Zady i walety

1
Zwykle spostrzegamy ludzi i rzeczy albo przez pryzmat ich wad, albo zalet, przeciwstawiając jedne drugim.
(E. Nęcka „Trening twórczości”)

1. Wymyśl postać z trzema dominującymi wadami charakteru i trzema zaletami.

2. Opisz postać w działaniu – przedstaw kilka logicznie powiązanych sytuacji, w których
bohater zaprezentuje swoje wady i zalety. Tekst powinien być spójną całością.

3. Przeczytaj tekst i popraw błędy logiczne. Pozostałe możesz zostawić.

4. Wrzuć tekst tutaj.

Termin: do soboty, 20 października, do północy. Bez limitu znaków.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

2
Sytuacja awaryjna

Uwaga - parę wulgaryzmów.

– Mówię ci, Baśka, ja już z nim wytrzymać nie mogę, żeby o takie pierdoły tak mi dupę truć… Powiedziałam mu wczoraj, Artur, opanuj się, co ty, białych kozaczków mi żałujesz, a on, że już sama nie wiem, ile tych kozaczków mam i wszystkie szafy pękają od ciuchów, i że Niuni niepotrzebnie tyle kupuję bo i tak zaraz z tego wyrasta, ale czy to moja wina, jedyne dziecko i co by ludzie powiedzieli, a on jeszcze, że kryzys jest i musimy oszczędzać, dom w budowie, a ja tylko o szmatach myślę, dla niego to szmaty, a ja też chcę mieć coś z życia, a tu nic, tylko ciągle z małą siedzę, myślałam, wyjdziemy gdzieś razem, ubiorę się, niech zobaczy, że na mnie też jeszcze można oko zaczepić, a ten nic, tylko o forsie. Fakt, nie pracuję, ale ile ja bym mogła zarobić, jakbym gdzie na kasie siadła, a tak, to w domu wszystko aż lśni, on przychodzi z pracy, a ja od razu obiad na stół, na niedzielę zawsze ciasto piekę, to co, jeszcze mam jak kuchta chodzić? On to pewnie by chciał, żebym wyglądała jak ta Agata, wiesz, Raczyńska, w podstawówce zawsze pod oknem siedziała, nie wiem, jak się teraz nazywa, oni się tu z mężem przeprowadzili, drzwi w drzwi z nami mieszkają, mówię ci, ciuchy z lumpeksu, włosy to chyba jej mąż strzyże, a twarz taka zapadnięta, ale nic dziwnego, ten jej mąż był redaktorem w Powiązaniach, no i gazetka padła, teraz gdzieś na budowie dorabia, ale co to za robota, sezon zaraz się skończy i raz-dwa wszystko przejedzą, trójkę bachorów mają a ona znowu z brzuchem chodzi, pewnie z zasiłków żyją, ludzie to się potrafią urządzić, no! I żeby mi wymawiać, że szafy pękają, a niech na sobie oszczędza. O, muszę kończyć, bo ktoś dzwoni do drzwi, to na razie, jeszcze sobie potem pogadamy.

– Dzień dobry pani sąsiadce, mogłaby pani do nas zajrzeć? Agatka tak się źle poczuła, nie bardzo wiem, co robić, chciałem po pogotowie dzwonić, a ona, żeby nie, ale to chyba nie jest dobry pomysł, takie przeczekiwanie. Może pani się z nią porozumie, kobietom zawsze łatwiej w takich sprawach…
– No dobra, Niunia śpi, to zajrzę na chwilę. Hej, kawalerze, co tak się chowasz za nogą taty?
– Bartuś, przywitaj się z panią. Nie wstydź się, powiedz ładnie: dzień dobry!
– Cześć, Agata, to już? Nowy potomek się śpieszy na świat?
– Cześć, Danka. Nie, chyba nie, jeszcze ze cztery tygodnie przede mną, tylko ja dziś od rana tak się strasznie słabo czuję. W ogóle nie mogę się na nogach utrzymać, przewróciłam się, aż Bartuś zaczął płakać…
– Faktycznie, coś blado wyglądasz. Może to anemia? Wszystko jedno, co by nie było, tu nie ma co zwlekać, tylko trzeba wezwać karetkę. Masz komórkę?
– Właśnie mi się limit na karcie skończył. Jurkowi też…
– Dobra, to chwila moment, tylko skoczę po torebkę. Zaraz tu będę.

– Dzień dobry pani, ja dzwonię z Jodłowej pięć, sąsiadka nam tu zasłabła… Nie, nie, żadne takie, trzydzieści dwa lata, ale ona jest w ósmym miesiącu, leży taka, no wie pani, ani ręką, ani nogą, tak, czuję tętno, Jodłowa pięć, druga klatka, mieszkanie dwanaście, mój numer? Już pani podaję…

– No widzisz, zaraz przyjadą. A ja cię spakuję. Masz jakąś koszulę, kapcie, szlafrok?
– Koszula jest w szafie. Jurek, przynieś moje kapcie. Podomka chyba wisi w łazience, ta w cętki. Danka, ale po co to wszystko, ja przecież nie zostanę tam na noc! I w ogóle nie chcę jechać!
– Gadanie. Pojedziesz i zostaniesz tyle, ile będzie trzeba. Nawet cały miesiąc. Czego się boisz, przecież to nie pierwszy raz. Gdzie twoja torebka? Dokumenty będą potrzebne. A kto z tobą pojedzie?
– Nie… nie wiem… Mama… nie dzwoni…
– O rety, nie rycz… A ty nie możesz do niej zadzwonić? A, prawda. Słuchaj. No już, już. Spokojnie. Masz tu banknot. Jak już tam będziesz, kup sobie w kiosku doładowanie. Albo poproś salową, niech ci kupi. I zadzwonisz do mamy.
– Danusiu, ale ja przecież nie mogę…
– Pewnie, że nie możesz zostać bez komórki. Jak wrócisz, to oddasz. Sytuacja awaryjna, prawda? Tylko torebki pilnuj, nikomu jej nie dawaj do ręki, bo złodziejstwo teraz straszne.


– Bardzo pani dziękuję, naprawdę, z całego serca. Agatka przy pani się uspokoiła, a i ja jakiejś takiej otuchy nabrałem…
– Jasne. A starsze dzieci kiedy wrócą?
– Po czwartej. One teraz na świetlicy zostają, lekcje tam zawsze odrobią, bo Agatce ciężko już było się nimi zajmować, nie mogła nic robić, nawet sprzątać nie bardzo dawała radę…
– Widzę właśnie. A pan co, nie mógł żonie pomóc? Albo dzieciaki zapędzić?
– Ja… ja… Ja na budowie pracowałem, belka mi na stopę spadła, kości miałem pogruchotane, nawet teraz nogą powłóczę, tyle, co do sklepu pójdę, tutaj niedaleko.
– Ale rąk belka panu nie przywaliła, prawda? No, to teraz niech pan zbiera te ciuchy, brudne do prania, czyste do szafy, Bartuś zabawki poskłada. Potem odkurzacz i mop. Płyn do mycia podłóg jest? Nie może pan przecież żony z dzieckiem do takiego sy… no, bałaganu wprowadzić, ja panu mówię, oni już całkiem niedługo tu wrócą, wszystko musi lśnić! A to będzie synek, czy córeczka?

– Mówię ci, Baśka, tak się natyrałam, że mi ręce odpadają. Agata już w szpitalu, ten jej mąż, jełop straszny, ale go wzięłam do galopu, całe mieszkanie wysprzątał, w kuchni to się do szafek można było przykleić, na koniec ja okna pomyłam, teraz tylko pilnować trzeba, żeby dzieciaki znowu wszystkiego nie zaświniły. Bartusia co dzień będę brała do siebie, może się bawić z Niunią i zje u nas przy okazji, ale obiadów dla nich wszystkich gotować nie będę, niech ten jełop też się czymś zajmie, wiesz, to dołujące, mieć takiego faceta, co tylko dzieci potrafi robić, sracz totalny, nie dziwię się, że ona wygląda jak śmierć na chorągwi, tfu, tfu, żebym w złą godzinę nie powiedziała, mówię ci, aż mi się coś w środku zrobiło, jak na to wszystko popatrzyłam… Powiem Arturowi, może mu jaką robotę znajdzie, tylko nie wiem, czy toto się choćby na nocnego stróża nadaje… Ale ona się urządziła! Kurczę, Baśka, jak dziewczyna się rwie do życia, planuje sobie, mąż, dzieci, rodzina, obiadki i szmatki, to czy jej w ogóle przychodzi do głowy, że potem życie będzie takie trudne do dźwigania, zupełnie jak kamień gorący?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Wulgaryzmy

wwwwZmęczone słońce wisiało nisko. Podmuchy powietrza strącały kolorowe liście na drogę, drzewa łysiały z każdym przejeżdżającym samochodem.
wwww- Kurwa, zaraz zasnę - stwierdził Maciek. - Skręć gdzieś, napijmy się kawy.
wwww- Przecież nie mamy kasy, ledwo na paliwo starczyło, choć i tak nie jestem pewien, czy dokulamy się nad Solinę. - Paweł pokiwał sceptycznie głową.
wwww- Oj tam, oj tam. Nie stresuj się… Ty, kurwa, patrz na tego mesia! Ale fajne dupcie.
wwww- No.
wwww- Ja jebie, aleś ty niemrawy. Ale wiesz co? I tak nie mogłem się doczekać wyjazdu. Chyba się przyzwyczaiłem do tych naszych tripów.
wwww- Tripy będą, jak coś znajdziemy.
wwww- Weź nie narzekaj. Ula mówi, że grzybów od chuja... Skręcaj za tym mesiem na stację, ja chcę kawę.
wwww- Nie mam kasy.
wwww- Ja stawiam!
wwwwMaciek rzucał się wzdłuż szyby, niczym tygrys w klatce. Próbował wypatrzyć dwie blondynki, które zaparkowały sportowego mercedesa niedaleko. Gdy w końcu je dojrzał na jego twarzy pojawił się chytry uśmiech.
wwww- Dobrze, że Monika tego nie widzi - skomentował Paweł.
wwww- Sto kilometrów od domu, to nie zdrada.
wwwwMaciek wysiadł z samochodu i mimochodem przejrzał się w witrynie stacji benzynowej - spoglądał na niego dobrze zbudowany i nienagannie ubrany młodzieniec. Poprawił gęste, ciemne włosy i wszedł do środka, a przechodząc obok barku głośno zamówił dwie kawy i usiadł tak, żeby widzieć atrakcyjne blondynki. Paweł dołączył do niego po chwili. Nie chciało mu się rozmawiać z Maćkiem, bo wiedział, że przyjaciel i tak go nie słucha, a zamiast tego lustruje salę i wszelkie wchodzące do środka dziewczyny, a jego oczy skaczą od jednej do drugiej, jak piłeczka podczas gry w squasha.
wwww- Dobra, idź już. Z miłą chęcią od ciebie odpocznę.
wwww- A co ty, kurna, myślisz, że potrzebuję twojego pozwolenia?
wwwwPrzystojniak wstał i jak gdyby nigdy nic usiadł przy stoliku zaskoczonych blondynek, ale te już po chwili chichotały radośnie. Paweł dawno przestał się temu dziwić, starał się jednak unikać Maćka w towarzystwie dziewczyn, bo nie mógł przestać się do niego porównywać. Rzadko zdarzało mu się z tych porównań wyjść obronną ręka. Naturalność i spontaniczność przyjaciela budziła w nim zazdrość.
wwwwPił przyniesioną przez kelnera kawę i patrzył na przejeżdżające samochody. Co jakiś czas zerkał na mapę i zastanawiał się, czy zdążą przed mrokiem, wolałby nie jechać po wąskich, bieszczadzkich, krętych drogach nocą.
wwww- Chodź do nas, Basia chce cię poznać. - Z rozmyślań wyrwał go Maciek, który przyszedł po swoją filiżankę.
wwww- Basia?
wwww- Ta niższa. - Dziewczyna pomachała im, gdy zauważyła, że się jej przyglądają. - Opowiedziałem jej o tobie kilka pozytywnych rzeczy.
wwww- Jakich? - Paweł uśmiechnął się nerwowo do blondynki, jakby spodziewał się najgorszego.
wwww- Nooo... że jesteś docentem na uniwersytecie.
wwww- Ja pieprzę... - Złapał kolegę za koszulkę, podciągnął go do siebie i wyszeptał: - Po cholerę im takich głupot nagadałeś?
wwwwMaciek rozprostował mu palce i poprawił uważnie koszulkę.
wwww- Żebyś, kurwa, wreszcie zapomniał o Monice! - Powiedział powoli. - Skończyło się, ziomuś. Przestań się w tym babrać, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie, a już w szczególności, jeśli chcesz zarzucać grzyby. Po co ma ci poryć psychikę? Kumiesz?
wwww- Kumię - Skinął głową w zamyśleniu. - Dzięki.
wwww- Nie ma sprawy.
wwwwMaciek podniósł obie filiżanki i ruszył w stronę stolika dziewczyn, rzucając im radosny uśmiech, jednak zatrzymał się w połowie drogi i poczekał na ociągającego się Pawła.
wwww- I jeszcze jedno - szepnął mu do ucha. - Żartowałem z tym stawianiem. Jadę na debecie od dwóch tygodni. Wyjdziesz z laskami i odpalisz samochód, ja dołączę do ciebie po kilku minutach i spierdalamy.
wwww- Zabiję cię.
Ostatnio zmieniony pn 15 paź 2012, 21:09 przez padaPada, łącznie zmieniany 1 raz.
Leniwiec Literacki
Hikikomori

4
Ostatni (a może i nie) list napisany przez pana Józka

Pan Józek tuż po śniadaniu postanowił napisać list do wnuka. Wyszedł z domu. Każda taka wycieczka sprawiała mu wiele trudności. Schody w kamienicy męczyły go nawet wtedy, gdy z nich schodził.
Kupił za rogiem w papierniczym niebieską papeterię. Taki już miał zwyczaj, kupować nowy zestaw za każdym razem, gdy te listy pisał. Wnuk lubił ten kolor. Kiedyś.
Koperta miała czystą błękitną krawędź, a środek w groszkowy deseń. Odwrotnie niż papier listowy.
Ale co pan Józek miał właściwie napisać?

