WULGARYZMY
1.
Kiedy wieczorem, po ponad pięciu godzinach przesłuchania, wychodziła z prokuratury, powitała ją ściana halogenowych świateł reflektorów i błyskających fleszy. W rejwachu pytań wykrzykiwanych przez dziennikarską watahę ginął szum pracujących kamer. Agata Graczyk, jeszcze parę tygodni temu nikomu nieznana, szeregowa działaczka Partii Obrońców Ludu, niewielkiego, choć znaczącego, bo będącego w koalicji rządowej, ugrupowania, teraz była na ustach wszystkich reporterów i łamach wszystkich gazet. To, że odważyła się, w wywiadzie dla Gazety, oskarżyć o molestowanie seksualne swoich partyjnych przywódców, poważanych ojców wielodzietnych rodzin, obrońców tradycyjnych wartości chrześcijańskich, sprawiło, że z jednej strony stała się ikoną feministek, z drugiej – wyklinaną z ambon ladacznicą. Kiedy zaś, na dodatek, zarzuciła szefowi swojej partii, że w brew oczywistym faktom, nie przyznaje się do ojcostwa jej najmłodszej córki, wywołała nie tylko skandal, ale i burzę polityczną grożącą upadkiem rządu. Nic więc dziwnego, że media szalały. Tabloidy nicowały jej życie prywatne, serwisy informacyjne co chwilę domagały się od niej wypowiedzi, audycje publicystyczne i poważne gazety prezentowały jej los, jako przykład przeróżnych patologii społecznych. Nikt specjalnie nie interesował się tym, jak ona i jej dzieci zniosą psychicznie ten medialny szum, w którym wyrazy podziwu mieszały się z ironicznymi komentarzami i stekiem brutalnych inwektyw. Podejmując decyzję o upublicznieniu swojej historii, nie zdawała sobie sprawy, jak zmieni to jej los i jak wpłynie na los wielu innych, zupełnie obcych jej osób.
Życie dało Agacie popalić szybko i skutecznie. Facet, który zrobił jej pierwsze dziecko, kiedy była jeszcze naiwną i zakochaną do szaleństwa nastolatką, okazał się tchórzem i nieudacznikiem. Alimentów ściągnąć się z niego nie dało, bo w wieku trzydziestu dwóch lat nadal był studentem filozofii na garnuszku mamusi.
- Sokrates pieprzony – mówiła o nim z pogardą.
Następny wprowadził się do jej odziedziczonego po zmarłych rodzicach mieszkania, kiedy okazało się, że jest z nim w ciąży. Pobrali się, bo był dobry. Ale firmę, w której pracował, zlikwidowali, a z zasiłku nie dało się żyć. Trzeba było coś robić. Jadąc do Szczecina na casting do nocnej knajpy, gdzie miała tańczyć na rurze, spotkała Kamila Malickiego, kolegę z podstawówki. To on załatwił jej pracę w biurze poselskim Ważnego.
Było fajnie. Kasa, od czasu do czasu imprezki. Często, pod pretekstem dodatkowej roboty zostawała w Szczecinie na noc. Wtedy korzystała z pokoju gościnnego w biurze. Któregoś dnia tam właśnie wylądowała w łóżku z Ważnym. Wkrótce stała się jego prawie oficjalną kochanką. Nawet nie zauważyła, że Kamila to dotknęło, bo podkochiwał się w niej nieśmiało. Zbyt nieśmiało. Po okresie biednej stabilizacji i nudnego ciupciania raz w tygodniu, po ciemku, miała ochotę poszaleć.
Otrzeźwiała kiedy, po którymś rannym powrocie, zobaczyła, że męża nie ma w domu. Nie tylko jego, ale i jego rzeczy też. On przynajmniej zachował się jak facet: wyprowadził się z mieszkania, jak dostał pracę to dawał kasę na dziecko, bez żadnych sądów i takich tam, nawet o rozwód nie wystąpił, choć miał prawo. Pomógł jej Kamil. Namówił Ważnego by za partyjne pieniadze wynająć jej mieszkanie w Szczecinie a do dzieci Białorusinkę, którą wciągnęli na listę płac biura jako sprzątaczkę. Dzięki temu Agata mogła swoje polickie mieszkanie wynająć a za szczecińskie i opiekę nad dziećmi nie musiała nic płacić.
Kiedy Ważny zabrał ją, szeregową pracownicę biura poselskiego, do Warszawy, do Sejmu i skończyło się na orgietce u Najważniejszego, jak nazywali między sobą Artura Gardnera - założyciela i charyzmatycznego przywódcę partii, poczuła się wyróżniona, Uznała, że los daje jej szansę. Ważny wyraźnie się w niej podkochiwał, a na Gardnerze też robiła wrażenie. Wykorzystała to. Zaczęła robić partyjną karierę. Razem z Kamilem dostała się do rady miasta. Polubiła go. Pomagał jej, interesował się dziećmi. Jej natomiast coraz mniej podobało się partyjne życie towarzyskie. Czuła, że przestaje być atrakcją, że co raz rzadziej jest zapraszana na warszawskie imprezki, że przychodzą po niej i zajmują jej miejsce następne, nowe. Równie łatwe i równie pazerne. Widziała też, jak od czasu do czasu któraś z dziewczyn nagle niknęła i nikt nawet o nią nie pytał. Postanowiła zadbać o siebie. Po ponad roku od pierwszego bzykania z Gardnerem zakomunikowała Ważnemu, że jest w ciąży i że już za późno na skrobankę. Wściekł się. Gdyby go Kamil nie powstrzymał, pewnie by ją pobił. Szkoda, zrobiłaby obdukcję i miałaby jeszcze jednego haka. Wkrótce wezwali ją do Warszawy.
