Opowieści (Galia.) R.1

1
W tej powieści będę pisał o walecznym Galu, w czasach zanim Juliusz Cezar zaczął swoje podboje w Europie. Nasz Gal, Manche (tylko takie imię mi wpadło do głowy :D ) przeżyje (a może i nie?) bardzo ciekawą historię pełną zwrotów akcji i zaskoczeń. Proszę o wyrozumiałość bo jednak jestem dopiero nowicjuszem w pisaniu i tekst nie będzie doskonały. Wiem że coś w tej opowieści spaściłem ale niestety nie wiem co więc liczę na pomocne komentarze. Życzę miłej lektury!

ˆ Copyright by LaManche, 2012 (Krzysztof P. Dudek)
Wersja robocza, nie na sprzedaż ani do rozpowszechniania przez osoby trzecie.


P.S. Ta część jest bardziej "wprowadzeniem" wiec nie będzie oszałamiającej akcji. Jeszcze chciałbym dodać że jestem bardzo młody i od siedmiu lat mieszkam w Anglii więc sorka za dziwną składnie zdań. :)

Rozdział Pierwszy - Samotny Strażnik

"Zima tego roku przyszła o wiele wcześniej niż zwykle. Górskie potoki mające swoje źródła w wiecznie pokrytych śniegiem Alpach, już od kilku dni są skute grubym lodem a ziemia stała się twarda jak skała. Okoliczne wioski nie są przygotowane na tak ostry mróz i to tak wcześnie, nie zdążyli nawet zebrać ostatnich żniw. Groźba spędzenia zimy w głodzie staje się realna. Muszą teraz wyżywić siebie tym co im pozostało z ciepłego lata które teraz wydaje się być odległym wspomnieniem pogrzebanym przez śniegi. Mnie to nie dotyczy. Ja zawszę znajduję jedzenie w wiklinowym koszyku, schowanym dla mnie w korzeniach pewnego starego dębu...
Myśliwi próbują łowów aby przetrwać i wyżywić liczne rodziny; widzę ich często jak włóczą się po lesie odziani w futra zwierząt, drżący z zimna i niezgrabnie trzymając napięte łuki. Zawsze wracają z pustymi rękoma. Nie mają co liczyć na zwierzynę bo ta żyjąca w puszczy Rhone-Alpes już dawno wyruszyła w cieplejsze rejony Galii. Wrócą dopiero gdy grube śniegi stopnieją a świeże pędy traw wychylą się ku słońcu.
Zastanawiało to mnie i spędziłem nie jeden bezczynny dzień na rozmyślania. Dlaczego brakuje zwierzyny? Nigdy wcześniej nie brakowało jeleni i łań w puszczy ale też nigdy wcześniej nikt z tutejszych nie doświadczył tak ostrej zimy. Nawet ci co liczyli sobie piędziesiąt lat, choć może to pamięć zaczyna płatać im figle?
Oczywiście w puszczy są jeszcze inni myśliwi oprócz ludzi. Ci są gwałtowni, okrutni i nieprzewidywalni w swych poczynaniach. Często widzę ich błyszczące ślepia w ciemności i masywne cienie gdy ich pokryte futrem cielska przebiegają pomiędzy drzewami. Wilki.
Co noc wyją głośno, żaląc się księżycowi a w ich głosach brzmi rozpacz i gniew. One też głodują. Ich wycia spędzają sen z moich powiek i zapewne innych, śpiących ludzi w okolicznych wioskach. Wilki podczas okresu głodowania, stawały się jeszcze bardziej zuchwałe niż zwykle. W przeciwieństwie do ludzi, te bestie były o wiele lepiej przystosowane do zimowego klimatu a ludzcy myśliwi polujący na ich terenach już nie raz stawali się zwierzyną."

Z dziennika Manche'a.
4018 dzień po "wygnaniu".


Na ponurym niebie zaczęły się zbierać śnieżne chmury a porwisty wiatr niósł ze sobą lodowate powietrze i zapowiedź gwałtownej śnieżycy. Ten sam wiatr który wiał wysoko nad Alpami, teraz łagodnie rozwiał jego kruczoczarne włosy i sprawił że zadrżał ze wszechobecnego chłodu. Przenikał on jego skórę i sztywne mięśnie aż do samych kości. Ta zima była gorsza niż wszystkie inne, które bogowie pozwolili mu przeżyć. Może w tą w końcu okażą mu łaskę zabijając go?
Manche, stał samotnie na wysokiej wieży obserwacyjnej z ramionami mocno skrzyżowanymi na piersi w bez owocnej próbie zatrzymania choć odrobiny swojego ciepła. Jak zwykle patrzył bezmyślnie w szeroką, śnieżną pustynię rozciągającą się przed nim niczym mapa. W oddali widział liczne budynki pobliskiej wsi i szary dym wydobywający się gęsto z ich kominków; psy należące do wieśniaków ujadały głośno i rozpaczliwie. Domagały się jedzenia a ich właściciele im go skąpili bo sami mieli za mało aby przetrwać. Najpierw wieśniacy musieli wyżywić samych siebie a potem trzodę i na końcu psy. Wiele z nich na pewno nie dożyje następnego lata.
Ostatnia burza pokryła dachy wszystkich domów niepozornym, białym śniegiem. Nawet z tej odległości widział jak większość dachów zaczyna się zapadać do środka pod ogromnym ciężarem. Miał nadzieję że wieśniacy mają wystarczająco oleju w głowie aby spostrzec że następna burza będzie dla nich fatalna w skutkach.
Westchnął i spojrzał w ponure niebo. Z tych ciemnych chmur lada moment zacznie gęsto padać a wtedy będzie dla ich za późno. Zanim zrozumieją co się dzieje to ich chaty będą już zniszczonymi ruinami nie zdatnymi do zamieszkania. Zapadną się pod ciężarem śniegu.
Miał ochotę porzucić tą cholerną wieżę i ostrzec tych wieśniaków przed katastrofą. Przez ułamek sekundy naprawdę chciał otworzyć klapę w podłodze i zejść po drabinie aż na sam dół. Ale powstrzymał się od tego. Druid na pewno by się dowiedział. Dowiedział by się i wezwał by kilku wojowników aby go zabić podczas snu, za złamanie danej mu przysięgi.
Nie wolno było mu nawiązać kontaktu z żadnym człowiekiem czy wioską bo "zawsze miał być niewidoczny a samemu widzieć wszystko". Przypomniała mu się jego rozmowa z druidem, w ostatni dzień jego pobytu w wiosce; zanim ruszył ku spotkaniu z samotnością...