Skierował się w stronę parku. Był piękny, letni dzień. Można pomyśleć nad treścią, siedząc na ławce i patrząc na gołębie. Pan Józek miał w kieszeni pióro kulkowe. To zupełnie inne pióro niż to, którym kiedyś pisał wyznania miłosne do Zosieńki, ale choć w części przypominało kreskę tamtych nieśpiesznych lat.
Był już dobrze zmęczony, gdy dotarł do pierwszej parkowej ławki. Siedział na niej mężczyzna w podkoszulku, z tatuażami na ramionach i z nogą wyłożoną na deski. Jakby dawał do zrozumienia, że nie życzy sobie innych spacerowiczów obok siebie.
– Przepraszam pana najmocniej – odezwał się pan Józek. – Czy mógłby pan zabrać nogę? Chciałbym usiąść i napisać list.
– To ma być powód?
– Powód…? Jakiego pan jeszcze chce powodu? Mam dziewięćdziesiąt siedem lat. Jestem kombatantem, przeżyłem wojnę. W Grecji byłem, pociski latały mi nad głową. O śmierć się otarłem i walczyłem o nasz kraj. O ten park i tą ławkę. Zosieńkę zostawiłem, na emigracji się tułałem. Ordery bym pokazał, ale wszystkie mnie skradli…
Pan Józek już nie wspominał, że w Grecji przesiedział wojnę, obierając ziemniaki dla swojej jednostki oraz że jedyny pocisk nad jego głową był korkiem od szampana, gdy owa wojna się skończyła. Ordery rzeczywiście mu skradziono – jeden za honorowe krwiodawstwo, drugi z duszpasterstwa.
– A ja byłem w Iraku – odpowiedział nieznajomy. – Rozbrajałem miny przeciwpiechotne. Sześćdziesiąt jeden rozbroiłem, sześćdziesiątej drugiej nie rozbroiłem. Nogę mi urwało. Koszmary po nocach. Jedna iracka dziewczynka wyciągała do nas ręce. Chciała chleb, ale mieliśmy tylko cukierki. Moja Zośka nie chciała mnie znać. O mało jej nie zabiłem. Czterdzieści lat, emerytura i odszkodowanie, ale co dalej? Niech mi moją Zośkę oddadzą. A ordery mi się w domu kurzą.
Poklepał się w protezę, a potem spojrzał na pana Józka.
– Co panu?
– Przepraszam… niech pan sobie siedzi…
Pan Józek wytarł oczy staromodną chusteczką i poszedł dalej.

Drugą ławkę parkową zajmowało trzech młodych chłopaków w dresach. Właściwie siedzieli na oparciu, pili i palili.
– Przepraszam panów najmocniej… Czy mogą mi panowie odstąpić ławkę? Bardzo mnie bolą nogi.
Któryś z łebków zarechotał.
– Nogi bolą, dziadku? To trzeba było w domu zostać!
Zarechotali wszyscy.
– Idź stąd, dziadku! Zasłużoną rozrywkę nam przerywasz.
– Kiedy ja muszę usiąść, mili panowie.
– Nie słyszałeś, dziadku?
Łebek wstał i podszedł do pana Józka, który aż się cofnął na chwiejnych nogach.
– Idź stąd, bo jak nie, to ci tak zasunę, że cię sztuczna szczęka zaboli!
Towarzystwo wyraziło poparcie. Pan Józek skulił się, wcisnął głowę w ramiona i najszybciej jak mógł, podreptał dalej.

Na trzeciej ławce parkowej leżał jakiś żul. Pan Józek najpierw go obejrzał, a potem zaczął lekko potrząsać. A jeśli się coś stało? Sam był stary, wiedział, że nie ma żartów.
– Przepraszam pana najmocniej… czy pan żyje?
Żul się obudził, otworzył przekrwione oczy.
– O! Ten, przysnęło mi się.
– Dobrze się pan czuje?
– Tak. Nie. Panie kierowniku, ma pan dwa złote na wino?
– Na wino?
– Tfu, na bułkę chciałem powiedzieć.
Pan Józek sięgnął do kieszeni.
– Proszę bardzo. Na bułkę zawsze. Zawsze trzeba mieć jakiś grosz na bułkę. Ja wiem, ja rozumiem, co to głód. Na wojnie byłem, w Grecji byłem. Pociski mi nad głową…
– Tak, tak, to straszne. Ja już pójdę po tą bułkę. Dziękuję, panie kierowniku!
Pan Józek patrzył, jak żul wychodzi z parku. Dziwne mu się tylko zdało, że żul ominął budkę z pieczywem i poszedł w ulicę dalej.
Pan Józek usiadł na ławce. Wreszcie dał odpocząć nogom.
I zaczął mozolnie pisać.

Po godzinie spędzonej nad listem i kilku minutach wędrówki dotarł na pocztę. Znalazł się pod okienkiem usług wysyłkowych. Kolejki na szczęście nie było. Baba za komputerem waliła palcem wskazującym w klawiaturę.
– Dzień dobry, poproszę znaczek krajowy.
– Złote dwadzieścia.
Pan Józek nie mógł wymacać drobniaków w kieszeni. Wtedy sobie przypomniał, że dał je temu głodnemu w parku.
– Najmocniej panią przepraszam, ale chyba mi zabrakło…
– To co mi pan głowę zawracasz? Następny!
Nikogo następnego nie było, ale pan Józek zrozumiał, że jego sprawa została zakończona.
Gdy wrócił do domu, odłożył list do pudełka – na stosik innych listów w niebieskich kopertach. Był to jedyny list, który nie miał ani znaczka, ani pieczątki zwrotu do nadawcy.
ObrazekObrazekObrazek

5
Czterdzieści dwa

– Zuzia Firlej? – Nauczycielka zerka znad okularów. Cisza.
– Zuzanna Firlej? Obecna? – pyta pani głośniej, patrząc prosto na Zuźkę.
– Zuza! – Aneta trąca łokciem sąsiadkę z ławki.
– Czterdzieści dwa! – woła Zuźka radośnie.

Klasa w śmiech. Dziewczynka rozgląda się nieprzytomnie, a potem zaciska zęby. Któryś z chłopaków narysował sobie kółko na czole i patrzy, co Zuźka na to. A Zuźka nic. Przywykła. Nie reaguje na docinki i złośliwości. I tak z nimi nie wygra.

Pani bierze dzienniczek Firlejówny i wpisuje uwagę:
Zuzanna znów nie uważa na lekcji. Przypominam o konieczności zapisania dziecka do poradni, na konsultację z psychologiem, ze względu na możliwe deficyty uwagi.

– Dlaczego nie uważałaś? – pyta mama wieczorem.
– Liczyłam prążki – mówi Zuźka.
– Jakie prążki?
– Na tygrysie.
– Na jakim tygrysie?
– Oj, mamo, normalnym.
– Musimy iść do poradni – mówi mama bezradnie.
– Możemy iść. – Zgadza się Zuźka. – Gdyby z tych testów wyszło, że jestem głupia, wszystkim byłoby łatwiej, prawda? Ale nie wyjdzie. – dodaje po zastanowieniu. – Bo nie jestem.
– Nie jesteś, nie jesteś – mówi mama i głaszcze ją po głowie.

Zuźka idzie do swojego pokoju, siada przy biurku, wyjmuje karton i farby. Tygrys ma czterdzieści dwie pręgi. Poluje na coś, czego na obrazku nie widać. Czai się w trawie, a oczy ma wielkie jak kosmita z Roswell. Lekcji Zuźka nie odrabia, bo jest zajęta, zresztą zapomniała, gdzie położyła podręcznik. Oprócz biurka, które zawsze jest idealnie posprzątane, pokój dziewczynki to jeden wielki chaos. Kiedy kończy malowanie tygrysa, jest już późno. Brnie do łóżka pomiędzy stertami rozrzuconych ubrań, książek, szkiełek, kamieni i pluszowych zwierząt. Nie ma ani jednej lalki. Ludzie są nieciekawi.

Niedługo mała Firlej znów zgarnie pierwszą nagrodę w konkursie plastycznym i odbierze ją z rąk dyrektora szkoły podczas uroczystego apelu. Wszyscy będą klaskać, bo tak trzeba i przewracać oczami, robiąc głupie miny, bo nikt Zuźki nie lubi. Ona tylko wzruszy ramionami. Zawsze wygrywa. Zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Nikt w szkole nie dorówna jej w malowaniu ani w liczeniu. Dzieciaki jej dokuczają, ale matmę ściągają od niej na wyścigi. Zuźka się nie gniewa, wisi jej to. Kończy sprawdzian pierwsza, odkłada długopis i gapi się w okno. Liczy czerwieniejące i żółknące liście na drzewie. Czternaście. Dwadzieścia trzy. Zastanawia się, jakie barwy zmieszać, żeby uzyskać chłodny brąz gałązek. Na pniu zostawi miejsce dla ptaka – dzięcioła dużego, tego z czerwonym tyłkiem.
– Zuzia... – mówi pani łagodnie. – Wyjdź na przerwę. Twoja klasa bawi się w berka.
– W berka... – Zuźka marszczy brwi. Nie może sobie przypomnieć, co to jest berek. Po chwili jednak już wie – to jest ta bezsensowna gra, w której trzeba biegać, wrzeszczeć i popychać się nawzajem. Kretyństwo. – Tak, już idę – mówi. – Tylko najpierw muszę do toalety.

W łazience odkręca kurek przy kranie i ustawia go tak, żeby woda ledwie kapała. Czeka, aż przerwa się skończy. Liczy połyskujące krople. Jedna. Dwie. Trzy...
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

6
Uwaga, zawiera wulgaryzmy.
Tęcza.

Elegancko ubrana kobieta spojrzała na nią znad metalowych oprawek okularów:
- Dlaczego uważa pani, że nadaje się na to stanowisko?
Irenka policzyła w myślach do trzech, przyoblekła swój najmilszy uśmiech i zawiesiła się. Dosłownie. Był to moment, w którym powinna powiedzieć coś błyskotliwego, coś, co przekona nadętego babsztyla, że jest idealną kandydatką. Niestety wszelkie pomysły pierzchły jej z głowy niczym spłoszone króliki. Jedyna myśl, jaka kołatała się w jej głowie to, że marzy by zdjąć z nóg pożyczone czółenka. Obtarły ją okrutnie. Otworzyła usta, by zaraz je zamknąć.
- Pisze pani, że ukończyła liceum ekonomiczne… - kobieta zawiesiła głos, studiując życiorys z udawaną uwagą.
- No tak… Dwa lata temu.
- Ma pani jakieś doświadczenie w pracy w banku?
- Nie – bąknęła Irenka. – Ale szybko się uczę. I jestem bardzo sumienna. Potrafię …
- Nie prosiłam, żeby pani wymieniła swoje domniemane zalety. Czyli bez doświadczenia. Pisze pani, że zna płynnie angielski. Proszę coś o sobie powiedzieć. Po angielsku.
Irenka poczuła, że palą ją uszy. Zawyżenie zdolności językowych wydawało się jej niewinnym oszustwem, które teraz okrutnie się mściło.
- Yyy.. I… live…In… Warsaw. My…name…is…Irena – wydukała.
W odpowiedzi usłyszała pełne irytacji westchnięcie.
- Nie ma pani doświadczenia, pani kwalifikacje to jakaś kpina, języka pani nie zna. Co pani tu w ogóle robi?
Irence zrobiło się nagle bardzo gorąco.
- Szukam pracy, do cholery! Ale pewnie taki nadęty, wredny babsztyl nie potrafi zrozumieć, że nie każdy ma czas na opierdalanie się na studiach! Dwa języki? Co jeszcze trzeba, żeby odbierać pieprzone telefony i wpisywać cyferki w arkusze Excela? Dyplom z Harwardu?– Wykrzyczała. Wstała i nie czekając aż oniemiała z oburzenia kobieta cokolwiek powie, wybiegła z biura, trzaskając drzwiami w ostatnim akcencie sprzeciwu.
Pospiesznie opuściła budynek, wbijając wzrok w podłogę. Zapewne wszyscy patrzeli na nią z politowaniem, zrobiła z siebie pośmiewisko.
Na zewnątrz, z całkowitym brakiem empatii, lunął deszcz, przemaczając ją do suchej nitki nim zdołała skryć się w przejściu podziemnym metra. Mokre czółenka klapały, plask, plask, boleśnie obcierając i tak już rozwalone pięty. Drzwi wagonu metra zamknęły się jej przed nosem.
- Kurwa! Mać!