- Albo ty usuniesz ciążę, albo my ciebie. Umrzesz, kurwa, nim urodzisz! Masz to, jak w banku – wysyczał Gardner, kiedy stwierdziła, że nie jest wykluczone, że to on jest ojcem.
Przeraziła się nie na żarty. Razem z Kamilem próbowali nawet spędzić ciążę jakimiś specyfikami, które poradził im znajomy weterynarz. Bez skutku. Masakra. Ważnemu Kamil powiedział, że jak co, to on się przyzna do ojcostwa.
- Tak? - zdziwił się Ważny – Za co?
- Za nic.
- I ty myślisz, że ja w to uwierzę? Dzieciak się urodzi, a wy DNA i będziecie nas razem szantażować? Ładnie to sobie, kurwa, wykombinowaliście. Ale nie ze mną te numery. Niech się ta dziwka pozbędzie dzieciaka, bo będzie źle. Ma tydzień czasu.
- Spierdalaj! – usłyszał Kamil, kiedy zaproponował jej powtórnie próbę spędzenia płodu. Wkurwił ją maksymalnie tą uległością wobec Ważnego. Wkurwiona była też na siebie za swoją słabość, kiedy w panice chciała zabić własne dziecko. DNA?! Sami podpowiedzieli jej obronę.
Gdy pod koniec tygodnia Ważny przyjechał do biura, był zdecydowany na ostateczne załatwienie sprawy Agaty. Postraszy ją. A jeśli to nie poskutkuje, trzeba jej będzie zafundować pobicie z poronieniem. Ściągnie się z daleka chłopców wynajmowanych do zadym w czasie demonstracji i tyle. Już miał ją wzywać do siebie, kiedy zobaczył na biurku list. A właściwie ksero listu Agaty do naczelnego lokalnego dodatku Gazety: „Jeśli Pan czyta ten list, to znaczy, że zdarzyło się ze mną coś bardzo złego...” Usiadł z wrażenia. Przeczytał raz, jeszcze raz i jeszcze... Powinien coś zrobić, ale nie wiedział co. Kiedy podniósł głowę po kolejnym przeczytaniu listu, stała w drzwiach i uśmiechała się.
- Co to, kurwa, jest? - zapytał.
- Polisa. Polisa na życie. Jeśli nie zadzwonię pod pewien numer przez dwadzieścia cztery godziny, oryginał tego listu trafi do gazety. Szykujcie, kurwa, wyprawkę tatusie.
Ważny nie był zachwycony, ale co mógł zrobić, Agata miała argumenty nie do obalenia i żądania konkretne: umowa na czas nieokreślony, podwyżka i pierwsze miejsce na liście do Sejmiku Wojewódzkiego w wyborach samorządowych. Co prawda musiała wrócić do Polic, bo ze szczecińskiej listy na jedynce startować miał Kamil, ale na to zgodziła się bez oporu. W końcu Kamilowi zawdzięczała tak wiele. W zamian, w ustawionym wywiadzie dla zaprzyjaźnionego dziennikarza lokalnego tygodnika, na pytanie o przyszłego potomka, miała odpowiedzieć, że ojcem dziecka, a wkrótce i jej mężem, zostanie jej niemiecki przyjaciel. To miało być gwarancją, ze nie będzie wplątywała nikogo z partii.
Nic nie spisywali. Nie musieli. Jasne było, że gdyby Ważny próbował wycofać się z porozumienia, Agata nie zawaha się zrobić afery. Podpisując nową umowę, a potem odbierając nową, zdecydowanie wyższą płacę i patrząc na zaciętą minę Ważnego, który ciężko przeżywał fakt, że jakaś dupodajka zrobiła go, kutego na cztery nogi cwaniaka, w bambuko, odczuwała satysfakcję. Chwyciła i trzymała skutecznie za jaja tych pieprzonych macho. Już żaden dupek, dobry czy zły, mądry, czy głupi, nie uzależni jej od siebie. Fakt, że dała radę, dodawał jej sił. Mając zawsze w odwodzie straszak w postaci badań DNA, była pewna, że to nie koniec, że stać ją na to, by w brutalnym świecie polityki piąć się w górę, zrobić karierę, samodzielnie wychować dzieci. I dumna była z siebie.
Kiedy urodziła, w szpitalu pojawił się sam Ważny z bukietem, a umyślny dostarczył bukiet od Najważniejszego. Obserwatorzy z zewnątrz mogli tylko podziwiać, jak partia troszczy się o swoje członkinie. Pismak z lokalnego tygodnika, zależnego od POL, opisał to skwapliwie, dodając swingowaną rozmowę ze szczęśliwym tatą.
