blondynka gubiła krok i gubiła wątek w przyciszonym monologu. Mężczyzna wtedy wyprzedzał ją mimowolnie, zwalniał niechętnie, w końcu zatrzymywał się i czekał, aż ona pokona zgubiony dystans. Toczył podeszwą eleganckiego półbuta dębowe nasiona. Milczał.
– My… bo ty… bo ja… – potykała się kobieta.
Mężczyzna przyglądał się z irytacją zbyt wysokim jak na spacer po parku obcasom.
– Tak będzie rozsądnie… – powiedział, sięgając do kieszeni ciemnego, kaszmirowego płaszcza. – Kiedy wraca twój… Marek? – Dokończył imieniem, a kobieta zaczerwieniła się na tę aluzyjną pauzę.

W dole, na ostrym zakręcie u stóp wzniesienia był płotek. Niskie, żelazne sztachetki, porudziałe od rdzy. Kiedyś tu był placyk zabaw, ale pozostała tylko jama piaskownicy z przegniłym szalunkiem i betonowe nogi ławeczek. Wzdłuż płotu starsza kobieta wolniutko prowadziła na smyczy kudłatego, grubego psa. Przystanęli, pies obwąchał słupek, podniósł niezgrabnie nogę. Spomiędzy konarów wyjrzało słońce i układało na dzikim, wyleniałym już trawniku zdeformowane cienie kobiety, psa, sztachetek.

Mężczyzna rozgarnął stopą stertę żołędzi, aż potoczyły się płochliwie po spadzistej ścieżce. Kobieta stanęła przy nim i śledziła z napięciem, jak przeglądał teraz na wyświetlaczu książkę adresową. Wścibskie słońce odbiło się w błękitnym ekranie rażącym refleksem.
– Mam numer lekarza. Powiesz, że ode mnie. On wie. Zapłacisz sama.
– To trzynasty tydzień.
– Bądźmy na koniec dorośli. Gdybyś… – Popatrzył w twarz kobiety, jakoś obejmując wzrokiem wszystko, oprócz rozwartych prośbą oczu. – Będzie dobrze.
– A my?
– Co my? – zdziwił się, skrzywieniem ust biorąc w lekceważący cudzysłów jej „my”.
– Ja! – Poprawiła śpiesznie.
– Masz przed sobą całe życie. Długą prostą i przewagę.

Minął ich chłopiec na trzykołowym rowerku. Żołędzie zatrzeszczały pod różowymi oponami, terkotała plastikowa chorągiewka, gdy rower prawem fizyki przyspieszał, zsuwając się z parkowego wzgórza. Chłopczyk zachłysnął się szczęśliwym śmiechem, rozłożył szeroko nóżki i spojrzał za siebie, szukając wzrokiem czerwonego i granatowego płaszcza. Błysnął promień odbity od sprzączki bucika.
Pies zawarczał na wiewiórkę, skradającą się do żołędzia, który wydał się bardziej atrakcyjny. Choć warkot przerażał, kicnęła bliżej. Pies szarpnął smycz i napięła się jak taśma na mecie.
To był zakręt. Na wprost szczerzył zęby zardzewiały płot. Rowerek gnał z rozpędem...
– Nie! – krzyknęli wszyscy. Kobieta, mężczyzna, starsza pani.
– Nie! – zabrzmiało ponownie. Tym razem to był samotny krzyk kobiety.
Ostatnio zmieniony wt 09 paź 2012, 17:26 przez Natasza, łącznie zmieniany 1 raz.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