W domu czekała na nią ciepła herbata, którą pani Zosia, sąsiadka z góry, przezornie zaparzyła. Irenka szybko zrzuciła buty i jeszcze stojąc w pokoju, w mokrym ubraniu, ze zmiętą teczką na dokumenty w jednej ręce, a siatką z pieczywem w drugiej, zapytała:
- I jak tam dzisiaj?
- Całkiem dobrze, Ireniu. Zjadła zupę, cały talerz. I wypytywała o ciebie.
- Irena?! Czy to ty? – Z pokoju dobiegło ją wołanie matki.
- Tak, mamo, już idę.
- Gdzie ty byłaś dziewczyno? Cały dzień sama siedzę! A jakby mi się coś stało? Umarłabym i nikt by nie wiedział!
- Co ty mówisz, mamo. Przecież jest pani Zosia.
- Ale to nie to samo – powiedział płaczliwie matka. – Ty masz się mną opiekować!
- Tak, mamo – odparła łagodnie Irenka, wycierając jej chusteczką odrobinę śliny z kącika ust po niewładnej stronie twarzy. – Wygodnie ci? Przynieść ci coś? Może jabłko?
- Może być jabłko – matka zgodziła się łaskawie. – Tylko obierz, tak cieniutko jak lubię!
- Oczywiście, mamo, zaraz ci przyniosę – pocałowała zmarszczone z niezadowolenia matczyne czoło i poszła do kuchni.
- Ireniu, serduszko, przebierz się zanim się przeziębisz. A ja już pójdę, dobrze? Jeszcze muszę pranie nastawić.
- Dobrze, dziękuję pani Zosiu, a czy przypadkiem recepty nie trzeba wykupić?
- A, no tak, właśnie mi się leki skończyły, ty to zawsze o mnie pamiętasz, kochana. A nie będzie to kłopot? – Starsza pani popatrzyła niepewnie, wspierając się na kuli.
- Żaden. Po drodze z przedszkola mam aptekę. Rano przyjdę po receptę, dobrze?
- Dobrze. Kochana jesteś, wiesz, tyle masz na głowie. I mama chora jeszcze. Trzymaj się, serdeńko.

- Ja nie mogę! No nie wierzę – wykrzyknęła Irenkaa, patrząc na wywieszony w szatni grafik. – Przecież mówiłam, że nie mogę wziąć samych poranków. I zobacz – wskazała palcem arkusz z rozpiską zmian. – Co to jest?
- Poranki – przyznała z westchnięciem Aśka.
- Co ja teraz zrobię? Nie mogę na rano…
- Idź do szefowej i powiedz, to może to uwzględni.
- No co ty! Jeszcze pomyśli sobie, że stawiam warunki… A przecież nie przyznam się, że szukam innej roboty, bo mnie zwolni – jęczała dalej Irenka, przebierając się. – To wszystko wina Agaty. Ona zawsze się miga od poranków, po południu to połowa roboty jest, większość dzieciaków już odebrana… Szefowej nie ma… Jakby trochę popracowała, to by jej rączki odpadły. Zawsze mi zostawia wszystko do przygotowania na rano.
- Czy ty przypadkiem się nie zgłosiłaś, żeby z nią festyn robić?
- Nie miałam wyboru. Szefowa mi zaproponowała, jak miałam odmówić?
- Cześć dziewczyny! Co tam słychać – do szatni wpadła Agatka. Przylepiony do twarzy plastikowy uśmiech stanowił jej równie nieodłączną część jak modna, skórzana torebka i szpilki. Irenka czasem zastanawiała się czy maluje go co rano razem z makijażem.
- Cześć, wszystko dobrze. Idę właśnie do sali pomoce powycinać.
- Ireniu, kochanie, wiem, że chciałaś na popołudnie, ale mam straszny kryzys, dasz radę?
- Jasne, nie ma sprawy – rzekła Irenka, ignorując znaczącą minę Aśki.
- Dobra, to ja lecę, bo byłam tylko L4 zanieść…
- L4… Chora chyba na lenia – mruknęła pod nosem Irenia, spoglądając za oddalającą się koleżanką.
- Jesteś niepoprawna – podsumowała Aśka, zabierając torbę z kolorową bibułą.

- Stasiu, nie! – Aśka chwyciła chłopca za rękę i wyprowadziła go z kałuży. – Nie wchodzimy do kałuży. Nie. Pohuśtaj się. O, tak.
Przez moment obie obserwowały sześcioletniego Stasia huśtającego się na koniku.
- Kurcze, czasem mam wrażenie, że do niego nic nie dociera – poskarżyła się Irence. – Wczoraj wyciągnęłam go spod szafki na buty. Ręce opadają.
- Dzisiaj sam zjadł obiad – zauważyła Irena. Popatrzyła na chłopca. Stał w kałuży, z rozmarzonym wyrazem twarzy i niedomkniętą buzią. Aśka westchnęła z irytacją.
- Stasiu, nie wchodź do kałuży, po przestraszysz tęczę – powiedziała Irenka, biorąc dziecko za rękę.
- Tę?
- Tak, w kałuży czasem mieszka tęcza. Jak do niej wejdziesz, to ją przestraszysz. Wtedy się nam nie pokaże.
- Tęęęę! – Staś zamachał z entuzjazmem rękami i cofnął się z kałuży.

Irenka przypinała afisz do korkowej tablicy, gdy poczuła, że ktoś ją ciągnie za spódnicę. Za nią stał Staś. Rączki i buzię miał całe wymazane czekoladą, najwyraźniej babcia znów dała mu batonik, żeby stał spokojnie w czasie ubierania butów. Rozmazał go pracowicie, ślady po czekoladzie były nawet na czapce.
- Stasiu, przyszedłeś się pożegnać? Zrobimy pa-pa?
- Tęęęęę! – chłopiec wyciągnął przed siebie kartkę, w której Irenia rozpoznała laurkę, przygotowywaną dziś na zajęciach.
Prezentowała się bardzo żałośnie. Była cała usmarowana klejem, a kolorowe kawałki bibułki tworzyły na niej bardzo chaotyczne wzory, zwisając w strzępkach.
- Tęęęę! – powiedział Staś, wciskając jej wymęczoną kartkę. Potem odbiegł, bucząc nisko i tupiąc nogami.
Irenia została sama, trzymając w rękach tęczę.

7
UWAGA! WULGARYZMY!
Ojciec panny młodej
___Orkiestra gra!
___Jan Wicki wprawnym ruchem napełnił kieliszek.
___Był dumny. I szczęśliwy jak nigdy dotąd w życiu. Czuł się tylko trochę nieswojo, gdy trzy godziny temu próbował opanować wzruszenie na widok córki wychodzącej pod ramię z dopiero co poślubionym mężem. Nie chciał, by ktoś zobaczył go ze łzami w oczach. To nie przystoi mężczyźnie. A tym bardziej staremu policjantowi.
___Na szczęście nikt z obecnych gości nie zwracał na niego w tamtej chwili najmniejszej uwagi. Oczy wszystkich skierowane były na młodą parę, która z uśmiechem na ustach próbowała schować się we własnych objęciach przed deszczem białego ryżu rzuconego przez gromadkę dzieciaków.
___A teraz panie proszę panów!
___Wicki jednym ruchem opróżnił zawartość kieliszka, poczym napełnił go na nowo.
___O mały włos, a nie byłoby tego wszystkiego. Nie byłoby ślubu, gości, pary młodej i Elki. Jego córki. Zawsze była chorowita. Od małego. Mimo to diagnoza lekarza sprzed pięciu lat potrzebny przeszczep nerki była szokiem i dla niego, i dla jego żony, Danuty.
___Decyzje o oddaniu własnej podjął jeszcze tego samego wieczoru tuż po wizycie w szpitalu. Nigdy nie miał wątpliwości czy postępuje dobrze. Elka zawsze była dla niego wszystkim. Jej życie i szczęście było najważniejsze.
___To dla niej harował całymi dniami, brał dodatkowe służby. Awansował. Wygrał z własną depresją. I w przeciwieństwie do większości kumpli z pracy nigdy nie dał się przekupić. Nie chciał ryzykować jej losu jakimś głupim błędem, chciwością, durną próbą zdobycia łatwej kasy. Liczyło się tylko jedno: zapewnić córce lepsze warunki życia, kolonie, szkołę muzyczną, studia, pierwsze mieszkanie. Wszystko to, czego on nigdy nie miał. Czego nie otrzymał od własnych rodziców. I wreszcie się udało.
___Odbijany!
___Kieliszek znów powędrował w górę.
___Wicki sięgnął po butelkę i z lekkim rozczarowaniem stwierdził, że poza powietrzem nic w niej już nie ma. Wstał od stołu i chwiejnym krokiem udał się w kierunku zaplecza.
___Za drzwiami przywitała go mieszanina zapachów, na tle której wyraźnie wybijała się woń przypalonego bigosu.
___- Kurwa, ale jebie…
___Zajrzał na moment przez okienko do zwrotu brudnych naczyń. Rozejrzał się po kuchni. W środku nie było nikogo. Po chwili ruszył dalej podpierając się o ściany wąskiego korytarza prowadzącego w stronę kantorka. Zza drzwi dobiegały stłumione odgłosy muzyki, zabawy i toastów.
___A zespół gra i śpiewa tak!
___- Janek! Tu jesteś. Danuta cię szuka.
___Wicki drgnął i odwrócił się. Nie lubił, gdy ktoś zachodził go od tyłu.
___- A czego ona chce, Marian?
___- Młody Malicki zaczyna rozrabiać. Najebał się w trzy dupy i twierdzi, że jak nie dadzą mu zatańczyć z twoją córką, to rozjebie tę budę.
___- Wyjebać chuja! I wpierdolić mu. Niech kutas ma nauczkę. Weź ze sobą mojego brata i Piotrka i zróbcie, co trzeba.
___- Dobra.
___Wicki odprowadził wzrokiem mężczyznę a potem poszedł w kierunku zaplecza.
___Przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka. Po omacku wymacał kontakt i przełączył pstryczek. Łysa, nieosłonięta żadnym kloszem, czterdziestowatowa żarówka rozbłysła słabym i mdłym światłem. Oczom Wickiego ukazało się kilkanaście kartonów weselnej ułożonych jeden na drugim. Rozerwał jeden z nich i wyjął półlitrową flaszkę. To jest to, czego potrzebuję, pomyślał.
___Usiadł. Zamknął oczy i pozwolił, aby alkohol rozpłynął się po całym jego ciele. O nie, nie ma mowy o żadnym esparalu. Nigdy w życiu!
___Spokój Wickiego przerwał dzwonek telefonu komórkowego. Monika.
___- Słucham.
___- Gdzie jesteś? Twoja żona wyszła na chwilę do domu. Możemy się spotkać.
___- Przyjdź na zaplecze. Czekam.
Opowiadaj. Zachowaj rytm i opowiadaj. Mów o swoich klęskach, niespełnionych marzeniach, pierwszych miłościach, o dniu, kiedy miałeś wszystkiego dość, o tej jedynej, dla której chciałeś się zabić, o tym że nie wszystko ci się udaje. Ja będę słuchał. A potem spiszę historię twojego życia.