Potem zrobiło się dziwnie. Białorusinka, tuż przed kampanią wyborczą, nagle musiała wrócić do domu. Agata, jako samotna matka z trójką dzieci, miała mało czasu, a partia, chcąc wzmocnić swoją pozycję, musiała stawiać na tych, którzy całkowicie poświecą się kampanii. Wycofano więc ją na dalekie miejsce, na pierwszym umieszczając miejscowego wulkanizatora, który obiecał robić sobie kampanię na własny koszt, a faktury brać na komitet wyborczy. Wkurzyło ją to, ale nie chciała zaogniać sytuacji, dopóki była na urlopie macierzyńskim. Kiedy wróciła, okazało się, że szczecińskiego mieszkania już nie ma, no i może liczyć jedynie na pół etatu, bo na całym z trójką dzieciaków się nie wyrobi, a i nie wypada wyganiać dziewczyny, która ją zastępowała. Wyglądało na to, że w imprezkach też. Wtedy po raz pierwszy poruszyła sprawę alimentów.
- Daj sobie siana - poradził Ważny, kiedy mu o tym powiedziała – bo wylądujesz na bruku.
Nie posłuchała i wylądowała. Ledwie po raz ostatni trzasnęła za sobą drzwiami biura, natychmiast zadzwoniła do Gazety. Nie daruje, postanowiła, nie daruje.
Następnego dnia rankiem, kiedy z satysfakcją czytała w Gazecie swoją historię, zadzwonił dzwonek. Otworzyła drzwi myśląc, że to sąsiadka, którą prosiła, by popilnowała dzieci w czasie, kiedy ona pójdzie do pośredniaka. Tymczasem przed nią, z wielkim bukietem kwiatów w ręku, stał Kamil. Tego się nie spodziewała. Kiedy ona poszła na macierzyński, nie kto inny, ale właśnie on ściągnął na jej miejsce Izę. Nowy, chętny i musiała to przyznać, atrakcyjny towar dla szefa. Alfons pieprzony. Wkurwiona maksymalnie jego bezczelnością, zatrzasnęła drzwi bez słowa.
EFEKT MOTYLA C.D.
22.
Afery seksualnej w Partii Obrońców Ludu ciąg dalszy. Dziś rano prokuratura zażądała, by przewodniczący partii i wicepremier rządu, Artur Gardner, oskarżany przez Agatę Graczyk o molestowanie seksualne i wypieranie się ojcostwa, poddał się badaniom DNA. Jeśli badania potwierdzą oskarżenie, los koalicji może być poważnie zagrożony. Czy Gardner podda się badaniom? Co w tej sprawie ma zamiar uczynić premier Przemysław Ptaszyński? Czy sprawa Agaty Graczyk doprowadzi do rozpadu koalicji? Czy w tej sytuacji powstanie rząd mniejszościowy, czy też czekają nas nowe wybory? Tego wszystkiego będą chcieli dowiedzieć się nasi reporterzy. Słuchajcie naszego radia. Pierwszego radia informacyjnego. A teraz prognoza pogody.
Ptaszyński wyłączył radio. Podciągnął krawat. Założył marynarkę. Spojrzał przez okno.
Przed jego domem stały już trzy wozy transmisyjne oraz spora grupka dziennikarzy z mikrofonami w rękach, jak z bronią gotową do strzału, w oczekiwaniu na moment, kiedy pojawi się w drzwiach.
- Szanowni państwo – zaczął, kiedy już umilkł gwar jednocześnie zadawanych pytań – Idąc do wyborów obiecywaliśmy, że za naszych rządów wszyscy będą równi wobec prawa. I dotrzymujemy tej obietnicy. Dlatego ani ja, ani minister sprawiedliwości nie zamierzamy, w najmniejszy nawet sposób, wpływać na przebieg śledztwa. I choć wicepremier Gardner twierdzi, że jest to czysta prowokacja naszych politycznych przeciwników i przychylnych im mediów, uważamy, że powinien on spełnić żądanie prokuratury, dla dobrze pojętego własnego interesu i dobra koalicji. W państwie praworządnym, nikt, komu nie udowodni się winy, nie może być uważany za przestępcę. I do czasu uprawomocnienia się wyroku sądowego, jeśli w ogóle dojdzie do procesu, pan wicepremier Gardner będzie dla nas człowiekiem niewinnym. Nie znaczy to jednak, że uznamy za etyczne zasłanianie się immunitetem przed czynnościami prokuratorskimi w tej sprawie. Gdyby do tego doszło, pan wicepremier musi się liczyć z politycznymi konsekwencjami takiej postawy. Głęboko wierzę jednak, że podda się on badaniom, a ich wynik potwierdzi, że oskarżenia są niesłuszne. To wszystko, co miałem do powiedzenia – zakończył i nie zważając na wykrzykiwane pytania, chroniony przez borowców, wsiadł do samochodu. Zadowolony. Wiedział, że telewizje informacyjne natychmiast wyemitują jego wypowiedź, a potem będą cytować ją kilka, a może i kilkanaście razy dziennie. Komentować ją będą zarówno publicyści stacji, jak i zaproszeni dziennikarze, politolodzy, socjologowie, prawnicy. Zastanawiać się będą, czy jego oświadczenie to groźba wobec koalicjanta, czy raczej przejaw lojalności, a może politycznej kalkulacji. Czy kryje się za nim plan trwania w istniejącym politycznym układzie, czy raczej chęć stworzenia rządu mniejszościowego a może rozpisania wcześniejszych wyborów i jeśli tak, to kiedy. Odpytywani będą politycy wszystkich opcji, w tym i ludzie Prawości i Solidarnosci. Oni zaś, zgodnie z przekazaną instrukcją, mieli w wypowiedziach do mediów uznawać za najbardziej możliwą opcję zerwania koalicji i skrócenia kadencji Sejmu.
