Prawo zachowania pędu.
Najpierw żwirowa alejka wspinała się po wzniesieniu, łagodnym rozkołysem omijając rosłe dęby. Żołędzie chrzęściły rytmicznie, czasami pękały przytłumioną serią. Trach… trach-trach…
Kobieta była jasnowłosa, bardzo ładna. Wynurzyła się z cienia krzaka jałowca pierwsza, rozkwitła wśród ciężkiej zieleni czerwień płaszczyka i ust. Szła niespokojnie, nierówno, ale to może przez żołędzie rozsypane wszędzie przez dęby. Cieniutki obcas raz po raz huśtał się na twardej kulce, blondynka gubiła krok i gubiła wątek w przyciszonym monologu. Mężczyzna wtedy wyprzedzał ją mimowolnie, zwalniał niechętnie, w końcu zatrzymywał się i czekał, aż ona pokona zgubiony dystans. Toczył podeszwą eleganckiego półbuta dębowe nasiona. Milczał.
– My… bo ty… bo ja… – potykała się kobieta.
Mężczyzna przyglądał się z irytacją zbyt wysokim jak na spacer po parku obcasom.
– Tak będzie rozsądnie… – powiedział, sięgając do kieszeni ciemnego, kaszmirowego płaszcza. – Kiedy wraca twój… Marek? – Dokończył imieniem, a kobieta zaczerwieniła się na tę aluzyjną pauzę.
W dole, na ostrym zakręcie u stóp wzniesienia był płotek. Niskie, żelazne sztachetki, porudziałe od rdzy. Kiedyś tu był placyk zabaw, ale pozostała tylko jama piaskownicy z przegniłym szalunkiem i betonowe nogi ławeczek. Wzdłuż płotu starsza kobieta wolniutko prowadziła na smyczy kudłatego, grubego psa. Przystanęli, pies obwąchał słupek, podniósł niezgrabnie nogę. Spomiędzy konarów wyjrzało słońce i układało na dzikim, wyleniałym już trawniku zdeformowane cienie kobiety, psa, sztachetek.
Mężczyzna rozgarnął stopą stertę żołędzi, aż potoczyły się płochliwie po spadzistej ścieżce. Kobieta stanęła przy nim i śledziła z napięciem, jak przeglądał teraz na wyświetlaczu książkę adresową. Wścibskie słońce odbiło się w błękitnym ekranie rażącym refleksem.
– Mam numer lekarza. Powiesz, że ode mnie. On wie. Zapłacisz sama.
– To trzynasty tydzień.
– Bądźmy na koniec dorośli. Gdybyś… – Popatrzył w twarz kobiety, jakoś obejmując wzrokiem wszystko, oprócz rozwartych prośbą oczu. – Będzie dobrze.
– A my?
– Co my? – zdziwił się, skrzywieniem ust biorąc w lekceważący cudzysłów jej „my”.
– Ja! – Poprawiła śpiesznie.
– Masz przed sobą całe życie. Długą prostą i przewagę.
Minął ich chłopiec na trzykołowym rowerku. Żołędzie zatrzeszczały pod różowymi oponami, terkotała plastikowa chorągiewka, gdy rower prawem fizyki przyspieszał, zsuwając się z parkowego wzgórza. Chłopczyk zachłysnął się szczęśliwym śmiechem, rozłożył szeroko nóżki i spojrzał za siebie, szukając wzrokiem czerwonego i granatowego płaszcza. Błysnął promień odbity od sprzączki bucika.
Pies zawarczał na wiewiórkę, skradającą się do żołędzia, który wydał się bardziej atrakcyjny. Choć warkot przerażał, kicnęła bliżej. Pies szarpnął smycz i napięła się jak taśma na mecie.
To był zakręt. Na wprost szczerzył zęby zardzewiały płot. Rowerek gnał z rozpędem...
– Nie! – krzyknęli wszyscy. Kobieta, mężczyzna, starsza pani.
– Nie! – zabrzmiało ponownie. Tym razem to był samotny krzyk kobiety.