8
Załatwić sprawę

wwwAsheri weszła do tonącego w półmroku pokoju i oparła się o obdrapaną ścianę. Odgarnęła rude włosy, wpadające do oczu i wpatrzyła się w przyjaciela. Nente siedział na tapczanie przygarbiony, blady, z twarzą zroszoną potem. Nie przypominał tego zadziornego faceta, którego znała na co dzień.
- Nente? - Włączyła światło i podeszła do niego.
Czuła, że potrzebuje pomocy znacznie bardziej niż ona. Nawet bardziej niż się tego spodziewała. Grymas twarzy zdradzał gniew, ale dziewczyna wiedziała, że jest on podszyty przede wszystkim żalem i bezsilnością.
- Zostaw - mruknął, odsuwając się w kąt.
- Wiesz, że nie mogę...
- Tak jak nie mogłaś przyjść rano? - Skrzywił się ironicznie.
Odwróciła wzrok i powiodła nim po upapranym krwią RazorBacku, porzuconym na dywanie.
- To miało być tylko spotkanie... - wyszeptała.
wwwZwykłe spotkanie... Do tego ważne tylko dla Nentego. Co tu było sprawdzać? Sinulle była pewną agentką. Ostatnim, co Asheri miała ochotę robić w piątkowy wieczór było siedzenie przed ekranem, włamywanie się do sieci agentury i analizowanie wirtualnej kartoteki, którą mogłaby właściwie wyrecytować z pamięci. Spędzanie mglistego, sobotniego poranka na placu za magazynami również jej się nie uśmiechało. Więc odpuściła sobie... I jedno i drugie.
Dopiero późnym popołudniem dostała telefon od Szefa.
- Powiedz mi jedną rzecz... - Jego głos ociekał jadem. - Dlaczego Nente nie wiedział, że Sinulle przeszła w przyspieszonym tempie dwa kolejne etapy warunkowania?
Asheri zamilkła na chwilę.
- Nente? - wydusiła przez ściśnięte gardło, bojąc się odpowiedzi.
- Zabił ją. Nie miał wyjścia. Ty się lepiej martw o siebie. Rasil już działa dalej. Nie schrzań tego. Znasz konsekwencje.
wwwZnów spojrzała na mężczyznę. Już od jakiegoś czasu wyczuwała, że pomiędzy nim a Sinulle coś iskrzy. Ale do tego dnia nie wiedziała, jak silnie to może uderzyć.
- Gdybyś była nie musiałbym... Albo gdybym wiedział... - mamrotał, wbijając w nią oskarżycielskie spojrzenie zielonych oczu.
Skinęła powoli głową.
- To dlaczego?! Co było aż tak ważnego?!
Wiedziała, że miał nadzieję usłyszeć coś, co ją rozgrzeszy. Lubił się oszukiwać, potrzebował oparcia. Ale musiała mu je dać w inny sposób. Idąc tu przygotowała nawet wiarygodną bajeczkę, jednak nie potrafiła jej wygłosić.
- Nic. Nic nie było. Zwyczajnie nie miałam sił i ochoty. Nie myślałam, ze coś się stanie, odpuściłam sobie. No zawaliłam!
Obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem.
- Teraz też by ci się nie chciało. Tylko mnie potrzebujesz. Sama nie załatwisz Rasila.
Przed oczyma Asheri stanęła twarz pośrednika - jego zimne oczy ukryte pod wysokim czołem i toporne rysy. Wzdrygnęła się.
- Teraz to akurat ty mnie potrzebujesz. Nawet, żeby się po prostu wyżyć. To się przydaje. Wal śmiało.
Nie odpowiadał, ale w kącikach jego ust na moment pojawił się słaby uśmiech. Zaczęła krzątać się po mieszkaniu. Schowała nóż i poplamioną krwią kurtkę, żeby nie leżały na widoku. Tym najłatwiej się zadręczać. Przyszykowała jakiś marny posiłek i wmusiła go przyjacielowi. Kiedy zasnął okryła go kocem i dopiero wtedy łzy napłynęły jej do oczu. Przez chwilę się powstrzymywała - nie chciała tutaj, w tych okolicznościach płakać nad sobą - ale coś w niej pękło. Usiadła na podłodze i ukryła twarz w dłoniach.

www- Asheri? - rozległo się po kilku minutach.
Usłyszała, że Nente zwleka się z łóżka.
- Płaczesz? Dlaczego?
- Nic, nieważne.
- Ważne. Tą odpowiedzią tylko bardziej mnie martwisz.
Potrząsnęła głową i spojrzała na niego z wyrzutem. Widziała drgnięcia mięśni na jego twarzy, kiedy starał się odegnać własny smutek i zająć się nią.
- Asheri, przecież ci pomogę... Zawsze.
- Ja nie mam czasu - wykrztusiła. - A ty musisz się teraz sobą zająć.
Rozszlochała się gwałtownie, ale w jej oczach pozostał chłód.
- Uspokój się, naprawdę. Załatwimy to, zdążymy, słyszysz? Przepraszam, może za bardzo myślałem o sobie... Nie płacz już.
Gdzieś w jego głosie grał siłą zduszony ból, ale Asheri słyszała tylko kojące słowa. Przytuliła się do Nentego. Łzy momentalnie wyschły.

wwwZadzwoniła następnego wieczora.
- Nente... Boję się. Nie dam rady. - Pozwoliła, by usłyszał płacz czający się gdzieś w głębi.
Zapadła cisza. Walczył chwilę ze sobą, ale w końcu oświadczył:
- Jeśli chcesz, sam to zrobię. Ale pamiętaj, że już to robiłaś. Rasil to krok dalej, ale tylko krok. Razem ze mną...
- Nie, Nente, nie dam rady, zrozum.
- Rozumiem. Zastanów się jeszcze.
wwwZastanowiła się. I już nie oddzwoniła. Kolejny ranek przesiedziała przy telefonie, nerwowo bawiąc się to nożem, to pistoletem. Powinna tam być. To była jej sprawa, jej zadanie. Ale nie mogła. Rasila nie dało się tak łatwo zlikwidować jak innych. Perfekcyjnie uwarunkowany, zdolny w każdej chwili wezwać wsparcie, praktycznie nie do zaskoczenia. Nie mogła tam iść. Bała się. Nie wiedziała tylko, kogo bardziej - Szefa, czy szalonego pośrednika.
wwwSerce podskoczyło jej do gardła na dźwięk komórki. Odebrała, nie zerkając nawet na ekranik.
- Tak?
- Ash? - Głos Nelji lekko drżał. - Nente jest w szpitalu. W śpiączce. Pociągnęli go z elektropocisków. Nie wiem dokładnie, o co chodzi. Podobno zabił Rasila, ale ten zdołał jeszcze wysłać impuls do swoich ludzi. To oni go...
Strach odpłynął momentalnie zastąpiony rozpaczą.
- Boże! Zaraz będę w szpitalu.
- Ash, słuchaj. Nie możesz teraz! Szef mówi, że ma dla ciebie...
- Właśnie, że mogę! - wrzasnęła, chwytając wyświechtany płaszcz. - I mam w dupie, czego chce Szef. Powiedz mi tylko, który to szpital?
Wybiegła na ulicę. Ciężka, przesycona dymem mgła otoczyła ją zewsząd.
Boże, to znów moja wina... Nigdy więcej. Nigdy więcej tak nie zrobię...
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

9
Uwaga, seksizm stosowany.

Tragisatyra komedyczna

WWWTelefon zagrał melodyjkę z Gwiezdnych Wojen. Przyszedł SMS.
WWWWyrwany z mimowolnej drzemki Łukasz Malinowski miał włosy w nieładzie, wory pod oczami i paskudny humor. Kawa, papieros. Nic nie pomagało. Powieki ciążyły jakby mu ktoś podwiesił na nich balast, a oczy piekły jak zasypane piaskiem.
WWW„Masz coś na skrzynce”.
WWWWszystko rejestrował jakby w zwolnionym tempie. Przez chwilę próbował przypomnieć sobie, dlaczego asystentki działu, Anki, nie ma w pracy. Urlop na żądanie – faktycznie. To pewnie za ten pocałunek na imprezie integracyjnej w Szklarskiej. Nie za pocałunek. Przecież na pocałunku się nie skończyło. Potarł twarz dłońmi. Miało być tylko miło. Róże w podziękowaniu za zaangażowanie. Lunch służbowy. Drugi. Potem impreza firmowa i wódka. Anka miała czarny stanik, z takim jakimś paskiem. Zębami zsuwał figi z jej bioder. Nurkował między jej nogami. Przeholował. Potem wszystko szlag trafił. Mówiła, że za szybko. Nie w ten sposób. Że się wstydzi. O mężu? Ma męża! Lasce trzeba będzie dać wypowiedzenie.
WWWZe znudzeniem otworzył pocztę. Trzydzieści dwie wiadomości. Szef pluje się o raport. Ten „Caps Lock” by sobie podarował. Poczeka, są kurka jakieś priorytety w pracy. Korporacyjny spam. I znowu. Kierownik produkcji błaga o operatorów - i tak co miesiąc. Gdyby ich nie rypał tak za wszystko, to by nie uciekali. Tyle razy go szkolił. Problem solving, do ciężkiej cholery. Spam. Ciekawy spam – trzeba zrezygnować z newslettera sklepu z bielizną. Laski fajne ale Ance nic nie będzie kupował. Kwiaciarnia online – "Delete". Musiał odwołać jakoś ten bukiet róż. Czterdzieści jeden. Romantyk od siedmiu boleści - złajał się w duchu. Potem to zrobi. Albo Ance każe. Już nie ma ochoty za nic przepraszać. Miało być tylko miło. Jakiś mail od asystentki. Później.
WWWO! Nowa aplikacja.
WWWPrzesyłam dokumenty aplikacyjne, pragnąc wziąć udział w procesie... Tak, tak. Karolina Wzięzicka, Przedstawiciel Handlowy. Czy któryś erkaes szuka teraz pehaka? Kubickiemu coś podrzuci. Może przypomni sobie o tej dyszce sprzed dwóch miesięcy. Jak laska będzie dobra, to się zaprosi, zobaczy – klik. Pierw fotka. Niezła dupa. Doświadczenia brak, języka nie zna. Praktyk brak. Hostessa w trzech firmach. W końcu przecież niezła dupa. Ręka sama powędrowała po komórkę.