12
Lekko uchylone drzwi skrzypnęły, kiedy nacisnęła klamkę, wślizgując się do niewielkiej salki, niczym złodziej. Czarna peleryna, którą była owinięta zaszeleściła, gdy uniosła dłoń, zsuwając nieco kaptur.
Zwykle przychodziła niespodziewanie, zaskakując, wpraszając się w czyjeś życie szybko i brutalnie, jednak tym razem miało być inaczej. Dla niej samej, było to dużym zaskoczeniem.
Bezszelestnie stanęła pod ścianą i zerknęła uważnie na leżącą, w o wiele za dużym łóżku, pięciolatkę.
Resztki rzęs, kiedyś zapewne zakręconych, rzucały długie cienie na bladą, wychudzoną buzię dziewczynki. Do spoconego czoła przylepił się jeden z ostatnich kosmyków włosów, które jeszcze malutkiej zostały.
Z kroplówki podłączonej do drobnej rączki, kapała miarowo morfina. Słyszała to nazbyt wyraźnie. Tak samo, jak ciche mruczenie aparatury, do której podłączone było dziecko. Zielona kropka na monitorze skakała rytmicznie w górę i w dół, czasami zwalniając, czasami przyspieszając.
- Mamusia? – dziewczynka z trudem uniosła powieki i wbiła niebieskie oczęta w ścianę.
- Zaraz wróci, poszła po jabłko, które chciałaś – siedząca przy łóżku pielęgniarka popatrzyła z współczuciem na przezroczystą twarzyczkę dziewczynki.
- Czy w niebie są aniołki? – cichutki szept dobył się z drżących usteczek. Malutka nie spuszczała oczu z ściany, do której ktoś przyczepił kolorowe motyle.
Pielęgniarka przytaknęła głową, podążając za nieobecnym wzrokiem dziewczynki.
- Jesteś jednym z nich? – niebieskie oczy wpatrzyły się w zakapturzoną postać stojącą wciąż w tym samym miejscu. Dziecko umilkło, wyczerpane zadawaniem pytań.
Pielęgniarka omiotła zdziwionym spojrzeniem pustą ścianę. Była pewna, że nikogo tam nie ma, a jednak malutka mówiła do kogoś. Odchrząknęła nerwowo, czując nieprzyjemny chłód na plecach.
Ciszę przerwał przeraźliwy pisk opon i huk, podobny do uderzenia pioruna. Czyjś rozpaczliwy krzyk… Pielęgniarka drgnęła niespokojnie.
Dziewczynka z trudem odwróciła główkę w stronę okna, po czym przeniosła pytające spojrzenie na postać w kapturze.
- Mamusia? – z rozchylonych usteczek dobył się ledwo słyszalny szept, pełen tęsknoty.
- Autko nieuważnie jechało – oznajmiła pielęgniarka, podchodząc do okna. W ciemnych oczach odbiło się leżące bezwładnie na jezdni, ciało jasnowłosej kobiety, o twarzy łudząco podobnej do pięciolatki i leżąca obok siatka rozsypanych jabłek. Z trudem przełknęła ślinę przez nagle ściśnięte gardło.
– Mama na pewno zaraz wróci – dodała po dłuższej chwili, zmuszając się do uspokajającego uśmiechu.
Postać powolnym krokiem podeszła do łóżka, i wyciągnęła w stronę dziewczynki kościstą rękę. Malutka z wysiłkiem uniosła dłoń, zaciskając drobne paluszki na ręce przybysza.
Na bladej buzi pojawił się promienny uśmiech, a w oczach rozbłysnęły iskierki radości.
- Zabiorę cię do mamusi… - dalsze słowa Śmierci, utonęły w alarmie, podniesionym przez aparaturę.
Pulsujące kropki zmieniły się w długą, prostą linię. Ostatnią prostą dziewczynki.
- I do aniołków…
http://emthorhall.kawerna.pl/

13
UWAGA! WULGARYZMY!

Ostatnia będzie prosta


Siąpi. Kapie i jest pusto. Za oknem słychać tylko mokry szum mknących po ulicach aut. Ludzie pouciekali, pochowali się w czterech ścianach. Siedzą w ciepłym i czują się bezpiecznie. Wiedzą jak spędzą kolejny piątkowy wieczór. W sumie wiedzieli od zawsze. Jesienna pogoda tylko upewniła ich w odwiecznym przekonaniu, dała pewne alibi, aby mogli z czystym sumieniem położyć się do łóżka pod kołdrę i spokojnie zasnąć.