„-Synu Teutatesa... - wyszeptał cicho druid głaszcząc swoją długą, siwą brodę kościstymi palcami. Jego szkliste spojrzenie wędrowało po drewnianym suficie na którym wisiały wysuszone wieńce wszelakich ziół.
Twarz druida była już stara i pokryta siatkami głębokich zmarszczek ale nadal pozostawał w niej cień młodości.
- Jestem, tak jak kazałeś – Manche ukląkł z czcią przed starą postacią siedzącą na skórzanym fotelu. Nigdy nie widział druida w takim stanie i był przestraszony że on wkrótce umrze.
Chociaż mocno osłabiony, druid zobaczył obawy wypisane na jego twarzy.
- Dawno wszedłem w wiek późnej starości i nie potrafię pojąć dlaczego moje życie trwa, mimo że przekroczyło granice które matka natura wyznaczyła ludzkim istotom... - wychrypiał druid łapczywie łapiąc powietrze. Mówienie sprawiało mu wielką trudność - Anioł śmierci o mnie nie zapomniał... Często daje mi znać że czeka na mą duszę po przez ból, potrafiący złamać największego wojownika. Może daje mi czas abym jak najdłużej chronił wioskę, albo to moje eliksiry i mikstury, opierają się jego mocy? To nieważne... A ty najmniej powinieneś się mną martwić, synu Teutatesa.
Druid zawsze zwracał się do młodych mężczyzn jako „Synowie Teutatesa”, Galijskiego boga wojny. Tak próbował ich nauczyć że bogowie nad nimi czuwają o każdej porze dnia i nocy.
- Błagam ciebie, nie zawiedź mnie. Zło stworzone przez Bogów czyha na nas wszędzie, a ty właśnie zostałeś nowym Obserwatorem. Do ciebie będzie należeć zadanie aby chronić nas i ostrzegać nas. Do póki nie wypatrzysz zła, nie wracaj. Jednak gdy Bogowie postanowią zwrócić na nas innych ludzi, przyjdź czym prędzej aby nas ostrzec.
- A więc to bogowie zsyłają na nas zło?
- Bogowie robią rożne rzeczy gdy zbaczamy z przeznaczonej nam ścieżki. A teraz idź stąd i pożegnaj się z rodziną...”

Wspomnienie wywołało kilka łez ale natychmiast starł je rękawem. Stał tak, wysoko na swojej wieży strażniczej, ukrytej pomiędzy drzewami na skraju lasu i obserwował. To było jego zadanie. Chronić wioskę ukrytą głęboko w lesie i ludzi w niej mieszkających.
Ale to było jego zadaniem już od tak wielu lat. Chciał zmian.
Chociaż było tak zimno że jego kości drętwiały a wargi pękały to ledwo odczuwał ten mróz. Twarz go piekła a oddech stawał się białą chmurą. Jednak zbyt wiele lat spędził w samotności, wypatrując zagrożeń, aby przejmować się swoim ciałem które i tak po jedenastu latach przywykło do mroźnego klimatu Alp. Nosił zresztą własnoręcznie zszyte ze sobą skóry wilków, tworzące swoisty pancerz przed zimnem. To mu absolutnie wystarczało.
Nagły ruch na głównym traktacie przykuł jego uwagę. Z niedowierzaniem wbił w niego swój sokoli wzrok i zobaczył grupę jeźdźców. Szybko ich policzył i z grozą odkrył że było ich aż trzydziestu. Stanowczo za dużo jak na grupkę podróżników szukających noclegu. Nigdy przedtem nie widział aż tylu jeźdźców naraz. Ich stalowe hełmy błyszczące złowrogo w ostatnich promieniach słońca, przysłoniętego przez mroczne chmury, i ich szare płaszcze furgoczące na wietrze sprawiły że jego serce zaczęło szybciej bić; wyglądali niczym drapieżne jastrzębie gdy pędzili galopem przez śnieżne wydmy wzbijając w powietrze tumany białego pyłu.
Kiedy jeźdźcy byli prawie u podnóży lasu, wyraźnie zobaczył zarysy broni pod ich płaszczami. Głośno popędzali swoje wierzchowce zmuszając ich do większego wysiłku nie szczędząc im uderzeń skórzanymi biczami. Gorące oddechy spoconych koni parowały i piana toczyła im się z pysków. Sapały tak głośno że nawet on je słyszał stojąc na swojej wieży.
Jeden z jeźdźców miał na plecach charakterystyczny topór bojowy. Manche widział już kiedyś taki. Przez jego ciało przebiegły ciarki ale nie z powodu zimna.
Germanie.
Germanie. Nie był pewien czy powinien tańczyć z radości czy przeklinać los. Na to właśnie czekał od tak dawna. Ci jeźdźcy nieświadomie stali się jego wybawcami. Uwolnili go z pod przysięgi danej druidowi.
„Do póki nie wypatrzysz zła, nie wracaj. Jednak gdy Bogowie postanowią zwrócić na nas innych ludzi, przyjdź czym prędzej aby nas ostrzec.”
Trzydziestu jeźdźców skierowało swoje wierzchowce w kierunku jedynej osady. Manche zamarł. Wiedział co zaraz się stanie ale nie mógł w to uwierzyć. Wiele lat temu widział jak ta wioska była budowana, belka po belce, chata za chatą i nie chciał widzieć jak po raz pierwszy jej budynki są plądrowane i podpalane a na wieśniakach dokonywano mordów gdy ci stają w obronie swoich dobytków. Ale najbardziej współczuł młodym kobietom. To one zostaną same z obcym nasieniem w sobie a gdy minie rok wydadzą na świat pokolenie bękartów...
Najgorsze było to że nic nie mógł zrobić dla tych ludzi. Ponownie tego mroźnego dnia uronił kilka łez.
Jednak mógł tylko ostrzec swoich.
Odwrócił się i zdecydowanym ruchem otworzył klapę w podłodze. Zeskoczył po drabinie aż znalazł się w skromnej izbie na samym dole wieży. Ogień w kominku już dawno wygasł pozostawiając czarne pogorzelisko. Nie zamierzał już nigdy go ponownie rozpalać ani zasnąć na wysłużonym legowisku z gałązek i jesiennych liści. To tutaj przyszło mu prowadzić swoją marną egzystencję, ale nareszcie poczuł słodki smak wolności... ale też i gorzkawy smak smutku.

***

Kontynuacja pierwszego rozdziału "Samotny Strażnik".

Manche stał na skraju lasu i obserwował. Na plecach miał mały skórzany tobołek wypełniony pożywieniem a do boku miał przypasany stary topór drwala z wyszczerbionym ostrzem. Broń, chociaż i najgorsza zawsze może się przydać w dzikim lesie, szczególnie w nocy, porze o której polują wszyscy leśni drapieżcy.
Wpatrywał się w płonące chatki i inne budynki wioski w oddali; ogień łapczywie pochłaniał je całe a jego czerwone języki przeskakiwały z jednego budynku na drugi. Jedynie śnieg nieznacznie spowalniał rozprzestrzenianie się tego inferno bo mieszkańcy wioski byli bezwzględnie mordowani, bici i woleli uciekać przed najeźdźcami niż walczyć o uratowanie swoich dobytków przed niszczycielskim żywiołem.
Właśnie teraz widział to czego od tak dawna pragnął ale i też to czego czego najbardziej się obawiał. Tylko w obliczu zagrożenia wioski pozwalano mu wrócić do niej z ostrzeżeniem dla ludzi. A przybycie plemion Germańskich na pewno im zagraża.
„Cóż ci biedacy musieli uczynić że tak ich bogowie ukarali?”- pomyślał a ta myśl odbiła się echem w jego umyśle - „Nie wiem. Ale można ich pomścić ostrzegając swoich. Wtedy starszyzna wioski zwoła naradę i podejmie decyzję. A wtedy przyjdzie tu stu Galijskich włóczników aby tych skąpać morderców we własnej krwi.”
Nagle z wioski wybiegło kilka zakapturzonych postaci. Wszystkie z nich natychmiast skierowały się ku mrocznej puszczy w nadziei że przetrwają najazd Germanów. Z trudem przedzierali się przez śnieżne zaspy na zamarzniętych polach jednak już po chwili stali spoceni i niezdecydowani przed puszczą. Usłyszał jak dwóch z nich gorączkowo kłóci się a jeden machał ręką wskazując puszczę. Reszta z trwogą przyglądała się wiosce sprawdzając czy nikt ich nie goni.
Manche kucnął za ogołoconym z liści krzakiem. Było już ciemno i ledwo widział na oczy jednak wolał się schować za czymś. Tak na wszelki wypadek gdyby to oni jakimś cudem mogli zobaczyć jego.
„Boją się. Wierzą że tutaj czeka na nich śmierć zadana przez wilki. Tylko co okaże się silniejsze? Strach przez jeźdźcami czy strach przed naturą?”- teraz pozostawało mu tylko czekać na rozwój wydarzeń.
Ucieczka tych kilku ludzi nie umknęła uwadze grabieżcom. Przez korytarze we śniegu zrobione przez uciekinierów pędziła teraz grupa czterech jeźdźców. W ich rękach dostrzegł długie miecze zbroczone w ludzkiej krwi.
Manche odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć co zaraz się stanie więc ruszył w głąb lasu który chwilę później wypełnił się krzykami agonii niewinnych ludzi i przeciągłym wyciem wilków zbierających się na ucztę.