WWW- Dzień dobry. Łukasz Malinowski. Pani Karolina Wzięzicka, tak?
WWWW biurze pojawiły się duże, niebieskie oczy w towarzystwie zmysłowych ust, na których gościł uśmiech. Nieśmiały, a tym samym strasznie seksowny uśmiech. Soczysta. Pojawiło się to przyjemne uczucie w okolicy mostka. I gdzieś indziej też.
WWW- Widzę, że dobrze trafiłam – uśmiechała się cały czas. Trochę zbyt wylewnie ale przynajmniej szczerze. Nie udawała, a to już plus. Ząbki ładne, równe. Sprawia miłe wrażenie. Klient słuchałby choćby dla samej przyjemności patrzenia. I ten zapach. - Byliśmy umówieni na rozmowę kwalifikacyjną. Dziś. Dziesiąta. Zgadza się, prawda?
WWWWszystko się zgadza. Niebieska koszula, dopasowana spódnica z podniesionym stanem. Idealnie przed kolanem, posadzi ją w niskim fotelu. Szpilki. Cieplutko, oj cieplutko.
WWW- Tak. Proszę, tędy.
WWWKandydatka ładnie kołysała pupą. Miała czym. Anka nie potrafiła chodzić w takich butach, skakała jak wróbelek - paralityk. Czy dostała już wypowiedzenie? Zapomniał. Co się odwlecze to nie uciecze.
WWW- Proszę usiąść, o tutaj. Napije się pani czegoś? Kawa, herbata?
WWW- Wody, jeśli można. Dziękuję – usiadła. Nóżki na bok. Odsłoniła kilka nieprzewidzianych centymetrów. Spróbowała nieporadnie podciągnąć materiał spódnicy. Profesjonalna powaga. Łukasz, powaga. Nie musiał patrzeć na jej nogi, kątem oka widać było wystarczająco dużo, aby zrobiło mu się przyjemnie ciepło. Zabawiając się fantazjami otworzył teczkę z dokumentami aplikacyjnymi. Niewyraźnie wydrukowane. Anka niech cię szlag. Żeby tonera...
WWW- Pani Karolino, to spotkanie ma na celu ustalenie czy możemy oraz przede wszystkim czy chcemy podjąć współpracę w zakresie sprzedaży usług naszej firmy.
WWWPokiwała głową. Nie uśmiechała się. Słuchała teraz w skupieniu. No to zgodnie ze schematem. Rzeź niewiniątek czas zacząć.
WWW- Chciałbym więc na początku wiedzieć, dlaczego Pani w ogóle tutaj przyszła?
WWWKobieta otworzyła szerzej oczy. Zdziwienie trwało chwilę. Podjęła kolejną, z góry skazaną na porażkę próbę naciągnięcia spódnicy na kolana.
WWW- Zadzwonił Pan, Miałam przyjechać na rozmowę. Kwalifikacyjną.
WWW- Czy wie Pani jaka to firma?
WWW- Tak.
WWWMilczał. Spoglądała pytająco. Poprawiła spódnicę. Minęło kilka chwil.
WWW- Czy coś się stało?
WWWMilczał.
WWW- To firma Z.B.O.K? - zapytała. Była bliska paniki.
WWW- To pani nie wie? - spytał ze zdziwieniem.
WWW- Wiem.
WWW- Odwiedziła Pani naszą stronę internetową?
WWW- Tak – poprawiła włosy. Drżały jej dłonie. Starała się to maskować, ale średnio wyszło.
WWW- Proszę mi powiedzieć, co najbardziej urzekło Panią w naszym podejściu do jakości obsługi klienta – zapytał z powagą. Bawiło go to pytanie. Ludzie po prostu kłamali jak z nut. Połowa nie pamiętała do jakiej firmy jedzie, nie mówiąc już o zajrzeniu na stronkę i przygotowaniu się do spotkania.
WWW- Do aplikowania skłoniło mnie to, że są Państwo dużą firmą o znanej marce. Ludzie sięgają po Państwa produkty i są zadowoleni. Ja też. Znam je. Ogólnie chodzi o markę. Znaną.
WWWBingo! Rozsiadł się wygodniej w fotelu i założył nogę na nogę. Długopisem kreślił szlaczki po kartce papieru. Nie miał zamiaru nic notować tego dnia. Co jakiś czas spoglądał rozmówczyni w oczy, ogarniając mimowolnie całość obrazka. Robiło mu się wtedy przyjemnie. Ciepło. Nogi zgrabne. Jak tak siedziała bokiem, biodra układały się w pociągającą linię. Dekolt. Gdyby podał jej CV do sprawdzenia czy aktualne, pochyliłaby się. Byłby widok. Czemu Anka nie wymieniła tonera?
WWW- Pytałem o pani przemyślenia na temat naszej polityki jakości – dociekał Malinowski. Na marginesie CV narysował hipka z wielkimi oczami.
WWWSpoglądała pytająco. Znowu spódnica.
WWW- Przepraszam za tą prowokację. Jest ona elementem procedury rekrutacyjnej – odpuścił w końcu. Zrobił krótką pauzę, bo ludzie różnie reagowali w tym momencie. Wzięzicka nie miała pojęcia co się dzieje. - Orientuje się Pani w naszych produktach. Jest pani przygotowana. To dobrze – uśmiechnął się. - Proszę się nie stresować.
WWW- Nie stresuję się.
WWWUdał, że wierzy.
WWW- Dlaczego chciałaby pani być przedstawicielem handlowym? To bardzo trudne zajęcie.
WWWPodjęła wątek nieco drżącym na pierwszych słowach głosem. On dodał hipkowi kapelusik i laseczkę. I'm singing in the rain...
WWW- Bardzo lubię kontakt z ludźmi. Nie jestem osobą, która wysiedzi w jednym miejscu zbyt długo – Kobieta zmieniła pozycję na fotelu. Przez chwilę widział jej bieliznę? Nie. Ale było blisko. Uda zaciśnięte jak u świętobliwej zakonnicy-dziewicy. Cudnie. - Potrafię nawiązywać kontakty z innymi, jestem otwarta i przekonująca, potrafię zaprezentować produkt.
WWWPrezentacja produktu wzorowa. Dodatkowo w doskonałym opakowaniu. Sztampa w piersiastej paczuszce?
WWW- Rozumiem. Jakie produkty miała Pani okazję sprzedawać? - spokojnie, nie przeholuj.
WWW- Jako hostessa prezentowałam produkty motoryzacyjne. Rozmawiałam z klientami i próbowałam skłonić, aby podeszli do naszego stoiska.
WWW- W jaki sposób Pani to robiła? - spytał. Mimowolnie przebiegł wzrokiem to tu, to tam.
WWW- Rozmawiałam. Prezentowałam zalety produktu. Jego atrakcyjne elementy.
WWWCiekawe jakie. Jakby się dobrze wyprężyła to za takimi cyckami poszedłbym i do...
WWW- Jakie atrakcyjne elementy?
WWW- Na stanowisku stał najnowszy model Hondy. Rozmawialiśmy o nowoczesnym wnętrzu, o mocnym silniku i bezpieczeństwie.
WWW- Może nowej Civic? - skinęła z uśmiechem. - To ta z tymi fajnymi zderzakami?
WWW- Tak. Troszeczkę sportowej drapieżności stonowanej miejską duszą.
WWWAlbo na odwrót. Czego to już na tych szkoleniach dla pracowników promocji nie mówią. Zderzaki fajne. Bez dwóch zdań. Obok hipka pojawiła się pani hipkowa.
WWW- Nigdy nie spoglądałem na nią w ten sposób. Piękna jest... ta Honda.
WWW- Tak, bardzo piękna.
WWWTe oczy były niesamowite, a zapach perfum - coś w nim było. Zmienił pozycję w fotelu. Kurde, laska coś w sobie miała.
WWW- Czy wykorzystywała Pani swoją urodę w pracy? - wypalił bez zastanowienia. No dobra, przeholowałeś.
WWWKobieta przekrzywiła lekko głowę. Ściągnęła po chwili brwi, jakby dopiero wtedy zrozumiała co rozmówca miał na myśli. Spróbowała poprawić spódnicę, zrobiła to jakoś tak bez zaangażowania. Jakby nagle straciła energię.
WWW- Myślę, że tak – powiedziała. Nic z niej nie będzie. Ciepła kluseczka. Ot wszystko. Ale laseczka pierwsza klasa, pomyślał. Zastanawiał się nawet czy nie zaproponować Wzięzickiej stanowiska Anki. - Ale wie pan co? Zastanawiam się, dlaczego mnie Pan w ogóle zaprosił na to spotkanie.
WWW- Szuka Pani pracy jako przedstawiciel handlowy, prawda? Wysłała pani aplikację?
WWW- Tak. Szukam. Jako przedstawiciel handlowy – Wstała z fotela, poprawiła spódnicę. Dłonie jej drżały. - Dziękuję za zaproszenie. Rezygnuję z udziału w procesie rekrutacji.
WWWDrzwi za kandydatką zamknęły się. Nie trzasnęły. Zamknęły się z cichym "trach". Zapach jej perfum pozostał. Był jak wspomnienie. Mdłe wrażenie. Ukłucie sumienia. Malinowski siedział w fotelu stukając palcami po papierowej teczce. Nieobyta, schematyczna. Bez doświadczenia, bo świeżo po studiach. Na studiach nic nie robiła. Pewnie mało ambitna. Jako hostessa radziła sobie, okej. Wiadomo dlaczego. Ostatnią szansę, desperacki test na pazura oblała. Tak. To był test. No bo co innego, on sam jest profesjonalistą. Babka słabo radzi sobie ze stresem. Zjadł ją. Spódnicy krótszej nie miała? Takie kobiety proszą się o pstryczka. I ten brak pazura. Powinna była mi wygarnąć. Przecież to był test. Próba.
"Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię sobie swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora." Erich Segal


Sky Is Over

10
Kruk krukowi oka...
mmmKładł się spać zawsze o dwudziestej trzeciej trzydzieści, a wstawał bez względu na porę roku o wpół do szóstej. Jeśli na dworze było już jasno brał lornetkę leżącą koło łóżka, otwierał okno, siadał w wygodnym fotelu i obserwował ptaki. W niektóre piękne poranki, kiedy powietrze było czyste i nie bolały go dłonie, robił zdjęcia. Ustawiał statyw, mocował aparat i czekał. Czasami długo siedział bez ruchu i wpatrywał się w las, zanim jakiś pierzasty łobuz wleciał w pole widzenia.
mmmNajbardziej lubił kraski za ich pstrokate piórka i dudki, które rozpoznawał z daleka po jedynym w swoim rodzaju, nieco szalonym sposobie fruwania. Miał setki zdjęć. Zimą, kiedy krótkie dni nie pozwalały na obserwacje, przeglądał fotografie. Mozolne, wielogodzinne wpatrywanie się w układ kolorów na piórkach dawało rezultaty. Znał swoje ptaki doskonale. Witał je jak krewnych lub przyjaciół i ze stuprocentową pewnością mówił, że dziś na kawie była Krysia z Józkiem i Romanem. Gdy któryś nie przylatywał zbyt długo, martwił się, czy aby kot ze wsi go nie upolował.
mmmDanka nazywała to sam na sam z ptakami „godzinami ornitologicznymi” i nie wchodziła do pokoju na strychu bez naprawdę ważnego powodu. Doskonale wiedziała, że nie znosił, kiedy mu przeszkadzano w tym porannym obrządku. Bywał wtedy mało sympatyczny, nawet dla wnucząt.
mmm- Myślisz o tych ptakach więcej niż o własnych dzieciach – rzuciła kiedyś zła, a może zazdrosna.
mmmNic jej wtedy nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Oburzyła się, że jak zawsze lekceważy to, co do niego mówi. Gadała i gadała, póki nie warknął, by się zamknęła. Spojrzała na niego ze złością i wyszła trzaskając drzwiami. Nie lubił takiej ostentacji w zachowaniu, więc wziął jabłko i poszedł na górę.
mmm- Ptaki są ze mną codziennie, a dzieci przyjeżdżają coraz rzadziej – tłumaczył przy kolacji, ciągle obrażony jej zachowaniem. - Co ich obchodzi stary ojciec…
mmm- Dorośli są, mają pracę, dzieci, swoje życie – westchnęła. – Wolałbyś mieć ich na głowie jak Staszakowa swojego najmłodszego? Zresztą zawsze możesz jechać w odwiedziny, skoro tak się stęskniłeś.
mmm- Nie słyszałem, żeby ktoś zapraszał – rzucił i spojrzał za okno. – A Staszakowej już dawno mówiłem, żeby wyrzuciła tego lenia z domu. Jakby musiał sam zadbać o kawałek chleba, to zaraz by rozumu nabrał. A jak go mamusia karmi i opiera…
mmm- Dla ciebie wszystko takie proste – przerwała mu, mimo że tego nie znosił. - A gdzie ma pracę znaleźć, co?
mmmNie odpowiedział. Patrzył, jak obiera jabłka i nie słuchał, co opowiada o sąsiadce i jej synu. Nic go nie obchodzili.
mmm- Na szarlotkę? – zapytał, kiedy wreszcie zamilkła. Przytaknęła, więc dodał: - Tylko nie dawaj cynamonu.
mmm- Oj, przecież wiem… - mruknęła. - Całe życie tylko bez cynamonu i bez cynamonu. A ja lubię z cynamonem i co? Mógłbyś choć raz zjeść to co ja lubię.
mmm- Upiecz sobie oddzielną blachę.
mmm- Dwie blachy szarlotki dla dwóch dziadków?! Oszalałeś. Jedną będziemy jeść z miesiąc…
mmm- Chyba, że pół wyniesiesz do Staszakowej… - rzucił ironicznie.
mmmNie rozumiał tej znajomości i nie popierał. Kłócili się o to wiele razy, ale Danka w tym przypadku postawiła na swoim.
mmm- Ty masz swoje ptaki, ja sąsiadkę. Nie będę sama, kiedy ty znikasz w lesie z lornetką. Mam tu siedzieć i czekać godzinami aż wrócisz? - powiedziała kiedyś.
mmmWspomniał tamtą kłótnię i pomyślał o krukach.
mmm- Widziałem dziś rano kruki na słupie – zaczął, a ona tylko spojrzała w sufit i wróciła do jabłek.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