Dla wielu posłów Partii Obrońców Ludu byłaby to klęska nie tylko polityczna, ale i życiowa. Wielu z nich pochodziło ze społecznych dołów. Zdobycie sejmowego mandatu było dla nich nie tylko niewyobrażalnym wcześniej awansem, lecz również diametralną zmianą sytuacji materialnej. Przekonani o gwarantowanych przez cztery lata wysokich dochodach, pozaciągali kredyty, których bez poselskiego uposażenia nie zdołaliby spłacić. I na nich właśnie stawiał Ptaszyński w swoim planie pozbycia się Gardnera. Nie cierpiał go i mu nie ufał, ale, by uzyskać większość potrzebną do rządzenia, musiał wziąć do koalicji jego małą, populistyczną partyjkę, a jego samego zrobić wicepremierem. Dlatego też posłowie Prawości i Solidarności otrzymali na porannej odprawie polecenie, by badać nastroje w szeregach Obrońców Ludu i tych najbardziej przerażonych perspektywą niespodziewanej utraty apanaży namawiać, w kuluarowych rozmowach, do zmiany partii. Szeregowych mieli przekonywać szansą na dalsze dwa lata poselskiej egzystencji i enigmatycznie obiecywać miejsca na partyjnych listach w następnych wyborach. Bardziej prominentnym mogli oferować, jako dodatkowy bonus, ciepłe posadki dla krewnych w urzędach i spółkach Skarbu Państwa. Machina ruszyła. I musiała zadziałać sprawnie, bo czasu było mało. Tyle, ile można było czekać z ogłoszeniem wyników badań próbek DNA. A nie musiały one potwierdzać ojcostwa Gardnera, który w rozmowie z Ptaszyńskim stanowczo wykluczał taką możliwość i wydawał się pewny swego. Mógł iść w zaparte, albo i nie. Nie ważne. Nim się okaże, kto ma rację, musi być pozamiatane. Jeśli uda się zebrać wystarczającą grupę dezerterów nie będzie litości. Gardner zostanie spuszczony, choćby był niewinny. Głowa w tym ministra sprawiedliwości i jego prokuratorów, by nękać łobuza ile się da nadymając seks aferę kolejnymi poszlakami i ciągłymi przeciekami ze śledztwa, aż wreszcie, osłabionego brakiem wystarczającej ilości szabel, będzie można zdymisjonować, ku uciesze dużej części opinii publicznej.
- Panie premierze, jesteśmy na miejscu – wyrwał Ptaszyńskiego z zamyślenia głos ochroniarza, który już dobrą chwilę stał przy otwartych drzwiach premierowskiego auta.
- Widzę – burknął Ptasiński. Wysiadł i energicznym krokiem ruszył do wejścia.
Na biurku w gabinecie stał już termos z miętową herbatą i ulubiona filiżanka premiera, a przed biurkiem, od lat towarzysząca Ptaszyńskimu jako sekretarka, pani Ola z teczką podawczą grubą od dokumentów do podpisu.
- Coś pilnego? - zapytał rutynowo.
- Tak, panie premierze. Minister Marancewicz prosi o pilne spotkanie.
Maracewicz, wiceminister obrony odpowiedzialny za tajne służby, miał rozmawiać z Zawarskim. To była ważna rozmowa i miał nadzieję, że owocna.
- Proszę powiedzieć, żeby przyjeżdżał najwcześniej jak może.
Zawarski był mu potrzebny, bardzo potrzebny. Gdy, po rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, skorumpowanych, zdaniem Ptaszyńskiego i zakomuszonych, tworzono nowy wywiad i kontrwywiad wojskowy z ludzi pewnych, młodych ale mało doświadczonych, ktoś podpowiedział mu, by na czele wywiadu postawić właśnie Zawarskiego. Uznał to za myśl słuszną, a więc własną i polecił Marancewiczowi zająć się pilnie sprawą.