***

Było już grubo po północy gdy z ciężkich niczym ołów chmur zaczął gęsto sypać lepki śnieg. Puszcza w zimowej szacie była potężna, cicha i majestatyczna. Manche wspierając się znalezionym kijem przedzierał się przez grube śniegi zalegające na jedynej ścieżce wiodącej do Rhône, jego rodzinnej wioski. Czasami śniło mu się że wraca do domu tą drogą ale nigdy nie docierał do celu, a sen się kończył i ogarniał go smutek.
Świerkowe drzewa pochylały się nad nim tworząc złowieszczy tunel. Oprócz trzeszczącego pod stopami śniegu nic innego nie słyszał. Zewsząd napierała na niego złowroga cisza na dodatek nie widział zbyt wiele w ciemnościach i dlatego zdecydował się zapalić pochodnię. To wystarczało mu aby w miarę bezpiecznie iść przez puszczę. Gdzieś w oddali przeciągle zawył wilk, mrożąc mu krew w żyłach. Po chwili odezwały się inne, jakby próbowały coś sobie przekazać; jakby rozmawiały ze sobą tak jak robią to ludzie. Manche wzdrygnął się. Gdyby nie konieczność dostarczenia ostrzeżenia do Rhones to poczekałby do wczesnego ranka i wtedy, przy o wiele lepszej widoczności i pogodzie wyruszyłby w drogę.
„Ale czas to monety”, mawiali często handlarze towarów i kupcy podróżujący od wioski do wioski w dużych karawanach. Puszcza Rhône-Alpes, podczas zim stawał się śmiertelną pułapką dla wędrowców i handlarzy. Tylko prawdziwi synowie puszczy, zżyci z nią od dziecka i przebywający w niej przez większość swojego życia, mogli czuć się bezpiecznie w cieniu jej drzew. I też tylko ci co zgłębili jej sekrety nie gubili się w jej śnieżnych ostępach. Do tej grupy zaliczali się głównie myśliwi polujący na zwierzynę i paru innych ludzi z Rhones.
Gdy był jeszcze młody nieraz siadał przy kominku w tawernie i słuchał historii o zagubionych ludziach którzy błąkali się po lesie z nadzieją że stanie się cud i wyjdą z puszczy w jednym kawałku. Niestety zgubienie się w Rhones oznaczało pewną śmierć i bliskie spotkanie z wygłodniałymi wilkami. Nawet teraz mimowolnie wypatrywał błyszczących par ślepi czających się pomiędzy drzewami. „Nie nakręcaj się”.
Manche trzymał pochodnie niebezpiecznie blisko swojej twarzy, łaknąc jej ciepła. Nie przynosiło to większych efektów tylko sprawiało że jego oczy zachodziły łzami od gryzącego dymu i kasłał co chwila. Pochodnia paląc się dawała strasznie dużo dymu ale pod żadnym pozorem nie ważył się jej zgasić. Został by sam w ciemnościach podczas śnieżycy a wtedy dołączyłby do grona nieszczęśników którzy zgubili się w puszczy.
Niespodziewanie kilka kroków przed nim wyrosła postać szczupłego mężczyzny i zagrodziła mu drogę. Spod kaptura z wilczej skóry patrzyły nieufnie na niego chłodne, niebieskie oczy osadzone nad orlim nosem. Z całej jego postaci biła aż namacalna wrogość.
- Zatrzymaj się. - rozkazał nieznajomy wbijając władczo włócznię w ziemię, podkreślając że to on jest tutaj panem i władcą a on tylko nieproszonym intruzem. – Kim jesteś i gdzie zmierzasz?
Manche uśmiechnął się. Właśnie przemówił do niego człowiek po raz pierwszy od jedenastu lat jego „niewoli”! Usłyszał ludzki głos i przez kilka chwil rozkoszował się jego dźwiękiem jego rozchodzącym się po pustej puszczy. Dopiero potem dotarła do niego treść i natychmiast się zbuntował.
- Jakim prawem chcesz mnie zatrzymać? - odparł oburzony Manche. Jego własne słowa brzmiały nienaturalnie i były lekko zniekształcone. Nic dziwnego, nie rozmawiał od tak wielu lat. Uśmiech zniknął z jego twarzy tak szybko jak się pojawił. Teraz spróbował przybrać groźną minę w nadziei że nieznajomy się od niego odczepi. W ostateczności przywali mu kilka razy kijem i ten nauczy się nie nachodzić samotnych podróżników w puszczy. Nie pozwoli aby pierwszy lepszy rozbójnik grasujący po lasach zatrzymał go od dotarcia do Rhones.
Zacisną dłonie na swoim kiju tak mocno aż mu knykcie zbielały i natychmiast ruszył przed siebie ze zdwojoną siłą.
Tamtemu nie spodobała się jego reakcja.
- Stój! - krzykną donośnie i wbił w niego ostry niczym sztylety wzrok. Pod jego spojrzeniem poczuł że jego nogi wrosły w twardą ziemię ale nie pozwolił im na to. Całą siłą woli zmusił je do ruchu przez co spowodował że nieznajomy podbiegł do niego w kilku susach z zwinnością młodego rysia i wymierzył mu parę mocnych ciosów włócznią. Manche sparował je bez większego trudu i sam dźgnął go kijem w żebra. Na całe szczęście nie zapomniał jak używać zwykłej laski jako broni. Gdyby chciał mu zrobić krzywdę to mógłby po prostu zamachnąć się na niego swoją siekierą, ale nie był mordercą.
Tamten wykrzywił twarz w grymasie bólu, cofnął się o parę kroków i oparł rękę o pień starego drzewa ale po chwili przypuścił na niego kolejny atak. Rozbójnik zakręcił koło włócznią w powietrzu i z impetem uderzył Manchea w nogi przez co ten padł niczym bezwładna kłoda w śnieg.
- Nie przejdziesz tędy bez mojej zgody! - zawołał zwycięsko nieznajomy podchodząc ostrożnie do pokonanego przeciwnika - Nikt nigdy tędy nie przeszedł bez mojej zgody!
„Czyżbym zabłądził? Nie... To niemożliwe.” - pomyślał Manche podnosząc się z ziemi i rozcierając bolące nogi. Przysiągłby że to dokładnie ta sama droga którą po raz pierwszy szedł do wieży. Chyba że ominęło go coś ważnego i czasy się zmieniły. Nie może oczekiwać że zastanie swój stary świat w stanie w jakim go opuścił. Życie jest jak rzeka; zawsze zmienia swój bieg, czasami szybciej a czasami wolniej ale nigdy nie jest takie samo chociażby nie wiadomo jak człowiek by się starał. „Powinienem nastawić się na szok skoro zbóje grasują po puszczy.”.
- Nie mam żadnych wartościowych przedmiotów. - oznajmił Manche otrzepując się ze śniegu. - Nawet marnej sakiewki. Więc jeśli chcesz mnie okraść to nie masz z czego.
- Nie chodzi mi o monety – odparł cicho nieznajomy nadal przypatrując mu się wrogo.
- A więc dlaczego mnie zaatakowałeś?
- Nie posłuchałeś ostrzeżenia. To chyba proste. Dlatego musiałem dać ci nauczkę.
Manche kątem oka zobaczył kilka poruszających się czarnych postaci które trzymały się poza kręgiem światła rzucanym przez pochodnię. Tak jakby byli nocnymi zjawami i bali się jakiegokolwiek światła. A więc ten jegomość blokujący mu drogę nie był sam. „No cóż... Graj na jego zasadach Manche.”
- Zwą mnie Loran. - zaczął nieznajomy, ściągając kaptur z głowy. Spod niego wypadły długie, jasne włosy które natychmiast rozwiał wiatr. - Daruj włóczęgo że przerwałem ci podróż, ale akurat obozowaliśmy w pobliżu i zobaczyliśmy światło pochodni. Chcieliśmy sprawdzić czy przypadkiem nie wraca tędy Pandora a spotkanie z nią sprawiło by nam prawdziwą radość.
- Nie jestem Pandorą więc przepuść mnie. - stwierdził chłodno Manche.
- Wiem że nią nie jesteś... - odparł nie kryjąc rozczarowania, po czym spojrzał na niego z pogardą. - W takim razie mówże kim jesteś i co tu robisz o tej porze?
Manche westchnął sam do siebie. Ten Loran marnował jego cenny czas a Germanie mogli dowiedzieć się o istnieniu wioski Rhones od wieśniaków i szykować się na wyprawę do lasu.
- Jestem Manche i od wczoraj podróżuję do Rhones...
Loran wydał cichy okrzyk zaskoczenia a jego spojrzenie natychmiast złagodniało jednak jego postawa nadal pozostawała wroga.
- W okół twojej osoby krąży dosyć wiele legend, jeśli naprawdę jesteś Manche'm z legend . Nie wyglądasz na tak starego jak ciebie malowano. Kiedyś słuchałem opowieści o tobie w tawernie w Rhones. – stwierdził z zimnym uśmiechem ale po chwili dodał poważnym tonem - Co się stało że opuściłeś wieże?
- Le-ggendy? Przecież n-nie jestem martwy! - wykrztusił z siebie Manche próbując opanować emocje. Legendy opowiadano zawsze o ludziach wielkich czynów którzy już odeszli do krainy umarłych. „Któż że mógł opowiadać takie bzdury o mnie?” - pomyślał. - To najazd plemion Germańskich na pobliską wioskę zmusił mnie do opuszczenia wieży. Widziałem jak plądrowali i mordowali ludzi bez żadnej litości.