Jest po dwudziestej. Nie mogę spać. Myślę. Za dużo. Powoli dopijam kolejną herbatę. Jest zimna.

Od czasu do czasu muszę dotknąć swojej twarzy. Zaczynam od czoła, potem konsekwentnie, ale powoli, przesuwam dłoń w dół, najpierw na brwi, a później delikatnie w stronę oczu i nosa. Na końcu pod opuszkami palców wyczuwam swoje wargi. Ale tak naprawdę to dopiero dwudniowy zarost, który pokrywa mi policzki i brodę, jest w stanie przekonać mnie na chwilę, że być może jednak nie jestem tylko złudzeniem.

Nie mam sił. Jestem zmęczony po tygodniu pracy. Ubieram kurtkę i wychodzę. Wyskakuje z klatki wprost w deszcz i świeże powietrze. Zatrzymuję się na chwilę. Biorę głęboki wdech. Czuję mrowienie. Uśmiecham się do siebie.

Nikogo nie ma. Idę w stronę centrum. Kałuże odbijają bladożółte światła latarń. Mimo iż zbliżam się do śródmieścia, szum samochodów jakby powoli słabnie. Ulice są puste. Zaczyna coraz mocniej padać. Wiatr coraz mocniej zacina z północy. Mijają mnie tylko wieczorne autobusy pełne zmęczenia, wzdychań i narzekań. Wloką się ociężale ostatkiem sił przez mrok i kotary wody i senne fatamorgany. Nie chcąc zniknąć w odmętach historii znaczą swoją trasę smrodem spalin i rozbryzganych kałuż łudząc się, że to coś zmieni. I tak pójdą na żyletki.

Czuję wibracje w kieszeni. SMS. Gdzie jesteś? O której wpadasz? Spierdalaj. Nigdzie nie wpadam.

Przechodzę obok dworca. Jacyś goście. Dwóch. Minęli mnie. Czekam. Na zaczepkę. Na uderzenie w tył głowy. Na kosę. Nic. Chuje idą dalej. Znikają zza zakrętem.

Zatrzymuję się na przystanku. Po chwili podjeżdża 9. Wsiadam i zajmuję miejsce na samym końcu. W środku, oprócz mnie, jest jeszcze kilka osób. Dwie starsze kobiety narzekające na swoich mężów. Podpity gościu, od którego wali uryną. Jakiś dzieciak wracający z dodatkowego angielskiego. I ona. Siedzi tuż przy drzwiach. Tyłem do mnie. Z twarzą przyciśniętą do szyby, przez którą widać mrok miasta.

Za dwa przystanki będzie wychodzić. Rondo, potem, w prawo, znów rondo, lewo, centrum handlowe i ostatnia prosta. Pamiętam.

Przedostatni. Wysiadam. Ona jedzie dalej.

Mijam kiosk i idę przez plac zabaw między blokami. Po chwili wychodzę z bramy i widzę ją jak idzie chodnikiem. Przyśpieszam kroku. Prawię biegnę. Deszcz zagłusza moje kroki. Jestem tuz za nią. Wyciągam nóż z kieszeni. Tym razem okaleczę ci tę twoją piękną twarzyczkę. Siedmioma bliznami. Ostatnia będzie prosta.

Głowa pęka mi z bólu. Na wargach, brodzie i policzkach mam krew. Czuję, że żyję.

- Zginiesz chuju! Mówiłem ci, kurwa, żebyś się odczepił od mojej dziewczyny!

Siąpi. Kapie i jest pusto.
Ostatnio zmieniony wt 09 paź 2012, 21:42 przez tece, łącznie zmieniany 1 raz.
Opowiadaj. Zachowaj rytm i opowiadaj. Mów o swoich klęskach, niespełnionych marzeniach, pierwszych miłościach, o dniu, kiedy miałeś wszystkiego dość, o tej jedynej, dla której chciałeś się zabić, o tym że nie wszystko ci się udaje. Ja będę słuchał. A potem spiszę historię twojego życia.