11
UWAGA! WULGARYZMY!

Rozmowa

WWWZawsze, gdy ojciec chce mi powiedzieć o śmierci kogoś z naszych znajomych lub bliskich, robi smutną minę i mówi „Znałeś tego...” lub „Pamiętasz...”. Czasami zaczyna rozmowę, mówiąc „Wiesz, że...”, po czym opowiada mi historię życia tego człowieka. Nie chcę robić staruszkowi przykrości, więc zawsze uważnie go słucham, nawet gdy nie znam, nie pamiętam i nie chcę nic wiedzieć o tym zmarłym. Wiem też, że na koniec rozmowy zawsze się pokłócimy.
WWWDziś również tak będzie. Wracam zmęczony z pracy i w progu garażu wita mnie ojciec.
- Pamiętasz tego młodego Wielickiego? - mówi z przejęciem.
WWWNo dobra, to już wiem: młody Wielicki nie żyje. Miałem dziś ciężki dzień, nie chce mi się nawet myśleć, kim był ten człowiek. Dodatkowo, słyszę przez strop garażu tupot stópek moich dzieci – pewnie bawią się w swoim pokoju z Martą. Nie chcę jej wkurzać, ostatnio nie układa nam się najlepiej, a ona tam pewnie już przygrzewa obiad, więc nie chcę się spóźnić. Więc kiwam tylko z przejęciem głową, a tak naprawdę chcę wyminąć ojca i iść na górę.
- Musiałeś go znać. - Stary nie odpuszcza. - Był z twojego rocznika.
WWWDobrze, tatku, pogadajmy. Zatrzymuję się zrezygnowany i mówię:
- Nie pamiętam go. Jak miał na imię?
- Łukasz. - Stary wyciąga z szuflady stołu warsztatowego dwa piwa i podaje mi jedno. Jest ciepłe, bo stary ma problemy z gardłem i nie pije zimnego. Niech będzie, pogadamy. - Spotkałem dziś jego ojca w sklepie, znam go jeszcze z roboty. Patrzę, on ubrany na czarno, więc pytam „Co się stało?” a on mówi „Syna dziś pochowałem”. No to pogadaliśmy trochę.
- Nie kojarzę tego Łukasza.
- Musisz pamiętać – Stary popija łyk piwa i dodaje: - W tych samych latach chodziliście do szkoły średniej, ty do technikum, on do zawodówki.
- Naprawdę, nie pamiętam. Jak wyglądał?.
- Taki wysoki, rudy. - Stary zamyśla się na chwilę, mruży oczy i zagląda go wnętrza puszki. Też tak robię; kiedyś, w lepszych czasach, Marta śmiała się, że jesteśmy podobni jak dwie krople wody. - Słabo się uczył, tylko głupoty miał w głowie. Nie to co ty, świadectwo z czerwonym paskiem.
- Gdzie oni mieszkali?
- Na Jaracza, w blokach socjalnych. Znamy się już długo i zawsze, gdy pytałem jego ojca, jak im się żyje, to on powtarzał: „Tak sobie”. Dziś odpowiedział, że pochował syna i tak źle nie było jeszcze nigdy.
- Kurcze, myślę o tym chłopaku i nie mogę sobie przypomnieć jego twarzy.
- Miał taką bliznę na skroni, kiedyś miał wypadek na motorze.
- Nie słyszałem. Pewnie już byłem na studiach, rzadko wtedy przyjeżdżałem.
- Możliwe. Głośno było o tym, pijany był i prawko mu zabrali. Podobno, jak go zatrzymali, to strzelił w pysk policjanta i zamknęli go na dołku. W ogóle, to do bitki był wyrywny, bali się go w całej okolicy.
- Dużą miał tą bliznę?
- Niewielką, przy prawym oku. Nie szpeciła go, dziewczyny za nim latały.
- Ożenił się?
- Jego ojciec mówił, że niedawno brał ślub. Dzieci jeszcze nie mieli.
- To coś późno. My z Martą jesteśmy już okrągłą dyszkę po ślubie. Kamila niedługo będzie miała pięć lat, Majka skończy w lipcu osiem. Nie śpieszyło mu się zbytnio.
- Ano – Stary pokiwał głową i spojrzał na mnie z rozbawieniem. - Za to wam bardzo. Na drugim roku byłeś...
- Ale studia skończyłem bez problemu. Źle nie wyszło.
- Pewnie. Tamten to lekkoduch był i tyle. Ale przystojny, każdą mógł mieć. Musiałeś go znać!
- Nie kojarzę. Wiesz, ja więcej się uczyłem, niż imprezowałem.
- Ludzie gadali, że łobuz był straszny. Za to jego ojciec powtarza, że miał najlepszego syna pod słońcem. Komu wierzyć?
WWWNie odpowiadam, milczymy przez chwilę.
- Wiesz, tato – mówię nieśmiało. - Dla ojca i matki własne dziecko najlepsze.
- Ja wiem. – Stary kiwa głową, jakby chciał powiedzieć „Co ty mi tu...”, po czym dodaje: - Mnie tylko jedno zastanawia. Bo patrzę na ciebie i też myślę, że wychowałem cię na dobrego człowieka. A może się mylę?
- Nie, nie mylisz się.
- Kuźwa, ja poważnie mówię. Bo ty skończyłeś szkołę i dobre studia. Wiem, bo sam za nie płaciłem. Ożeniłeś się i pracujesz, sam utrzymujesz swoją rodzinę. A tamten co? Pijak był i szuja. A jego ojciec mówi, że to dobry chłopak. To który z nas ma rację?
WWWNic nie mówię i zerkam do wnętrza puszki. Gdyby Marta to widziała, może znów by ją to śmieszyło. A Stary nie odpuszcza.
- Bo ludzie gadali, że o byle co tłukł się innymi chłopakami. Że nie ustępował! A to chyba dobrze, że nie dawał sobie na głowę wchodzić. Nie uczył się, skończył tylko zawodówkę. A potem jeździł do roboty za granicę i przywoził niezłe pieniądze. Jego ojciec mówił, że wtedy żyło im się nieźle, bo połowę kasy im oddawał. A ty ile wyciągasz w tej swojej robocie?
- O co ci chodzi? Chcesz się kłócić?
- Chcę zrozumieć. Bo ludzie gadają: pijak i menda. Niech spojrzą lepiej na siebie. Niech, kuźwa, spojrzą na siebie i powiedzą, że robili w życiu tylko dobre rzeczy. Że nie ubrudzili rąk i nie skrzywdzili nikogo. No powiedz, źle mówię?
- Dobrze.
- A jego ojciec mówił, że on pięknie rzeźbił. Miał dryg do tego, pięknie lepił w glinie i wyplatał wiklinowe kosze. Na któreś urodziny zrobił dla matki bujany fotel. Z wikliny, kuźwa! Musiał mieć sprawne palce, wszystko umiał zrobić. Nie dziwne, że te dziewuchy tak za nim latały...
Znów zajrzałem do puszki i powiedziałem:
- Nie porównuj mnie do niego, tato.
- Ale ja muszę.
- Wcale nie. To bez sensu.
- Dlaczego?
- Bo tobie się wydaje, że tak jest najprościej. Spojrzeć na drugiego człowieka, najlepiej na słabszego, głupszego lub biedniejszego. Podpatrzeć, co robi dobrze, a co źle. I porównać go do siebie. Ale to bez sensu, nie te tło i światło też jest nieodpowiednie. Ja już go pamiętam, tego chłopaka. Był przeciętny. Uczył się przeciętnie i bił się przeciętnie. Wcale nie miał tylu dziewczyn i nigdy nie uderzył policjanta. Jeździł za granicę, ale nie było z tego dużych pieniędzy. Żyli sobie przeciętnie, tak jak my. Nie patrz tak na mnie, też mówisz, „Tak sobie”. On cały był przeciętny, tak jak ja. Dlatego na jego tle wcale nie będę lepszy. Ani gorszy. Nie potrzebnie się męczysz.
- Tak dobrze go znałeś?
- Wystarczająco.
- Może masz rację. Nawet jego ojciec mówił, że ostatnio się uspokoił...
- Tato...
- No co? Znalazł niezłą pracę i poznał tę swoją Ankę. Ożenili się i żyli zgodnie. Podobno wcale się nie kłócili...
- A my to się kłócimy?
- Wiesz, głośno u was ostatnio...
- To przejściowe. - Dopijam piwo i zgniatam puszkę. - Na co umarł?
- Powiesił się.
- Wiesz, tato... – wrzucam puszkę do kosza i dodaję: - Ja chyba jednak naprawdę go nie znałem. Lecę do Marty i dzieciaków. Dzięki za piwko, jutro ci odstawię.

12
JEDEN WULGARYZM
Sylwia

wwwBudzik wyrwał ją z pięknego snu.
-Jeszcze minutkę - wychrypiała i przesunęła dzwonek o dziesięć minut. Słyszała, że dzieci same pakują się do szkoły, a zaraz przyjdzie Saszka, zrobi im kanapki i odprowadzi do szkoły. Mimo hałasu z kuchni znowu zasnęła.
wwwBudzik zadzwonił nieoczekiwanie.
-Boże! - Tym razem przestawiła go o pół godziny.
wwwKiedy wreszcie wstała i zwlokła się z łóżka w domu było już pusto i cicho. Na stole stały przygotowane kanapki z serem i szynką. Spojrzała na zegarek. Ósma trzydzieści.
wwwPrzed dziesiątą była w pracy. Jeszcze w garażu założyła szpilki i umalowała się w samochodowym lusterku. Ruszyła do windy. Na trzecim piętrze wysiadła i miarowym krokiem podążała do swojego gabinetu. Wszyscy ją witali, a ona odpowiadała nikłym uśmiechem i lekkim skinieniem głowy.
Rzuciła wszystko na fotel w rogu i zamknęła drzwi.
- Milion maili, trzeba się przez to przebić do południa - mruknęła do siebie.


wwwUsłyszała ciche pukanie do drzwi.
- Tak? - Niechętnie uniosła głowę znad tygodniowych zestawień efektywności.
- Sylwiu, mogę? - zapytał Darek unikając wzroku szefowej. - Przyszedłem w sprawie urlopu w lipcu. Możemy porozmawiać?
- Urlopy wakacyjne są już przyznane. Wolne terminy są we wrześniu.
- Mam już wykupioną wycieczkę z biura podróży. Bardzo mi zależy. Bo moja żona...
- Darek, nie - przerwała stanowczo - Na dysku wspólnym są informacje, które terminy są wolne. Zawnioskuj to przyznam.
Darek wyszedł.


- Sylwiu, chciałbym wrócić do rozmowy.
- Tak?
- Ostatnio osiągałem bardzo dobre wyniki. Może weźmiesz to pod uwagę i rozważysz przyznanie wolnego.
- Darek, dostałeś uznaniówkę, mało ci?- Sylwia przechyliła się na fotelu do tyłu. - Poza tym wtedy Kuba ma urlop, nie ma kto cię zastąpić.
- A Monika?
- Ledwo ją przyjęliśmy po praktykach, jeszcze nic nie umie.
- Ręczę za nią. Przed urlopem wszystko jej wytłumaczę. - Głos Darka był błagalny.
- To jeszcze tego nie zrobiłeś? - Sylwia uniosła brwi.
Darek wyszedł.


- Sylwiu, nie przeszkadzam? - Darek uchylił drzwi do gabinetu.
- Nie - skłamała.
wwwDarek wparował pewnym krokiem i usiadł przed biurkiem.
-Teraz będę stanowczy. Sylwia, jak pewnie wiesz, zastanawiałem się nad odejściem z działu. Mam wysokie kwalifikacje. Jeżeli nie przyznasz mi urlopu, to będzie kropla, która przeleje czarę goryczy.
wwwSylwia patrzyła badawczo i w skupieniu. Darek, kochany Darek ze wsparcia technicznego. Złota komputerowa rączka. Miły gość. Żona, dwójka dzieci. Mieszkanie na Tarchominie. Jeździ czerwonym fiatem Pandą.
wwwOtworzyła szufladę i wyciągnęła stos kartek. Rzuciła na biurko tuż przed jego nosem.
-Co to?
- To CV chętnych, którzy czekają na twoje miejsce. Mam nadzieję, że nie odejdziesz i nie przysporzysz mi roboty. Żegnam.
Darek opuścił gabinet.


wwwNadeszła czternasta i Sylwia zebrała materiały z biurka. Zestawienie, które przygotowywała od rana miała przedstawić prezesowi. Poprawiła makijaż i wyszła z gabinetu wprost na salę z pracownikami. Przeklęte otwarte przestrzenie, w których ludzie czuja się bardziej zestresowani i częściej chorują. Ciągły hałas, brak skupienia. Sylwia widzi jak podwładni chowają gazety, książki i słodycze, żeby tylko nie zauważyła, że nie pracują. Zacisnęła usta, uniosła głowę do góry i szybkim krokiem udała się do prezesa.
wwwPrzywitała się uściskiem dłoni i sztucznym uśmiechem. Kilka minut rozmowy o niczym i w końcu przeszła do sedna sprawy . Przedstawiła w tabelach i zestawieniach jak departament jest wydajny, kilka nowych pomysłów i projekt ulepszenia strategii, którą otrzymali od zarządu.
- Oczywiście przedstawię na następnym spotkaniu. Czy to już wszystko?
- Jeszcze jedno. Chciałabym prosić o pozwolenie o jeszcze jednego praktykanta do wsparcia technicznego.
- To nie będzie konieczne. Własny dział generuje za dużo kosztów, więc od września likwidujemy. Będziemy korzystać z firmy zewnętrznej.
- Uważam, że pomysł jest pochopny. Nie zrobiliśmy symulacji kosztowej, ani nie ma nic przygotowanego w razie większych awarii. Dokumenty z 2001 roku są nieaktualnie, nie uwzględniają stanu komputerów na teraz. Poza tym...
- Sylwiu, bardzo cenię twoje pomysły i zaangażowanie, ale proszę nie dokładaj sobie pracy. Wszystko jest gotowe i ustalone.
- Dlaczego nie dostałam żadnej informacji?
- Przecież Wsparcie odpowiada funkcjonalnie przed Departamentem Technicznym z Poznania. I to ich decyzja, zaakceptowana przez Zarząd.
- Mogę zapoznać się z dokumentacją?
- Sylwia co u dzieci? - zapytał podając plik kartek.
- Zdrowe. Dzieci są zdrowe.


wwwWracała zamyślona do gabinetu i niespodziewanie wpadła na Darka.
- Przepraszam - wymruczał cicho.
- Kiedy potrzebujesz tego urlopu? W lipcu? - zapytała nagle.
- Taak- w głosie pracownika zatliła się nadzieja.
- Złóż wniosek, przyznam ci go.
Darek kiwnął głową.
- Dziękuję. - Darek rozpromieniał. Był pewien, że groźba o odejściu podziałała.
- Urobiłem sukę- pomyślał.