- Zaiste smutne wieści nam przynosisz, Samotny Strażniku. - rzekł Loran wpatrując się w niego tak jakby próbował stwierdzić czy naprawdę jest tym za kogo się podaje. - I to dlatego udajesz się do Rhones?
- Oczywiście. Grozi nam niebezpieczeństwo i muszę ostrzec druida oraz radę wioski. Oni zadecydują co trzeba zrobić.
- I tutaj pojawia się mały problem...
- A mianowicie?
- Ten druid który był za twoich czasów nie żyje i to od dziesięciu lat. I też od dziesięciu lat nie wybierano nowych Obserwatorów a tych co już nimi byli wycofano z wież. Ty jesteś ostatnim z nich, z Obserwatorów i ...
- Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?! - przerwał mu gniewnie Manche. - Przecież ktoś zawsze zanosił mi pożywienie pod stary dąb!
Loran zrobił zdziwioną minę.
- Nie wiem dlaczego nikt tobie nie powiedział bo ktoś powinien. – odparł szczerze. – I nie krzycz, bo ściągniesz tutaj towarzystwo.
Powoli z otaczającego ich lasu wyszli dumnie inni towarzysze Lorana i stanęli w kręgu wokół nich, niczym posągi na cześć zapomnianych bohaterów. Wszyscy nosili takie same skóry i kaptury zaciągnięte na twarz a światło jego pochodni rzucało mistyczne cienie na ich twarze. Dzierżyli w rękach ostre włócznie i Manche'owi wydawało się że są lekko zwrócone w jego stronę, gdyby ponownie spróbował zignorować rozkazy ich przywódcy. Teraz ich spojrzenia kipiały ciekawością i były skierowane na niego ale on nie zwracał na nich uwagi. Manche miał ochotę usiąść gdzieś i przemyśleć wszystko na spokojnie. „Czyżbym zmarnował całą dekadę życia na darmo? Chyba nie skoro wypatrzyłem Germanów i idę ostrzec... radę wioski Rhones. ”
- Muszę już iść. - powiedział Manche. Gdzieś niedaleko dobiegło ich przeciągłe wycie wilka.
- Rozumiem.
Loran zszedł ze ścieżki robiąc mu miejsce. Podczas ich krótkiej rozmowy jego buty przymarzły do ziemi i z trudem oderwał je od podłoża. Zmełł w ustach soczyste przekleństwo i znowu zaczynał przedzierać się przez śniegi. Pocieszył się myślą że jutrzejszą noc spędzi w Rhones.
- Manche! - Loran zawołał go. Tym razem to nie był żaden rozkaz ale prośba. – Noc w puszczy jest niebezpieczna z powodu wilków a ty jesteś osłabiony i włóczysz się z pochodnią. Jej światło jest jak wabik na nie.
- Wiem, ale nie mam innego wyboru, prawda? - spytał cicho - W końcu nie po to siedziałem w wieży przez taki szmat czasu aby teraz przeciągać dostarczenie tej wiadomości radzie plemienia. Im szybciej to zrobię tym szybciej będę wolny... - ostatnie zdanie bardziej skierowane do samego siebie niż do Lorana. Odwrócił się od niego i miał zamiar znowu ruszyć.
- Nie myślisz jasno przyjacielu...
- Odkąd jestem twoim przyjacielem? - warkną Manche nie patrząc na niego. „On tylko marnuje mój czas.” - Nie przypominam sobie abym w ogóle ciebie pamiętał z Rhones, już nie wspominając o tym że kilka chwil temu uderzyłeś mnie i groziłeś. Czy tak zachowują się przyjaciele?
Loran przez krótką chwilę wyglądał niczym skarcony młodzik; mrukną coś pod nosem i w niknącym już świetle pochodni Manche zobaczył jak poczerwieniały mu policzki chociaż to mogło być spowodowane siarczystym mrozem. Przyjrzał mu się uważniej. On naprawdę wyglądał młodo i na pewno nie był starszym mężczyzną jakim wydawał się być na pierwszy rzut oka. Dopiero z bliska to zobaczył.
- Ile ty masz lat?
Loran wydawał się być zaskoczony tym pytaniem.
- Już dwadzieścia zim. Wszyscy tutaj mają po tyle lat, może dwóch lub trzech jest o rok starszych.
- I starszyzna z Rhones wysłała was tutaj na patrolowanie ścieżki? Przecież to zadanie starszych wojaków z wioski.
- My nie jesteśmy z Rhones tylko z Clelles. To bardzo długa historia i najlepiej było by gdybyś usłyszał ją od Baldwina. Chyba go pamiętasz, co? Był kiedyś w radzie Rhones a teraz mieszka z nami w Clelles a to kilka rzutów kamieniem stąd. - wytłumaczył mu spokojnie. W końcu przez te lata ominęło go parę istotnych wydarzeń i miał prawo nie wiedzieć co się przez ten czas stało. - W Clelles jest o wiele przytulniej, cieplej i nie słychać wycia wilków którego nikt z nas nie lubi. Na ogniu pieczą się wcale nie zgorszę mięsiwa a i znajdzie się też parę kubków słodkiego wina które rozgrzewa w takie chłodne noce. Zresztą samemu nie rozpalisz ogniska a przynajmniej nie takiego przy którym mógłbyś się ogrzać.
- Nie zamierzam rozpalać ognia. - stwierdził beznamiętnie Manche.
- W takim razie zamarzniesz na śmierć i wtedy jak będziesz w stanie ostrzec Rhones? - wtrącił mu sarkastycznie Loran bawiąc się krótkim sztyletem w dłoni. - Skończysz jako marna kolacja dla watahy wilków i ot co. A tak, jeśli będzie twoja wola, jutro z rana odprowadzimy ciebie pod samą wioskę Rhones ale oczywiście sami się w niej nie pokażemy. I jeśli zaprowadzimy ciebie do Clelles będziesz zobowiązany do dotrzymania tajemnicy jej położenia chyba że Baldwin zadecyduje inaczej. Zrozum, to dla naszego bezpieczeństwa. Gdyby nie zagrażała nam Pandora która rozpanoszyła się w Rhones to już dawno ujawnilibyśmy się światu. Ale tak nie jest. Póki co Pandora uważa nas za nieboszczyków i Baldwin woli aby tak pozostało bo inaczej zniszczyła by naszą osadkę. Chociaż większość nas się sprzeciwia ukrywaniu Clelles to nie kwestionujemy rozkazów Baldwina. Zawdzięczamy jemu życie.
Manche zmrużył oszronione brwi w zastanowieniu. Propozycja spędzenia nocy w Clelles była bardzo kusząca i na dodatek wypyta byłego członka rady Rhones co się tu stało podczas jego nieobecności. Zresztą jego ubranie z wilczych skór było całe przemoczone od stopniałego śniegu który jakimś cudem przeniknął jego pancerz i przymarzał teraz do jego skóry. Czuł też ssącą pustkę w żołądku a kiedy o tym pomyślał zakręciło mu się w głowie. Ale czy każda zmarnowana chwila nie przybliżała Rhones do ataku ze strony Germanów? Co jeśli Baldwin okaże się starcem któremu odbiło od sędziwego wieku? Wtedy tylko starci cenny czas.
„Czas to monety, a monet nie należy marnować.”.
Zdecydował się posłuchać głosu rozsądku przemawiającego przez Lorana. Nie wiedział czy postąpił słusznie ale w końcu jaki byłby z niego pożytek gdyby zamarzł tej nocy?
- Dobrze. Zaprowadź mnie do Clelles.
Loran skiną głową w kierunku swoich ludzi którzy, niczym duchy, zniknęli w mrocznym lesie.
- Zgaś pochodnię. - rozkazał mu Loran - Być może oprócz nas jest tutaj ktoś inny a położenie wioski Clelles musi pozostać tajemnicą. Pandora wiele by dała za wiadomość że jednak pozostaliśmy wśród żywych i musimy podejmować wszelkie środki ostrożności aby zapobiec temu.
Manche rzucił skwierczącą pochodnię na ziemię kopnął na nią trochę śniegu. Po chwili ogarnęła ich nie przenikniona czerń nocy.
- A kim jest ta Pandora? - spytał z czystej ciekawości Manche.
- Uważaj na korzenie – odparł wymijająco jego przewodnik i zaczął go prowadzić trzymając go za rękaw.
Szli tak przez wiele minut, klucząc pomiędzy drzewami. Wydawało mu się że Loran specjalnie prowadzi jego po obwodzie koła aby nie był w stanie zapamiętać jak dostać się do Clelles. „Też mi pomysł. - prychnął w myślach. - Tak jakby mi zależało jak się tam dostać.”
„Ale tej całej Pandorze zależy, i to bardzo... Co jeśli ona jest w stanie wyciągnąć z ciebie tą informację? Przecież podobno „rozpanoszyła” się w twojej wiosce a to oznacza że ma jakąś władzę.” - zasugerował inny głos w jego umyśle.
„Nie, ona nie jest w stanie mnie złamać. Jestem na to za twardy.”
„Skąd wiesz? Czyżbyś ją kiedykolwiek spotkał? Znasz ją?”
„Nie. Ale jeśli jedenaście lat gorzkiej samotności nie zdołało mnie złamać to czy kobieta potrafi? Szczerze w to wątpię.”
„Taka pewność siebie zawsze się mści i to w najmniej spodziewanym momencie..."