14
Dobra, już nic nie zmieniam.

WWWBoże, to miasto wykrwawia się. W śród ruin nie ma prostych dróg, a ulice spowił dym. Wkradał się do domów, piwnic i kryjówek. Był zdrajcą. Towarzyszył im wszędzie. Gryzł w gardle przy każdym wdechu. Trzeba było uciekać, czołgać się, byle na przód. Oddychać - wdech, wydech. Liczyć – raz, dwa. Nie myśleć o metalicznym dzwonieniu kul. O jasnych punktach w ciemności – smugach światła. Przypominały promienie słońca przebijające się przez stalowe chmury. Ciężkie i ciemne. Trzy. Cztery.
WWWWielka rura mieściła człowieka. Przewód wentylacji w gazowni? Przepompownia? Jak żyła w miejskim krwiobiegu. Jedyna droga, aby obejść Niemca. Ciasno. Ciemno. Czołgał się, był już tylko strzępkiem życia.
WWWZdrowaś Maryjo, łaski pełna...
WWWBrzęk. Promień światła. O mały włos! Podmuch chłodniejszego powietrza zatańczył na policzku.
WWWDuszno, a dym nie dawał spokoju. Ktoś z tyłu kichnął. Żołnierz zmarł w bezruchu. Podobnie jak inni. Słyszał przytłumiony terkot karabinów. Pojedyncze wystrzały. To haubice. Dźwięki dobiegające spoza jego małego, klaustrofobicznego świata. I własny oddech. Najcenniejszy.
WWWZakręt. Duża dziura wpuszczała więcej światła. Rzucił przelotnym spojrzeniem przez otwór. Martwa skorupa – tyle pozostało. Ostatnie resztki miejskiego życia spuszczano do kanałów.
WWWW dole zrobiło się zamieszanie – słychać szuranie kroków.
WWWSchnell Menschen!
WWWWierzę w Boga jedynego, ojca Wszechmocnego...
WWWZnajdą ją. Serce waliło mu jak oszalałe. Gwałtownie wciągnął powietrze. Zadrapało. Ostrzela bolały. Jezu! Zatrząsł się od tłumionego kaszlu. Pięć. Sześć. Siedem. Anka ma siedem lat. Zrobił jej huśtawkę na starym trzepaku, a ona bujała się całymi dniami. Nikomu nie pozwalała usiąść obok, bo to była huśtawka ojca. Broniła jej, tak jak tata broni... czego?
WWWKtoś szarpie go za but. Idź, idź bo wszyscy zginiemy. Lila sama wybrała. W dole Niemcy. Przez otwory po kulach w blasze widać ich hełmy. Lufy M.P. 40 szukają celu. Osiem. Dziewięć. Dziesięć.
WWWOberleutnant, hier! – Tutaj!
WWWDrgnął. Znaleźli Lilkę, sanitariuszkę z Blaszanki. Mógłby rozwalić tego Niemca. Mógłby, gdyby nie ukrył broni gdzieś na Czerniakowskiej. Może złapią, nie rozstrzelają. Może. Wystrzał. Potem drugi.
WWWOjcze nasz, święć się imię, przyjdź królestwo twoje, bądź wola...
WWWKoledzy pełzną jak robaki. Są z tyłu. Zdzichu, Rudy, Jadźka. Gruszka ledwie żyje. Chemik, czy dał radę? Chudy – nie, Chudego złapali. Witko, umarł mu na rękach.
WWWJuż blisko, jeszcze tylko kilka metrów i koniec. Potem na Śródmieście. Do naszych. Ktoś kasłał cicho. Serce żołnierza zgubiło jedno uderzenie. Cisza. Niemcy nie usłyszeli? Poszli dalej. Dopiero po chwili odetchnął głębiej. Dym. Cholerny dym. Kaszlnął mimowolnie.
WWWStrzały z broni maszynowej. Pociski brzęczą. Wiercą nierówne linie otworów w blasze rury. Smugi światła. Przecinał je. Krzyk. Serce biło jak oszalałe. Gruszka wrzeszczał. Czołgaj się. Szybciej. Szybciej na wszystkich świętych! Trzy metry. Dwa. Dzwonienie kul. Jezusie pomóż! Anka, Ania, przepraszam, przepraszam. Jezu!
"Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię sobie swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora." Erich Segal