Marcin Zawarski był profesjonalistą w każdym calu. Legenda peerelowskiego wywiadu. Nawet Amerykanie, którym poważnie naszkodził, wyrażali się o nim z najwiekszym szacunkiem. Kiedy po zmianie ustroju, podczas weryfikacji, zapytano go, czy ma świadomość, że jego materiały służyły sowietom, nie kręcił, nie próbował się wybielać, stwierdził krotko: ”Nie ja o tym decydowałem. Pracowałem dla Polski, takiej, jaka była. Będę służył takiej, jaka jest.” I służył. Zasłużył się nawet mocno. To jemu właśnie udało się w latach dziewięćdziesiątych sprowokować byłego sowieckiego rezydenta wywiadu do rozmowy na temat niejasnych powiązań urzędującego, lewicowego, premiera z sowieckimi służbami. Co prawda, mimo skandalu, postkomuniści utrzymali się przy władzy, ale premier musiał podać się do dymisji. Sam Zawarski zapłacił za to przesunięciem w stan spoczynku. Nie skarżył się jednak, nie szukał poparcia polityków innych opcji. Honorowo złożył raport o przeniesienie na emeryturę, zamieszkał w Szwajcarii i wspólnie z córką prowadził jakiś biznes. W Polsce bywał corocznie na zaproszenie szkoły wywiadu w Kiejkutach z krótkim cyklem wykładów, w których dzielił się swym doświadczeniem. Dla słuchaczy był żywą legendą, wręcz idolem. Ptaszyński liczył na to, że, niesłusznie odsunięty przez komuchów, doceni jego gest, zawiesi emeryturę i wróci, by objąć tak eksponowane stanowisko. Człowiek o takiej przeszłości i takim doświadczeniu, byłby bardzo cennym nabytkiem. Szczególnie w czasie, gdy trzebione przez Marancewicza służby, wymagały na czele kogoś z odpowiednia wiedzą i niekwestionowanym autorytetem. Premier cenił Marancewicza, jako wiernego bojownika, gotowego do każdej politycznej rozróby, dobrego politycznego dysponenta tajnych służb, myśliwego, gotowego szczuć sforę na każdego wskazanego zwierza. Ale potrzebny mu był również przewodnik stada, za którym wszystkie psy pójdą jak w dym. I taką w swoich planach rolę przeznaczył dla Zawarskiego.
- I co z Zawarskim, zgodził się? - rzucił bez wstępów, kiedy tylko zamknęły się drzwi za Marancewiczem.
- Nie.
- Dlaczego? - był zaskoczony. Nie przywykł do odmów. Szczególnie, gdy składał propozycję, która dla takiego kogoś jak Zawarski powinna być zaszczytem.
- Powiedział, że ma dość pracy w służbach. Poza tym twierdzi, że w szwajcarskiej firmie swojej córki w miesiąc zarabia tyle, ile nie zapłacilibyśmy mu przez rok.
- Ciekawe. Co to za firma?
- Doradztwo biznesowe. Specjalizują się w doradzaniu firmom zainteresowanym inwestowaniem na wschodzie.
- Rozumiem. Ale skoro nic z tego nie wyszło, to mogłeś mi to powiedzieć przez telefon. Szkoda czasu na próżne gadanie – Ptaszyński nie krył rozdrażnienia. - Masz jakąś inną propozycję?
- Na razie nie.
- To po co zawracasz mi głowę?!
- Ja winnej sprawie.
- Jakiej?
- Przetargu na Polskie Huty Stali.
- Ciemnicki twierdzi, że zdążą przed moim wyjazdem na Ukrainę. I jego głowa w tym, żeby zdążył. Czy coś nie tak? - zapytał zdziwiony reakcją Marancewicza
- Nawet bardzo. Wygląda na to, że DONHUT, któremu nie daj Boże sprzedamy huty, to przykrywka ruskich służb.
- Jak to?
- Popatrz – Marancewicz wyjął z teczki skoroszyt a z niego dwie kartki papieru. - To nasi kontrahenci.
Obie kartki wyglądały podobnie: kserokopia zdjęcia osoby i krótka notatka na jej temat.
Iwan Aleksandrowicz Jewtuszenko, mężczyzna po czterdziestce, o rysach południowca i zniewalającym uśmiechu modela z reklamy dezodorantu, nim został dyrektorem generalnym DONHUTU-u był, jak wynikało z opisu, oficerem GRU, a jego szef, prezes UKDONU, konsorcjum, którego częścią był DONHUT, Siergiej Wasyliewicz Kowalow, korpulentny sześćdziesięciolatek z wianuszkiem siwych włosów wokół łysej głowy – generałem i bezpośrednim zwierzchnikiem Jewtuszenki.
Ptaszński podniósł wzrok znad papierów.
- Skąd to masz?
- Od Zawarskiego.
- A on?
- Nie wiem. Nie mówił. Ale sprawdzilem. Przed rozpoczęciem negocjacji pełną informację na ten temat Ukrainców dostał Meller. Przekazał mu ją, jako premierowi, szef ABW podczas kolegium do spraw służb specjalnych. Jest zapis w protokole.
- I co?
- I nic. Widocznie komuchowi to nie przeszkadzało.