***

Kontynuacja pierwszego rozdziału "Samotny Strażnik".

Z każdą chwilą wiatr rósł w siłę a niesione przez niego ostre drobinki śniegu wściekle wpijały mu się w twarz i dłonie, niczym igły, sprawiając ból. Manche próbował zakrywać twarz prawą ręką ale nie przynosiło to większych efektów. Tak jakby śnieg przenikał przez jego rękaw. Co gorsza nic nie widział; tylko mrok. Czuł się jak w jakimś transie; mrok, śnieg, wiatr, mrok, śnieg, wiatr aż do momentu kiedy przestał odczuwać cokolwiek i pozostał tylko mrok.
Wtedy zaczął się bać że ma „dotyk Medrosa”, co było bardzo dziwną przypadłością kiedy palce a nawet całe kończyny czerniały i nic się nie czuło. Zazwyczaj działo się to podczas srogich zim. Manche wytężył pamięć w próbie przypomnienia sobie jakim bóstwem jest Medros. Dostałby niezłą naganę od druida za to że czas wymazał istotne szczegóły o bogach, oczywiście gdyby ten nadal żył. „Medros jest władcą świata podziemnego, a jego dotyk pozbawia życia.”
Orientował się w terenie nawet w nocy, chociaż było to o wiele trudniejsze. Co parę chwil wspinali się w górę i schodzili w dół stromych pagórków. Przez część puszczy Rhone Alpes przebiegało pasmo pagórków które w podczas wiosny obrastało tysiącami kolorowych kwiatów. Rosło też tutaj kilka rzadkich roślin leczniczych, a przez kilka lat, nawet przychodził tutaj i zbierał pełne kosze roślin po czym suszył na swojej wieży. Służyły mu jako lekarstwa na przeziębienie i inne choroby.
Gleba na tych pagórkach była bardzo żyzna co wyjaśniało taką różnorodność i ilość roślin. Ale to co ledwo wyczuwał pod swoimi stopami nie było ziemią ale twardym kamieniem. Takie kamienne wzgórza znajdowały się tylko w pobliżu gór a te głębiej w puszczy były z samej ziemi. Clelles najwyraźniej mieściło się w pobliżu wiecznie skutych lodem Alp.
Dopiero teraz zrozumiał jaki błąd by popełnił gdyby nadal szedł do wioski Rhones. Całe pasmo tych pagórków było milę od jego wieży, a przez te kilka godzin spędzonych w lesie wydawało mu się że przeszedł przynajmniej cztery mile, czyli że był mniej więcej w połowie drogi do Rhones. A tak naprawdę przez cały ten czas uszedł ledwie mile a być może nawet mniej.
Po chwili zatrzymali się i nagle obok niego rozległo się głośne hukanie puszczyka. To musiał być Loran dający jakiś znak. Tylko komu? Jakimś ludziom z jego bandy? Wytężył słuch i gdzieś przed nimi odpowiedziały mu kilka innych pohukiwań ale nie był tego pewien; wiatr za bardzo szumiał koronami drzew przez co mógł się przesłyszeć.
- Kogo nam przyprowadziłeś, Loranie? - zapytał spokojnie jakiś głos przed nimi. Manche spróbował przyjrzeć się człowiekowi który zagaił Lorana. Niestety przez to że była noc nic nie widział.
- Sam nie jestem tego pewien... Legendę? - zasugerował jego przewodnik śmiejąc się.
- A więc masz moje pozwolenie na zaprowadzenie naszego gościa do Clelles. - roześmiał się głos.
- Dzięki Raymondzie. Powiem Baldwinowi aby przysłał kogoś na twoje miejsce.
- To dobrze – zgodził się entuzjastycznie Raymond – Zbrzydło mi życie na suszonym mięsie i wodzie, a i ogniska rozpalić się nie da bo sam dym daje.
Loran pociągnął go za rękaw i ponownie ruszyli przed siebie. Miał nadzieję że Clelles jest już blisko bo było mu strasznie zimno.
- A kimże jest ta legenda? - dobiegł do nich z tyłu zaciekawiony głos Raymonda.
- To Manche! - przekrzyknął wiatr Loran. Tamtego chyba to zdziwiło bo już nic nie powiedział.
Kilka minut później Loran machnął rękom nakazując wszystkim aby się zatrzymali.
- To tutaj.
Stali na skraju ogromnej leśnej polany; na jej samym środku stał duży, solidny budynek z ciosanych bali, okryty strzechą. W okół tego budynku trochę chaotycznie były porozmieszczane inne budynki. Dostrzegł kilkanaście budynków w których dominowały drewniane chaty. Parę z nich było zawalonymi ruderami z nadmiaru śniegu który jak zwykle przykrył wszystkie dachy szlaki pomiędzy domami białą kołdrą. Gdzieniegdzie paliły się jakimś cudem ogniska niczym latarnie morski dla rozbitków. Wokół nich krzątało się paru ludzi.
- Po co wam tyle ognisk? - spytał Manche.
- A skąd ja mam wiedzieć? - odpowiedział Loran. – Nie było mnie tutaj od paru dni a już coś się dzieje. Kilka z nich to na pewno ogniska myśliwych ale w Clelles mamy tylko trzy chaty myśliwych. Na razie zaopatrzenie które produkują nam całkowicie wystarcza.
Loran ruszył w głąb wioski a jego ludzie poszli w swoje strony. Przez całą drogę traktowali Manche'a jak ducha i nie zwracali na niego żadnej uwagi co mogło być przejawem złego wychowania i wrogości ale był im bardzo wdzięczny że tak postąpili. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę; miał za wiele rzeczy do przemyślenia. Przyzwyczaił się do powolnego i ospałego życia gdzie jedna godzina zdawała się wiecznością a tu nagle podczas jednej godziny stało się więcej niż przez większość jego życia na wieży.