13
wwwListopadowy poranek – słońce powoli wchodzi na niebo, ptaki świergolą, a trawa, z której jeszcze nie wyparowała rosa, jest deptana przez kilkadziesiąt osób. Bije dzwon i przez grupę zaczynają rozchodzić się szepty. „Znów się spóźnia” mówi młoda blondynka z kręconymi włosami. „Nie możemy zacząć bez niego?” dopytuje mężczyzna wyglądający jak żywcem wyjęty z filmu o gangach motocyklowych. „On jest przecież niezbędny, to byłoby karygodne pogwałcenie tradycji” odparowuje z oburzeniem najstarsza kobieta zgromadzenia, umownie nazywana przez wszystkich Babcią. Z przejęciem wypowiada słowa, a każde kolejne zdanie jest bardziej patetyczne. Kończy wykład i patrzy na twarze zebranych, by po chwili wybuchnąć gromkim śmiechem, który wkrótce dobiega z wszystkich gardeł. „Zaczynamy bez tego pajaca, początek i tak będzie nudny” dodaje, gdy zapada cisza. Ktoś uśmiechnął się pod nosem i mruknął, że z pewnością „jubilatowi” taka atmosfera by odpowiadała. Chwilę później można usłyszeć o wywiadzie, w którym twierdził, że „wszystkim ludziom odmiennej orientacji seksualnej z chęcią wybudowałbym wspaniałe wieżowce w centrum miasta” – dzięki temu zdobył poparcie mniejszości, a jako że tajemnicą poliszynela były jego prawdziwe poglądy, znajomi mogli mieć pewność: te wieżowce dziwnym trafem by się zawaliły.

wwwNa drewniany podest wchodzi kobieta – czarna, prosta sukienka, włosy rozpuszczone i brak makijażu. Taką ją lubił.
- Zapamiętam go nie tylko jako wspaniałego męża, ale też, a może zwłaszcza, jako idealnego przyjaciela. Gdy jeszcze nie byliśmy razem mogłam mieć pewność, że odbierze telefon ode mnie o każdej porze. Był moją podporą i moim aniołem stróżem. Nie wyobrażam sobie jak przeżyłabym życie bez niego. Tylko on potrafił słuchać mnie godzinami… - Dalsze słowa zagłuszył szum zebranych, którzy nie mogli znieść niemożliwie wysokiego głosu Hanki. Marek dyplomatycznie wyjaśnił jej, że nikt nie chce, żeby się rozkleiła i żegnała męża ze łzami w oczach.
Wiedziała, że to bzdurna bajeczka, ale podziękowała – dzięki mężowi nauczyła się doceniać rozmijanie się z prawdą. Niezliczone kłótnie potrafił on ukrócić celnym kłamstewkiem. Początkowo nawet tego nie zauważała – zachowywał się przy tym tak naturalnie – a gdy je już zaczęła wykrywać, to uznała to za słodkie i niegroźne. Przecież nigdy nie oszukiwał jej w ważnych kwestiach. Kolejny dzwon.

wwwSześciu młodych mężczyzn w szytych na miarę pomarańczowych garniturach wnosi brzozową trumnę do rodzinnego grobowca, ktoś wypuszcza białego gołębia, a to wszystko w akompaniamencie „Highway to hell” – bo kto bogatemu zabroni mieć fanaberie odnośnie własnego pogrzebu. „Biegnie spóźnialski” szepce Babcia, a wszyscy obracają się jak na komendę. Mężczyzna około trzydziestki, w skórzanej kurtce, bojówkach i glanach. Obrazu dopełniają długie niezwiązane włosy targane mocnym wiatrem i długa broda zapleciona w dwa warkocze. No i nigdy nie znikający z twarzy promienny uśmiech. Nikt o zdrowych zmysłach nie powiedziałby, że to szef jednej z największych firm w Polsce. Przebiega obok zebranych, zwalnia i powoli wchodzi do grobowca. „Gdybym go zobaczyła na ulicy nocą to chyba bym zemdlała ze strachu. A przecież jest taki łagodny. Chyba nigdy w życiu nikogo nie uderzył.” – mruczy blondynka. „Ma od tego ludzi” – stwierdza Harleyowiec. Z grobowca wychodzą „pomarańczki”. Masywne, metalowe drzwi powoli się zamykają. And I'm going down, all the way down. I'm on the highway to hell.

***
wwwJeszcze tylko dwa zakręty, później dwieście metrów prostej. Potem przejść przez furtkę, ominąć kałużę, przejść jeszcze kilka metrów i jestem na miejscu. Uczesałem się? Chyba tak. Buty zawiązane, spodnie prawie niepogięte – pełna kultura. Drugi zakręt. Zatrzymuje się i patrzę na wschodzące słońce – zaczyna się „złota godzina” dla fotografów. Tyle że żadnego tutaj nie ma. Ale ja jestem i mógłbym stać tu i podziwiać do końca świata ten piękny widok. Zupełnie jakbym patrzył na nagie ciało Magdy. Czas spowalnia, serce bije szybciej – po prostu chce się trwać w tej chwili. Patrzę na zegarek i znów zaczynam iść, później biec. Wyobraźnia znów mnie zatrzymała na zbyt długo, muszę się pośpieszyć. Głupio jest spóźnić się na własny pogrzeb.

14
WULGARYZMY. DUŻO WULGARYZMÓW. W CH... MOŻNA BY RZEC.

Jak krew z nosa

____ - Zejdź z tego. Mówię: zejdź z tego. Nie słyszysz? Tak, ty. Głuchy, kurwa, jesteś? Zejdź z tego. Już.
____Gość w bejsbolówce zaśmiał się.
____ - Bo ci przypierdolę.
____ Drugi, ogolony na łyso, dławiąc się potężnym haustem piwa, zarechotał.
____ - Wypierdalać. To jest plac dla dzieci, a nie dla takich gnojków jak wy.
____ - Uważaj, bo się boimy. - Pierwszy wstał, podciągając spadające mu z dupy spodnie.
____ - Jak taki mocny w gębie jesteś, kurduplu, to chodź. Zobaczymy, czy będziesz tak samo cięty, jak ci ten ryj rozgnieciemy – zawtórował drugi.
____ - No, to dawaj, łysa pało. – Wytrzeszczyłem oczy.
____ - Zostaw gnoja. Szkoda se ręce brudzić – powiedział pierwszy, popijając piwo.
____ - To niech wypierdala. – Drugi zaczął bujać się na drewnianym koniku.
____ Puściły mi nerwy. Wyrwałem i zanim łysy zdążył zrobić unik, z całej siły przypierdoliłem mu w ryj. Pięknie zatrzeszczało. Poleciał na plery, przywalając czaszką w piaskownicę. Gnojek w bejsbolówce rzucił się na mnie, uderzając w brzuch. Skuliłem się i oddałem mu pięknym za nadobne, uderzając głową w jego żebra. Łysy zdążył się już podnieść, bo złapał mnie za kurtkę, ciągnąc i rzucając na ziemię. Szamotaliśmy się, dopóki nie przyjebałem mu łokciem pod żebro. Wtedy dopadł mnie bejsbol, podduszając od tyłu. Szybko wyczułem, gdzie, mniej więcej, ma głowę i zamachnąłem się. Poczułem na kłykciach coś twardego, co jednak po chwili nieco ustąpiło. Bejsbol odruchowo poluźnił uścisk. Kiedy próbowałem się całkowicie z niego wyrwać, łysy na mnie naskoczył i uderzając pięściami w moją twarz. Usłyszałem głośnie chrupnięcie. Ten skurwiel rozgniótł mi nos, pomyślałem. Kopnąłem go za to w krocze. Padł na ziemię i zawył z bólu. Bejsbol wciąż trzymał mnie za kurtkę. Dałem mu więc w zęby prosto z główki. Jęknął, a ja wreszcie wyswobodziłem się w jego uścisku. Przetoczyłem się nieco dalej, dysząc i plując. Krew zaczęła mi już zalewać oczy. Przez mgłę zobaczyłem, że zaczynają się podnosić. Wiedziałem już, że w taki sposób z nimi nie wygram. Wyciągnąłem więc z kieszeni scyzoryk.
____ - No, kurwa, któremu tym przyjebać?! – warknąłem, wycierając rękawem krew z oka.
____ Dresy spojrzeli po sobie. Łysy chciał się na mnie rzucić, ale bejsbol chwycił go za poplamioną bluzę.
____ - Idziemy, łysy, zostaw gnoja. Nie warto – wymamrotał, powstrzymując towarzysza.
____ - Jeszcze raz przyjdziecie na ten plac, to wam to wpierdolę między żebra! – wrzasnąłem.
____ Łysy łypnął spode łba, kopiąc w moją stronę leżącą obok puszkę po piwie.
____ - Wypierdalać, kurwa! – wydarłem się jeszcze głośniej.
____ Bejsbol, obcierając krew z twarzy, pociągnął drugiego za fraki. Rzucili kilka wyzwisk i odeszli, oglądając się za siebie. Gdy znikali za rogiem kamienicy, pokazali mi jeszcze kilka faków. A ja tam stałem z wyciągniętym w ich stronę scyzorykiem i dyszałem jak głupi. Z nosa ciekły mi dwie, ciemne strużki ciepłego płynu. Wytarłem je rękawem i oparłem się o kolana. Kilka razy splunąłem, macając językiem, czy mam wszystkie zęby na miejscu.
____ Anka mnie zabije, pomyślałem. Trzeba się ogarnąć. Rozejrzałem się wkoło. Tylko szewc, krawiec i barchaniarnia. Zmrużyłem oczy. W dali dostrzegłem znajomy szyld kawiarnianej sieciówki. Zajebiście, kurwa. Obtarłem ryj rękawem jak najdokładniej się dało i szybkim, acz niepewnym krokiem ruszyłem w stronę Coffeehellu. Na połamanym nosie, z którego krew co chwilę wciągałem, zatrzymywał się wzrok przechodniów. Udałem, że ich nie widzę i nieco przyspieszyłem. Żeby tylko jaki pies mi sie tu nie przypieprzył, myślałem.
____ Otworzyłem drzwi i nerwowo omiotłem wzrokiem pomieszczenie. Znajdowało się na dziwnym planie, nawet nie „L”, tylko jakieś „E”. Na dodatek schody w dół i w górę. Obok mnie przeszła pracownica z plakietką.
____ - Przepraszam, gdzie tu jest łazienka? – zapytałem cicho.
____ Pani w uniformie wytrzeszczyła oczy.
____ - Wie pani, gdzie jest toaleta? – powtórzyłem nieco głośniej. – Kibel, no.
____ Kobieta machnęła głową na bok i szybko oddaliła się za ladę.
____ - Super, dzięki.
____ Przez przymknięte powieki spojrzałem na swoje odbicie. Z początku wszystko zlało mi się w jedność. Oczy były na miejscu nosa, nos na miejscu ust, a usta zeszły aż na brodę, rozlewając po niej swój pąs. Potem wszystko zaczęło się przestawiać, mieszać i niknąć w czerwieni. Chwyciłem papierowy ręcznik, obtarłem oczy i zamrugałem. Nos dostał dużego garba, z dolnej wargi po brodzie ciekła mi krew, a łuk brwiowy był kompletnie zmasakrowany. Usłyszałem trzask drzwi. Do kibla wlazł jakiś koleś w garniaku.
____ - Przewróciłem się – powiedziałem przepraszająco.
____ Gość kiwnął głową i ze zniesmaczoną miną podszedł do pisuaru. Gdy usłyszałem, jak o porcelanowe ścianki głośno rozbija się mocz, dla komfortu mojego i tego gościa, włączyłem kran. Obmyłem ręce, nabrałem w nie wody i chlusnąłem na twarz. Wziąłem nieco mydła i dokładniej ją obmyłem. Wokół zlewu zrobiło się czerwono. Kątem oka zobaczyłem, jak ten facet wymyka się ukradkiem, nawet nie mocząc w wodzie koniuszków palców. Boi się, że hiva dostanie, czy co, kurwa? Fleja jedna. Westchnąłem i złapałem kilka ręczników o zapachu taniej srajtaśmy. Część przytknąłem do twarzy, osuszając ją, a cześć schowałem do kieszeni. Wyszczerzyłem się do lustra, oglądając zgryz i wyszedłem.
____ Tuż obok był przystanek tramwajowy. Musiałem tylko przejść przez podziemia. Już z daleka dostrzegłem znajomą twarz starszej babci, która zawsze stała przy moim wyjściu z małym, papierowym kubkiem i karteczką: „Zbieram na leki”. Pomacałem się po kieszeniach. W jednej zalazłem kilka drobniaków, ja wiem, może w sumie nawet i z siedem złotych, i gdy przechodziłem obok babci, wrzuciłem je do kubka. Usłyszałem ciche, nieco zdziwione, „dziękuję”.
____ - Nie ma za co. – Uśmiechnąłem się na tyle, na ile mnie było w tej chwili stać. – Niech będzie na zdrowie.
____ Wszedłem po schodach i stanąłem na końcu przystanku. Przyjechała moja „dwunastka”. Wsiadłem i zająłem ostatnie wolne miejsce, tuż przy drzwiach. Wyjrzałem przez przyciemniane okno na stojące w korku samochody i zobaczyłem swoje odbicie. Krew na moim jasnym ubraniu zdążyła już ściemnieć. Wyglądałem jak ostatni żul i pijak. Nagle poczułem, że ktoś się na mnie uporczywie gapi. Zerknąłem na bok. Stała przy mnie mała dziewczynka i patrzyła się na mój rozgnieciony nos. Matka pociągnęła ją za rękę, by rozproszyć jej uwagę i odwieść wzrok ode mnie.
____ - Proszę. Niech pani siądzie – powiedziałem, wstając.
____ - D-dziękuję – odpowiedziała zbita z tropu kobieta. Usiadła, sadzając na kolanach dziewczynkę. Wciąż czułem na sobie wzrok dziecka. Zrobiłem głupią minę i się uśmiechnąłem. Dziewczynka poróżowiała.
____ Na następnym przystanku wsiadł prawdziwy żul. Cały tramwaj wypełnił się smrodem przetrawionego alkoholu, jego niepranych skarpet i zaszczanych spodni. Stanął obok mnie, łypiąc nieprzytomnym wzrokiem przez szybę. Przez kolejne trzy przystanki wszyscy oglądali się na śmierdziucha, a matka zaczęła szeptem zapewniać dziecko, że zaraz wysiądzie. Gdy tramwaj stanął, zrobiło mi się niedobrze.
____ - Wysiadasz? – zapytałem. Żul popatrzył zdziwiony.
____ - Wysiadasz tu? No to, kurwa, wysiadaj. Już – kontynuowałem.
____ - Jeszsze jeden przyssstanek – wymamrotał.
____ - Nie. Teraz. Wysiadaj. Jedziesz jak stado skunksów. Tu jest małe dziecko. Ono nie może siedzieć w takim smrodzie.
____ Żul zawahał się. Chyba nie bardzo do niego docierało, co się dzieje.
____ - Wy-sia-daj! – warnąłem. – Już. Albo sam wysiądziesz, albo cię stąd wypierdolę. – Stanąłem przed nim.
____ - Dopra, dopra. Jusz. Wysssiatam. – Żul machnął ręką i wytoczył się z tramwaju. Natychmiast poczułem obok siebie powiew świeżego powietrza.
____ - Wie pani, ja też mam małe dziecko – zacząłem. - Tylko dzisiaj wszystko mi idzie jak krew z nosa – zarechotałem, wycierając dolną wargę srajtaśmowym ręcznikiem. – Na dodatek jeszcze zostanę na bruku, bo mnie żona za paskudną gębę z domu wyrzuci.
____ Kobieta uśmiechnęła się lekko.
____ - Powodzenia – szepnęła, gdy wysiadałem.
Dzwoń po posiłki!