Sky Is Over

15
Półtora kilometra za ostatnią prostą skończył się asfalt. Szły już od sześciu godzin, rozdeptane buty ocierały pięty, a żwirowa nawierzchnia bardzo szybko zaczęła dawać się we znaki. Piekące rany bolały jeszcze bardziej, gdy małe kamyczki wbijały się w nagą warstwę skóry właściwej. Długie sukienki wzniecały tumany kurzu, Sylwia czuła się znowu brudna. Od samego początku przeczuwała, że nie powinny iść w tę stronę. Ale Mura się uparła jak zwykle, choć nigdy nie ma racji. W oddali majaczył biedny, wiejski krajobrazik. Mizerne, drewniane chałupy, zaniedbane stodoły. I cisza.
Gdy były już w obrębie wsi zaczęły szukać najbardziej zadbanego podwórka. Byle nie stał obok żaden traktor, samochód, ani nie biegały dzieci. Musi być zadbane i w miarę puste.
Dzień jest idealny – gorąca pora sianokosów, czwartek. Ci którzy mogą – pracują, a spokojną wioskę nawiedza od czasu do czasu szczekanie psów. Na miejscu są tylko starcy i staruszki – głusi i niedowidzący posiadacze lasek i demencji. Otępieni upałem są jeszcze bardziej ufni i bezradni. Takie dni są dobre.
Pierwszy dom przy krzyżu był zbyt zapuszczony, wybrały ten obok z numerem trzy na przyrdzewiałej tabliczce. Sylwia była młodsza, więc szła zawsze za Murką, nie odzywała się niepytana i wykonywała tylko polecenia siostry. Parę razy już się jej dostało, że zamknęła za sobą bramkę i zmarnowała cenny czas. Dziś znowu prawie zapomniała, ale zawias skrzypną głośno i natychmiast puściła klamkę. Dźwięk był na tyle głośny, że drzemiąca na krześle przed domem staruszka drgnęła niespokojnie, wyrwana ze snu.
- Co, co..? O, panie od telefona? Hospodi Twoja wola! To dziś miało być?
- Tak. - łgała uśmiechnięta Mura – Wejdźmy, mamy mało czasu. - dodała machinalnie. Zupełnie tak, jak wczoraj, tydzień temu i zeszłego lata.
- Tu jest telefon. - starsza pani pokazała palcem ścianę przy lodówce. Stały ciągle w przedsionku, Mura zobaczyła otwartą spiżarkę, kiwnęła na Sylwię, a sama weszła do pokoju wskazanego przez właścicielkę.
Staruszka oczywiście już do niej nie dołączyła, Sylwia pchnęła ją mocno do ciemnej spiżarki, szybko zatrzasnęła drzwi ignorując krzyk ofiary tak jak ignorowała wszystkie inne krzyki zdziwionych starców.
Drzwi zablokowała krzesłem. Dołączyła do siostry, która już znalazła portfel i zaczynała przetrząsać stary kredens.
- Wybujede! - warknęła, gdy młodsza chciała włożyć rękę do tej samej szuflady. Oznaczało to, że to znowu na nią spadł obowiązek ukręcania łbów kurom.
- Cyganuchy wy! Marek! Marek chodi! Ubijut zara! Marek! - krzyczała zakładniczka. Zawodziła i szlochała skrobiąc szczelinę nad progiem.
- I czego się drzesz, głupia? - odpowiedziała wściekła Sylwia. Rąbnęła kilka razy pięścią w drzwi małego więzienia, by nastraszyć zbyt głośną staruszkę, a gdy efekt w miarę ją zadowolił poszła wypełnić polecenie Mury. Też bała się kary.
Zablokowany

Wróć do „Kwalifikacje”