Gdy przechodził obok drewnianych domów z niepokojem odkrył że co trzeci budynek był opustoszały. Zatrzymał się przed jednym z nich i delikatnie pchnął drzwi które z bolesnym jękiem ustąpiły pod jego dłońmi. Spojrzał do środka i nic nadzwyczajnego nie przykuło jego uwagi. Domek był urządzony dosyć ubogo; stary stół, parę taboretów i drewniane łoże wyłożone słomą. Miał już wycofać się gdy zobaczył że coś leżało na łożu lecz było przykryte starą tkaniną.
Manche cofnął się i rozejrzał po opustoszałej ścieżce pomiędzy rzędami chat. Loran gdzieś się rozpłynął. Jak duch. Cała wioska wydawała się być wyludniona. Przez chwilę żałował że uległ propozycji Lorana i w ogóle tutaj przyszedł. Każdy napotkany budynek ziajał swoją pustką i straszył złowrogim mrokiem.
- Co ty wyprawiasz? - wyszeptał sam do siebie gdy wchodził do chaty zostawiając śnieg na podłodze. Skierował kroki do zakrytego łoża. Był ciekawy co się kryło pod tkaniną. Czas jakby spowolniał gdy wyciągnął drżącą dłoń aby ją dotknąć i zerwać i zobaczyć co leży na słomianym senniku. Gdyby ktoś zapytałby go co robi to nie potrafiłby się wytłumaczyć. Tak samo jak nie potrafiłby wytłumaczyć skąd wzięła się jego ciekawość.
- Szukasz czegoś? - Manche odwrócił się aby zobaczyć kto to był. W drzwiach do chaty stał Loran opierając się jakby od niechcenia o framugę i ponownie tej nocy wbił w niego swój badawczy wzrok.
- Raczej nie. - odparł – Właśnie miałem wychodzić.
- Ale po cholerę wchodziłeś do budynków? Ich właściciele byliby wielce niezadowoleni gdyby nakryli takiego obdartusa w swojej chacie.
- Gdyby te chaty właścicieli miały – wtrącił mu Manche - Chciałem się trochę rozejrzeć... Clelles ma w ogóle jakichś mieszkańców? Na moje oko to żadnych oprócz ciebie i twojej drużyny.
- Chyba za długo włóczyłeś się po ciemku w puszczy. Przy ogniskach było parę ludzi... Co to jest? - spytał go Loran wskazując łoże.
Manche wzruszył obojętnie ramionami i odsunął się na bok gdy Loran podszedł do dziwnego kształtu przykrytego tkaniną. Musnął jedno z większych wybrzuszeń i cofnął dłoń. Sprawdzał czy to coś nie gryzie. Po upewnieniu się że nic mu nie grozi jednym, zamaszystym ruchem zerwał tkaninę wzbijając w powietrze płatki śniegu które dostały się do środka i na niej opadły.
- Na Teutatesa... - szepnął Manche i chwiejnie cofną się o parę kroków.
Zobaczył coś co powinien się spodziewać ale nie był przygotowany na taki widok. Na łożu leżało martwe ciało starszej kobiety. Kończyny były powykręcane pod nienaturalnymi kontami, każdy chudy palec dłoni sterczał w innym kierunku a na pomarszczonej twarzy zastygł grymas cierpienia. Jej szare włosy zakrywały twarz ale ku swojemu niezadowoleniu Manche nadal był w stanie zobaczyć szpecące ją guzki. Kimkolwiek ta kobieta była to w chwili swojej śmierci musiała dosłownie wić się z bólu.
Dopiero po paru sekundach zobaczył oczywistą przyczynę tego zgonu; skóra kobiety była szaro-czarna co świadczyło o dotyku Medrosa.
Spojrzał na Lorana który stał obok trupa ze stoickim spokojem i przyglądał się mu z ciekawością. Patrzył na martwą kobietę tak jakby właśnie miał przed sobą bardzo rzadki okaz mrówki z pięcioma parami nóg. Po chwili ten kucnął i wyciągnął swój sztylet zza pazuchy. Ostrze błysnęło w mroku i Manche poczuł nagłą potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza; „Tak jakby go brakowało w tej dziurawej chacie”. Po prostu musiał wyjść. Wiedział że nie jest w stanie znieść tego widoku i nie miał ochoty sprawdzać czy w rzeczywistości jest inaczej niż sądził.
- Muszę wyjść.
- Dlaczego? - odparł Loran nie odwracając się od swojego obiektu badań. Manche ukradkiem zobaczył jak sztylet zagłębiał się w wargę kobiety i jak na jej podbródek wyciekło parę kropel krwi. „Masz czelność pytać - dlaczego?!”
- Muszę coś sprawdzić – zmyślił Manche i nie czekając na odpowiedź wyszedł z chaty i oparł się o jej zewnętrzną ścianę. Na dworze panował mróz i szalała śnieżyca ale było to o niebo lepsze niż przesiadywanie z tym psychopatom–amatorem Loranem który właśnie rozkrajał trupa aby zaspokoić swoje potrzeby szaleńca.
Miał ochotę wymiotować ale na swoje szczęście jego żołądek był pusty bo nadal nie zjadł swojego prowiantu. Po krótkiej chwili namysłu postawił swoją torbę na ziemi, wyciągnął czerwone jabłko i z westchnieniem zatopił w nie zęby. Byle by nie myśleć o tym co właśnie zobaczył, ale obraz martwej starszej kobiety tkwił aż nadto bogaty w detale w jego umyśle.
Owoc był soczysty i słodki i lodowato zimny. „Jabłka rosną na jabłoniach...”
„...których korzenie sięgają trupów...nie...”
„...których korzenie sięgają głęboko w ziemię...”
„...pełną martwych ciał z wykręconymi kończynami...przestań...”
„...pełną życiodajnych minerałów...”
„...aż do serca matki ziemi.”
„...aż do serca czarnego królestwa Medrosa w którym panuje wieczny cierpienie i ból.”