- Widocznie. - potwierdził Ptaszyński, choć myślał zupełnie coś innego. Przypomniał sobie moment przekazywania obowiązków i rozmowę w cztery oczy z Mellerem. Kiedy poruszyli sprawę sprzedaży hut, Meller radził mu, by mimo silnego poparcia związków zawodowych dla Ukraińców, nie wykluczał Hindusów, choć oni nie są skłonni do spełnienia wszystkich żądań socjalnych. Nie wierzył wtedy w szczerość tej dobrej rady. Sądził, że tamten chce go na początek skłócić z hutnikami, a w dodatku utrudnić polityczne układy z Ukrainą. Przypomniał sobie teraz ten moment, kiedy na słowa Mellera, że jest z Ukraińcami pewien kłopotliwy problem, wszedł mu w zdanie i stwierdził autorytatywnie: jeśli są jakiekolwiek problemy, to Pan już nie musi się o nie kłopotać. Meller wtedy uśmiechnął się kwaśno i zmienił temat.
- Panie premierze – wyrwał go z zamyślenia głos Marancewicza, który świetnie potrafił wyczuć moment, kiedy z koleżeńskiego przejść na ton oficjalny.
- Słucham – powiedział, choć nadal myślami był przy tamtej rozmowie. Nie przyznawał się nigdy do błędów przed innymi. Przed sobą musiał.
- Zawarski nie przekazał mi tych materiałów bezinteresownie. Chce i może nam pomóc. Nie za darmo oczywiście. Twierdzi, że firma jego córki może spowodować, że Ukraińcy wycofają się sami.
- W jaki sposób?
- Podobno skuteczny. I bez politycznych konsekwencji. Możemy z nim zawrzeć kontrakt na korzystnych dla obu stron warunkach.
Ptaszyński milczał. Na zewnątrz zachował twarz pokerzysty, ale wewnątrz aż się gotował. Nie dość, że ten szpieg odrzuca jego propozycję, to na dodatek jeszcze śmie stawiać warunki. Najchętniej posłałby go do diabła, ale właściwie nie miał wyjścia.
- Mów dalej – burknął.
- Jeśli się zdecydujemy, to w żadnym wypadku nie będziemy go inwigilować, ani robić nic na własna rękę. Dajemy mu miesiąc czasu. On, w razie porażki, ponosi wszystkie koszty. Płatność po wykonaniu zadania.
- Masz inny pomysł?
- Nie.
- Ufasz mu?
- Tak. A poza tym nie widzę lepszego wyjścia. No i nie ma czasu. Negocjacje się kończą. Dlatego musimy dać odpowiedź do końca tygodnia.
- Jasna cholera, facet przyciska nas do muru. Muszę to przemyśleć.
- I jeszcze jedno.
- Co znowu?
- On nie chce mieć żadnego formalnego związku z naszymi służbami. Szwajcarska firma, sam rozumiesz.
- Więc jak to sobie wyobraża? - ton głosu Ptaszyńskiego świadczył o jego skrajnej irytacji.
- Chce podpisać kontrakt z ministerstwem skarbu, na doradztwo. Myślę, że to nie jest głupi pomysł.
- Z Ciemniewskim?
- Tak.
- No, to jest pomysł – Ptaszński rozluźnił się nieco. Co prawda, sprawa nadal śmierdziała, ale teraz, gdyby coś nie wyszło, będzie miał w zanadrzu idealnego kozła ofiarnego. Ryszard Ciemnicki, były komuch, lizus i koniunkturalista, wyniesiony do rangi ministra wbrew woli bardziej od niego zasłużonych, ale i bardziej ambitnych, członków partii, miał świadomość, że w razie nieposłuszeństwa, jednym gestem może zostać strącony w niebyt. Tak, on wykona każde polecenie. To ułatwiało decyzję. - Powiedz Zawarskiemu, że się zgadzamy. Resztę dogada z Ciemnickim. To wszystko?
- Tak. Czy przesłać informację formalnie?
- Nie. Wystarczy jak ja porozmawiam z Ciemnickim. To w końcu jego sprawa.
- Rozumiem. - Dla Marancewicza było już jasne, kto odpowie za ewentualny krach planu Zawarskiego.
3.
- Dzień dobry, panie premierze – w tubalnym głosie Ciemnickiego nie czuło się niepokoju, choć premier, zwykle dbający o grzecznościowe formy, nawet nie ruszył się zza swego biurka,.
- Dzień dobry. Niech pan siada – Ptaszyński wskazał mu krzesło przed biurkiem.
Wyglądało na to, że rozmowa nie będzie należała do przyjemnych. Minister starał się szybko zrobić rachunek sumienia i nie mógł sobie przypomnieć niczego, w czym mógł-by uchybić. Siadł i czekał w milczeniu.
- Czy ma mi pan coś ważnego do powiedzenia? – Ptaszyński przerwał kłopotliwe milczenie.
- Raczej nie. Wszystko idzie swoim torem.
- Aha. Rozumiem, że nie uważa pan za istotne powiadomić mnie o postępach w wiel-kiej, bardzo wielkiej, powiem więcej, strategicznej prywatyzacji. To dla pana jest równie nieważne, jak pozbycie się udziałów w jakiejś spółdzielni NIE DAJ SIĘ w Głuchej Dolnej?
- Nie rozumiem, panie premierze.
- To raczej ja nie rozumiem. Prywatyzujecie Polskie Huty Stali?
- Tak, ale...