15
WULGARYZMY

Facet w czerni przyniósł na tacy kilka pączków i kawę, po czym stanął znów przy drzwiach w tej charakterystycznej dla ochroniarzy pozycji: z szeroko rozstawionymi nogami i rękami zakrywającymi krocze.
Albert sięgnął po lukrowany smakołyk, wziął bez pośpiechu kilka kęsów i wyniośle skinął, dając do zrozumienia, że jest zadowolony. Siedzący po drugiej stronie stołu mężczyzna był wyraźnie zniesmaczony. Z wyglądu był zupełnie niepodejrzany, co natychmiast zdradzało go jako tajniaka.
-Panie Albercie... Zdaje pan sobie sprawę, że nasza planeta jest zagrożona?
-Tym bardziej warto zjeść pączka- odparł Albert niewzruszony- To jest ta kawa, co ją się wydłubuje z gówna?
-Ekhm... istotnie.
-Jakie to żenujące, nieprawdaż?
-Panie Albercie, oni nie chcą wojny.
-Kto?
-Oni- powtórzył z naciskiem agent.
-Ach, oni!- Albert ostentacyjnie oblizywał palce-To czego w takim razie chcą?
-Pojedynku.
-Doskonale! Z kim?
-Chcą grać w szachy z naszym największym arcymistrzem.
-Jakie to literackie!
-Zaiste. Zapewnili nas, że jeżeli nasz przedstawiciel wygra zaspokoją się zrabowaniem naszych zasobów pierwiastków promieniotwórczych i odlecą. A jeżeli nie...
-Unicestwią Ziemię?- spytał Albert udając znudzenie.
-W rzeczy samej.
-Czyli jestem naszą jedyną nadzieją?
-Ściślej rzecz ujmując, chcieliśmy pana wziać jako rezerwę.
-Słucham?
-Zajmuje pan drugie miejsce w rankingu FIDE. Naturalnym jest więc, że chcielibyśmy, by został pan naszym rezerwowym reprezentantem, na wypadek gdyby Gienadij Tupoj...
-Rozumiem- szepnął Albert zaciskając pięści- Rozumiem.
-Doskonale! Więc zgadza się pan?
-Tak- mruknął szachista w pośpiechu zakładając kurtkę- Zgadzam się- powiedział, już głośniej i wybiegł, by nie zobaczyli jak płacze.

Na stole leżały sterty opakowań. Dwie sterty. Lewa sterta- opakowania puste. Prawa- pełne. Pomiędzy nimi znajdowała się strefa tymczasowa dla opakowań właśnie opróżnianych. Albert jadł. Czekolada mieszała się ze słonym smakiem łez. Żona Alberta zamknęła się w łazience i tylko płakała.
-Nie możesz sobie tego znowu robić- mówiła do oprawionego w ramki zdjecia męża. Zdjęcie, jeżeli wysilić wyobraźnię, tak jakby słuchało- Tylko nie to, tylko nie to...- łkała.
Arcymistrz jadł. Jadł już piątą godzinę.
-Ty umrzesz od tego, umrzesz...
Nagle doszedł do niej dziwny dźwięk. Nowy dźwięk. Jakby... jakby kto się ruszał... Jakby otwierał szafkę na buty. Jakby się ubierał w pośpiechu. Wypadła z łazienki by ujrzeć swego męża nakładającego płaszcz. Zauważył ją dopiero po chwili.
-Kurwa mać, ja pierdolę- oświadczył szachista żonie i wyszedł.

Albert podjechał ostrożnie na krawędź klifu. Zaciągnął ręczny i sięgnął za pazuchę po portfel. Spojrzał na zdjęcie żony i uświadomił sobie, że nic nie czuje.
-To dobrze- powiedział do siebie- Stracić taką grę...
Zwolnił ręczny i docisnął gaz. Powoli zaczął puszczać sprzęgło, lecz nim silnik zaczął się obracać, zadzwonił telefon. Docisnął pedał sprzęgła z powrotem.
-Tak?- zakwilił do słuchawki złamanym głosem.
-Panie Albercie, Tupoj miał wypadek. Proszę przyjeźdżać, gra się rozpoczyna za dwie godziny.
W głowie szachisty nastąpiła eksplozja emocji. Poczuł jak krew wali mu do mózgu. Poczuł jak rośnie mu ciśnienie gałek ocznych. Wrzucił luz i wybiegł z auta. Skakał. Krzyczał. Płakał. Nie był w stanie zapanować nad zamętem, który ogarnął jego umysł. Nogi się pod nim ugieły. Oparł się o bagażnik samochodu.
Po jego ciężarem, zostawiona na luzie toyota potoczyła się powoli do przodu, zjechała z krawędzi klifu i spadła do głębokiego wąwozu. Albert padł na twarz. Błoto wpadło mu do oczu. Huk eksplozji go ogłuszył.
Minęło może dwadzieścia minut nim odzyskał władzę w ciele, nim z umysłu opadła czarna kurtyna beznadziejnej rozpaczy uniemożliwiająca jakiekolwiek myślenie, czucie czy działanie.
-Kurwa- mruknął i poczuł jak grudka ziemi wpada mu w dziurę w niezaleczonej piątce.

***

-...po tym jak przedstawiciele dyplomatyczni ludzkości wynegocjowali zmianę dyscypliny- zakończył zapowiedź uradowany spiker. Na ekranie telewizora ukazał się stół, a przy nim- młody mężczyzna i kosmita.
Młodzieniec powoli, z namaszczeniem umieścił kartę na wierzchu stosu.
-Po makale-powiedział z satysfakcją chłopak. Na dole ekranu na niebieskim pasku powtórzono trzy razy napis:
„LUDZKOŚĆ OCALONA”.
-Ileż, kurwa, można- syknął barman, wyłączając telewizor-Jeszcze kolejkę?
-Mhm-przytaknął Albert i zalał się po raz kolejny łzami. Barman napełnił jego szklankę whiskey.
-Wyluzuj chłopie. Trzeba się cieszyć.
-To miałem być ja...
-To jeszcze nie koniec świata- barman mrugnął okiem- Chcesz coś do szamania?
-Nie... Nie, nie mam ochoty na jedzenie...

***

-Smokey, chodź, do nogi...
Smokey przybiegł do swojego pana z wywalonym jęzorem. Ruszał się dość szybko, jak na psa bez nogi.
-Coś chudy ten twój pies, Albert. Kup mu czasem coś do żarcia.
-Jak chudy? Więcej żre od ciebie- odparował Albert wsadzając głowę do śmietnika. Jego głos, odbity od metalowych ścian kontenera brzmiał, jak w tandetnym filmie s-f.
-Wszystko wydajesz na chlanie.
-Pieprzysz. Tutaj nic już nie znajdziemy. Idę na miasto posępić.
Ruszyli przez labirynt zaułków stronę śródmieścia.
-Bart, znasz dowcip o rurce z wodą?
-Co?
-No, ruscy naukowcy odkryli, że jeżeli by wlać całą wodę ze wszystkich oceanów, mórz, jezior i rzek do rurki o średnicy 10 centymetrów, to ta rurka musiałaby być tak długa... że ja pierdolę.
Bart ryknął chrapliwym śmiechem. Łza poleciała mu z jedynego oka...
-Ty jak coś powiesz!
-No- zachichotał Albert- Zrywa papę z dachu, nie? Ej, student!
Młody człowiek w swetrze wskazał na siebie palcem: „ja?”.
-Tak ty, gościu! Daj piątaka!
-Sam nie mam na żarcie.
-Poważnie?
-No.
-To wystaw łapę!
Młodzieniec nieco przestraszony pokazał kloszardom prawą dłoń.
-No otwórz... Masz tu dychę. Co będziesz chodził głodny.
-Ej, nie trzeba...
-Spierdalaj, dzieciaku. Bart, znasz ten o studenckiej jajecznicy?

***

Postawny, przystojny, tępy- tak można było opisać w trzech słowach mężczyznę, z którym Laura spędziła noc. Jej najlepsza przyjaciółka śmiała się, że randki z głąbami to takim sposób na odreagowanie poprzedniego związku.
Mąż arcymistrz szachowy, pomyślała uruchamiając samochód, to był zupełnie nietrafiony pomysł. Może i dobrze, że zaginął, drań.
Ruszyła w stronę centrum. Z radia płynęły łagodne, smooth jazzowe tony.
-Korek? Cholera spóźnię się.
Nie lubiła się spóźniać. Jak każda kobieta, która czuje, że ma wiele do nadrobienia w życiu. Utwór w radiu dobiegł końca i na antenę wszedł spiker:
-Złe wieści dla zmotoryzowanych, wypadek na rogu...
Walnęła głową w klakson.
-Kurwa!
-...wygląda na to, że bezdomny mężczyzna zginął, ratując spod kół kalekiego psa i przy okazji spowodował karambol. Polecamy objazd ulicą...
-Bohater zasrany!- wrzasnęła Laura.
"Wow wow wow est"
Zablokowany

Wróć do „Ćwiczenia - część I”