To było absolutnie bezsensu. O czymkolwiek by nie pomyślał to jego umysł sprowadzał wszystkie myśli na jedną ścieżkę, na jeden obraz. Postanowił pogonić Lorana ale gdy zobaczył że on nadal jest zajęty swoją robotą, nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku nie wspominając już o jakichkolwiek słowach.
Zemdliło go i oparł się o to samo miejsce gdzie wcześniej ale po chwili zmienił zdanie. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował ku chacie naprzeciwko, byle jak najdalej od tego umarlaka. Drzwi tamtej chatki były otwarte i Manche zaryzykował jej eksploracje. Może przestanie myśleć o tej kobiecie. Jednak gdy omiótł wzrokiem jednoizbowy dom wiedział że jego nadzieje są płonne bo na łożu leżał kolejny trup. Jedyną różnicę stanowiło to że ten nie był przykryty i był całkowicie na widoku.
Może był za miękki, może przez te jedenaście lat stracił twardość cechującą każdego mężczyznę ale widok tych wykrzywionych w cierpieniu ciał wzbudzał w nim... strach czy obrzydzenie?
Loran zastał go gdy siedział na śniegu i tępo wpatrywał się w płatki śniegu dziko tańczące po ścieżce pomiędzy domami z głową zwisającą bezwładnie na piersi.
- Chyba odzwyczaiłeś od takich widoków. - stwierdził.
Odpowiedziała mu cisza ze strony Manche'a i gwizd wiatru.
- Dam ci cenną radę – powiedział szorstko Loran, kucając. Chwycił Manche'a za brodę i uniósł jego głowę tak że był w stanie popatrzeć mu prosto w oczy. - Wiem że nie byłeś obecny przez wiele lat i może to być dla ciebie szok to co przed chwilą zobaczyłeś ale radzę ci abyś do tego przywyknął.
Manche prychnął pod nosem, ale Loran udał że tego nie słyszał.
- Próbowaliśmy ich ratować ale nie byliśmy w stanie. W ostatnich czasach to bardzo częsty widok i jeśli nie zaakceptujesz tego widoku to popadniesz w otchłań szaleństwa. - stwierdził a po chwili dodał z nutą pogardy w głosie. - Myślałem że Manche, Samotny Strażnik z legend jest o wiele twardszy. Dzisiejszej nocy nauczyłeś mnie dwóch bardzo ważnych rzeczy. Legendy pozostają legendami i że ludzie tworzą legendy aby odzwierciedlały ich najskrytsze pragnienia, marzenia, potrzeby ale tak naprawdę to tylko bajki. Słyszysz? Bajki.
- Jestem potrzebą i marzeniem? - spytał nieśmiało Manche. Widocznie był o wiele ważniejszą postacią niż się spodziewał.
- Nie, nie jesteś. - odparł Loran a metaliczny połysk i chłód bijący z jego oczu był chyba jeszcze zimniejszy niż śnieg wirujący wokół nich. - Nie jesteś Samotnym Strażnikiem z legend ale Manchem-słabeuszem z teraźniejszości. I niczym więcej.
- Nie-jestem-słaby...- wycedził przez zaciśnięte zęby Manche. Loran naprawdę zaczął działać mu na nerwy. Spróbował wstać ale on przycisnął go kolanem do ściany.
- Jesteś. Lepiej by było gdybyś został tam w swojej wieży i gnił aż do śmierci...
- Zostaw mnie gnoju! - krzyknął Manche i podjął heroiczną próbę wstania z ziemi. Powstrzymał go mocny kopniak w żebra. Mimo bólu ponownie spróbował ale skończyło się tak jak za pierwszym razem. Na zmarzniętej ziemi.
- JESTEŚ SŁABEUSZEM! - huknął głośno Loran posyłając mu mordercze spojrzenie.
Manche chwycił jego kolano i z całej siły je uderzył; Loran syknął raczej z gniewu niż bólu i zrobił pół kroku do tyłu. To wystarczyło aby Manche niezdarnie podniósł się i zamachnął się nań pięścią. Celował prosto w orli nos Lorana ale ten z niespotykaną szybkością zrobił unik.
- NIE JESTEM SŁABY! - ryknął wściekle Manche. Musiała usłyszeć go połowa Clelles ale to nie miało znaczenia skoro większość tych chat była zamieszkana przez umarlaków. Krew pulsowała mu w głowie i tylko czuł nieodpychaną żądzę zadania bólu temu gnojowi Loranowi, tak aby ten krwawił i wił się z bólu.
- A więc udowodnij to! Pokaż że jestem w błędzie i że nie jesteś taki kogo ciebie mam! - krzyknął Loran oddalając się od niego. Po chwili zniknął w mroku wioski.
Manche stał, drżący z bezsilnej wściekłości. Właśnie ten człowiek bardzo poważnie uraził jego dumę i nic z tego sobie nie robił tylko odszedł. Gdy bardziej o tym myślał to tym bardziej roznosiły go emocje; nagle zrozumiał dlaczego Loran tak się zachował. Po prostu myślał że jest dokładnie tym samym Manchem z legend a naprawdę nie był. Zawiódł go i ten zareagował tak jak zareagował. A może to jego zachowanie było próbą aby go sprowokować i zobaczyć czy do końca jest taki miękki i kruchy? Może Loran pragnął wyładować swoją złość i zawód... W każdym razie jeśli spotka więcej ludzi z psychiką Lorana którzy uważają go za legendę którą nie jest to będzie musiał mieć się na baczności i udawać że jest inaczej. Gdyby dał plamy tak jak przed chwilą i okazał słabość to tylko Bogowie wiedzą co zrobiliby rozwścieczeni ludzie. Chyba ten incydent jednak wyjdzie mu na dobre.
„Lekcja pierwsza: Udawaj herosa z legend bo inaczej skończysz z pobitym pyskiem przez zawiedzionych ludzi” - pomyślał ironicznie i chwycił swoją skórzaną torbę po czym ruszył truchtem w ślady Lorana. Teraz czekać będzie go rozmowa z Baldwinem.