- Co ale?
- Są procedury, które nie pozwalają tego procesu bardziej przyspieszyć. Zostało już tylko dwóch kontrahentów. A ponieważ jednym z nich jest ukraiński DONHUT, a panu premierowi zależy, jak wiem, na co raz lepszych kontaktach gospodarczych z Ukrainą, więc sugerowałem naszym negocjatorom, by dopięli wszystko przed pańską wizytą w Kijowie...
- Rozumiem – premier cedził słowa, jakby z trudem panował nad emocjami. - Znaczy, chciał mi pan minister zrobić prezent?
- No...
- A może niespodziankę?
- Nie, no przed ostatecznym podpisaniem umowy i tak konsultowałbym jej treść z pa-nem premierem.
- Rozumiem. I pewnie przedstawiałby mi pan ją, jak swój sukces.
- Nie mój. Rządu, pana premiera – wazelina poszła w ruch.
- No, dobrze. To co to jest ten DONHUT?
Ciemniewskiego zatkało. Premier, z którym kilka już razy rozmawiał o tej prywatyzacji, ba informował o jej przebiegu i o ukraińskim DONHT-cie, nagle robił wrażenie, że słyszy o sprawie i o ukraińskiej firmie po raz pierwszy w życiu. Na końcu języka miał już ripostę, że przecież nie raz..., ale powstrzymał się.
- DONHUT to Kombinat górniczo-hutniczy – wyjaśniał, starając się ukryć zdziwienie pytaniem rozmówcy - najbardziej znacząca firma UKDONU, drugiego co do wielkości ukraińskiego konsorcjum obejmującego firmy górnicze, przetwórstwa metali, energetykę...
- A kto jest prezesem tego UKDONU?
- Nie wiem. My podpisujemy umowę z DONHUTEM. Przyjąłem nawet Iwana Jewtuszenkę, dyrektora generalnego tej firmy i zarazem głównego negocjatora z ich strony na kurtuazyjnej rozmowie. Bardzo sympatyczny człowiek. Prawdziwy Europejczyk. Zna kilka języków, nawet po polsku trochę mówi. Pracował na zachodzie. Ostatnio we Włoszech. Wrócił do kraju, kiedy Ukraina uzyskała niepodległość. To patriota. Zależy mu bardzo na tym, by Ukraina otwierała się na Europę. Przemiły, bardzo miło się... – zamilkł kiedy dotarło do niego, że premier słuchając wpatruje się w niego wzrokiem bazyliszka.
- Tak. A Kowalow? Mówi panu coś to nazwisko? - Ptaszyński intensywnie wpatrywał się w swego ministra. Z jego postawy chciał wywnioskować, czy wiedział o przeszłości Ukraińców i milczał, czy, podobnie jak on, nic nie podejrzewał. Czy to dupek, czy komusza wtyka. Partyjna przeszłość ministra była mu znana i wcale mu nie przeszkadzała, dopóki dawała się wykorzystywać do zapewnienia sobie z jego strony pełnie uległości. A może ta uległość to były tylko pozory, żeby się wkręcić, zyskać zaufanie?
- Nie. Nigdy nie spotkałem takiego człowieka. - Widać było, że Ciemnicki zupełnie nie wie o co chodzi, albo świetnie udaje.
Z tymi czerwonymi przechrztami nic do końca nie jest pewne, Myślał Ptaszyński.
- O prezesie UKDONU pan nie słyszał? - pytał dalej tonem oficera śledczego.
- Słyszałem, ale nie skojarzyłem nazwiska.
- I nie poznał go pan?
- Nie.
- A szkoda. To też Europejczyk. Też pracował we Włoszech. Tyle, że wrócił wczesniej, o wiele wczesniej. I nie do wolnej Ukrainy, a do sowieckiej Moskwy. Do Akwarium, bo tak podobno nazywają centralę GRU. Pan generał Kowalow, dopiero po rozpadzie Sojuza nagle przypomniał sobie, że jest Ukraińcem i szybko zaczął robić biznesy w swojej nowej ojczyźnie. Duże biznesy. Jak pan sądzi, ile mógł nakraść wysoki oficer GRU w trakcie służby, bez wzbudzania podejrzeń? Może na dostatnie życie, jak był sprytny, ale nie na większościowe udziały w wielkim konsorcjum, prawda?
- Tak.
- No właśnie. I pan, razem z tymi komuchami z poprzedniego rządu, chciał sprzedać nasze huty GRU! I jeszcze przedstawić to jako sukces rządu! Mojego rządu!
- Panie premierze – Czernicki wstał. Starał się zachować godna postawę, choć przychodziło mu to z trudem. - Oddaję się do pańskiej dyspozycji.
- Niech pan siada – padł rozkaz. Ptaszyński nie mógł patrzeć na tego wyprostowanego prawie na baczność dryblasa. Ci wszyscy wysocy faceci wkurzali go. Starał się nigdy przy nich nie stawać, by nie czuć się jak krasnal. - No, niechże pan siada.
Czernicki w tym momencie przypomniał sobie o powszechnie znanych kompleksach premiera i błyskawicznie wylądował na krześle.