Ten tekst ukazał się na Polskim forum gry Forge of Empires w trzech częściach.
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:37 przez Anglo-Sakson, łącznie zmieniany 2 razy.

2
O Galii to ja wiem dwie rzeczy. Jedna: "Gallia est omnis divisa in partes tres, quarum unam incolunt Belgae, aliam Aquitani, tertiam qui ipsorum lingua Celtae, nostra Galli appellantur." Druga: mają Asterixa i Obelixa. Mam nadzieję, że poszerzysz mój stan wiedzy. :D
Anglo-Sakson pisze:Okoliczne wioski nie są przygotowane na tak ostry mróz i to tak wcześnie, nie zdążyli nawet zebrać ostatnich żniw.
Kto nie zdążył? W pierwszym zdaniu podmiotem są wioski, czy więc wioski nie zdążyły zebrać plonów?
żniwa - okres zbioru zbóż;
Żniwa można rozpocząć, być w trakcie żniw, zakończyć żniwa. Jest też potoczne słowo: żniwować, czyli być w trakcie żniw. jednak nie można zebrać żniw. Zbiera się plony.
Anglo-Sakson pisze:"Zima tego roku przyszła o wiele wcześniej niż zwykle. Górskie potoki mające swoje źródła w wiecznie pokrytych śniegiem Alpach, już od kilku dni są skute grubym lodem a ziemia stała się twarda jak skała. Okoliczne wioski nie są przygotowane na tak ostry mróz i to tak wcześnie, nie zdążyli nawet zebrać ostatnich żniw. Groźba spędzenia zimy w głodzie staje się realna.

Dwa pierwsze zdania są w czasie przeszłym, a dwa kolejne w teraźniejszym. Powinieneś (raczej) trzymać się jednego czasu albo opowiadasz coś w czasie teraźniejszym, albo w przeszłym.

Anglo-Sakson pisze:Muszą teraz wyżywić siebie tym PRZECINEK co im pozostało z ciepłego lata PRZECINEK które teraz wydaje się być odległym wspomnieniem PRZECINEK pogrzebanym przez śniegi.
Anglo-Sakson pisze: Nie mają co liczyć na zwierzynę PRZECINEK bo ta żyjąca w puszczy Rhone-Alpes już dawno wyruszyła w cieplejsze rejony Galii. Wrócą dopiero PRZECINEK gdy grube śniegi stopnieją PRZECINEK a świeże pędy traw wychylą się ku słońcu.
W tekście brakuje wielu przecinków.
Anglo-Sakson pisze:Groźba spędzenia zimy w głodzie staje się realna.
o głodzie
Anglo-Sakson pisze:Myśliwi próbują łowów aby przetrwać i wyżywić liczne rodziny; widzę ich często jak włóczą się po lesie odziani w futra zwierząt, drżący z zimna i niezgrabnie trzymając napięte łuki.
włóczyć się - chodzić bez celu;
Myśliwi chodzili bez celu po lesie z napiętymi łukami?
Nie "drżący" a drżąc" - inny imiesłów.
Anglo-Sakson pisze:Nie mają co liczyć na zwierzynę bo ta żyjąca w puszczy Rhone-Alpes już dawno wyruszyła w cieplejsze rejony Galii.
Nie jestem biologiem, ale wydaje mi się, że jelenie i łanie nie wędrują na zimę do cieplejszych krain. W lesie niedaleko mnie można spotkać te same zwierzęta i latem, i zimą. Pewne ptaki migrują, ale sarny, dziki (Obelix je zjada o każdej porze roku ;)), zające, lisy, kuropatwy - siedzą na miejscu. A Galia w końce klimatycznie podobna...
Zastanawiało to mnie i spędziłem nie jeden bezczynny dzień na rozmyślania.
niejeden - ortografia
rozmyślaniach
Anglo-Sakson pisze: Nigdy wcześniej nie brakowało jeleni i łań w puszczy ale też nigdy wcześniej nikt z tutejszych nie doświadczył tak ostrej zimy.
szyk - Nigdy wcześniej w puszczy nie brakowało jeleni i łań, ...
Anglo-Sakson pisze:Ci są gwałtowni, okrutni i nieprzewidywalni w swych poczynaniach.
Myślę, że Gal powinien mieć więcej szacunku dla tych zwierząt. Czy wilki są okrutne i nieprzewidywalne? Jakoś mi nie pasuje.
Anglo-Sakson pisze:śpiących ludzi w okolicznych wioskach
śpiących ludzi w wioskach - ludzi, którym chce się spać,
ludzi śpiących w wioskach - ludzi, którzy śpią w wioskach;
Anglo-Sakson pisze:W przeciwieństwie do ludzi, te bestie były o wiele lepiej przystosowane do zimowego klimatu a ludzcy myśliwi polujący na ich terenach już nie raz stawali się zwierzyną.
nieraz - w sensie kilkakrotnie;
Anglo-Sakson pisze:Z dziennika Manche'a.
4018 dzień po "wygnaniu".
Chcesz powiedzieć, że ten Gal jest piśmienny i ma przyrządy, by tworzyć dziennik? Nie pomyślałabym, że to możliwe.
Anglo-Sakson pisze:Na ponurym niebie zaczęły się zbierać śnieżne chmury PRZECINEK a porwisty wiatr niósł ze sobą lodowate powietrze i zapowiedź gwałtownej śnieżycy. Ten sam wiatr PRZECINEK który wiał wysoko nad Alpami, teraz łagodnie rozwiał jego kruczoczarne włosy i sprawił PRZECIENEK że zadrżał ze wszechobecnego chłodu. Przenikał on jego skórę i sztywne mięśnie aż do samych kości.
Wiatr był porywisty, a łagodnie rozwiał jego włosy? Swoja drogą - nie miał żadnego nakrycia głowy w taki mróz na wieży obserwacyjnej?
on jego - absolutnie niepotrzebne. Wiadomo, że chłód przenika strażnika.
Anglo-Sakson pisze:Może w tą w końcu okażą mu łaskę zabijając go?
w tę
Manche, BEZ PRZECINKA stał samotnie na wysokiej wieży obserwacyjnej z ramionami mocno skrzyżowanymi na piersi w bez owocnej próbie zatrzymania choć odrobiny swojego ciepła.
bezowocna - ort.

Bardzo kiepski styl. Powyższe uwagi to tylko wierzchołek góry lodowej.

Logika opowieści - Manche siedzi na wieży, z której widzi dachy domów we wsi. Jakim cudem nie widzą go ludzie? Myślę, że go nie widzą, skoro uznają za legendę.
Manche siedzi na wieży ponad 10 lat i oczekuje, że stary druid, który ledwo dychał podczas ich ostatniej rozmowy nadal żyje?
Dlaczego chodzi po wsi za jakimś Loranem, dlaczego wykłóca się z nim o to, że nie jest słabeuszem, dlaczego tamten znika w lesie? - te pytania nasuwają się podczas czytanie i nie ma na nie odpowiedzi. Fabuła jest niespójna.

Przykro mi, ale jeśli chcesz pisać, to musisz wiele pracować nad poprawnością wypowiedzi. Więcej czytaj, rozwijaj słownictwo...

Powodzenia.
ps. Na razie nie dowiedziałam się niczego nowego o Galii.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

4
A czy ja powiedziałam, że nie? Ucz się, czytaj, pisz, poprawiaj błędy... Ćwiczenie czyni mistrza.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”