- Skoro pan jest do dyspozycji, to otrzyma pan dyspozycje. Ma pan rację. Nie chcę zadrażniać stosunków z Ukrainą, a diabli wiedzą jakie tam teraz są układy i jakie jesz-cze będą. Tam nic do końca nie wiadomo. Ale ruskim naszych hut nie oddam. Dlatego całą sprawę trzeba załatwić skutecznie i w białych rękawiczkach.
- Postaram się.
- Już się pan postarał i starczy. Na pana nie liczę. Zajmą się tym fachowcy. Proszę się skontaktować z Zawarskim, wie pan o kim mówię?
- Tak
- Podpisze pan kontrakt na doradztwo ze szwajcarska firma jego corki i wykona wszystko, co każą. I niech się pan modli, żeby im się udało. Bo jak nie, to wyleci pan na zbity pysk. Jasne?
- Tak.
- No, to jesteśmy dogadani. Żegnam. - nie podał Ciemnickiemu ręki, nie podniósł się nawet. Pochylił tylko głowę zagłębiając się w czytanie jakiegoś dokumentu.
Minister odebrał w sekretariacie komórkę. Taki był zwyczaj. Oficjalnie, żeby telefony nie przeszkadzały w rozmowie. Wiadomo jednak było, że szef jest ostrożny i woli nie stwa-rzać okazji do nagrywania. Dopiero na korytarzu zauważył, że jest cały mokry. Wiadomość, że o mało nie sprzedał polskich hut rosyjskim szpiegom poraziłaby nawet największego twardziela. Wyjął chusteczkę i otarł pot z twarzy i czoła. Wszedł do toalety. Za nim stanął przy pisuarze, sprawdził, czy jest sam, wyjął tkwiący dyskretnie w kieszonce marynarki długopis i wcisnął przycisk. Miał nadzieję, że rozmowa dobrze się zapisała.
- Na zbity pysk? - mruczał opróżniając pęcherz - Na zbity pysk? Z tym, że nie na pew-no. Ty też się módl, żeby wszystko się udało, bo jak nie...
Kolekcja nagrań rozmów z premierem miałaby niewątpliwie szansę na pierwsze miej-sce na liście politycznych przebojów.
Afery seksualnej w Partii Obrońców Ludu ciąg dalszy. Dziś rano prokuratura zażądała, by przewodniczący partii i wicepremier rządu, Artur Gardner, oskarżany przez Agatę Graczyk o molestowanie seksualne i wypieranie się ojcostwa, poddał się badaniom DNA. Jeśli badania potwierdzą oskarżenie, los koalicji może być poważnie zagrożony. Czy Gardner podda się badaniom? Co w tej sprawie ma zamiar uczynić premier Przemysław Ptaszyński? Czy sprawa Agaty Graczyk doprowadzi do rozpadu koalicji? Czy w tej sytuacji powstanie rząd mniejszościowy, czy też czekają nas nowe wybory? Tego wszystkiego będą chcieli dowiedzieć się nasi reporterzy. Słuchajcie naszego radia. Pierwszego radia informacyjnego. A teraz prognoza pogody.
Ptaszyński wyłączył radio. Podciągnął krawat. Założył marynarkę. Spojrzał przez okno.
Przed jego domem stały już trzy wozy transmisyjne oraz spora grupka dziennikarzy z mikrofonami w rękach, jak z bronią gotową do strzału, w oczekiwaniu na moment, kiedy pojawi się w drzwiach.
- Szanowni państwo – zaczął, kiedy już umilkł gwar jednocześnie zadawanych pytań – Idąc do wyborów obiecywaliśmy, że za naszych rządów wszyscy będą równi wobec prawa. I dotrzymujemy tej obietnicy. Dlatego ani ja, ani minister sprawiedliwości nie zamierzamy, w najmniejszy nawet sposób, wpływać na przebieg śledztwa. I choć wicepremier Gardner twierdzi, że jest to czysta prowokacja naszych politycznych przeciwników i przychylnych im mediów, uważamy, że powinien on spełnić żądanie prokuratury, dla dobrze pojętego własnego interesu i dobra koalicji. W państwie praworządnym, nikt, komu nie udowodni się winy, nie może być uważany za przestępcę. I do czasu uprawomocnienia się wyroku sądowego, jeśli w ogóle dojdzie do procesu, pan wicepremier Gardner będzie dla nas człowiekiem niewinnym. Nie znaczy to jednak, że uznamy za etyczne zasłanianie się immunitetem przed czynnościami prokuratorskimi w tej sprawie. Gdyby do tego doszło, pan wicepremier musi się liczyć z politycznymi konsekwencjami takiej postawy. Głęboko wierzę jednak, że podda się on badaniom, a ich wynik potwierdzi, że oskarżenia są niesłuszne. To wszystko, co miałem do powiedzenia – zakończył i nie zważając na wykrzykiwane pytania, chroniony przez borowców, wsiadł do samochodu. Zadowolony. Wiedział, że telewizje informacyjne natychmiast wyemitują jego wypowiedź, a potem będą cytować ją kilka, a może i kilkanaście razy dziennie. Komentować ją będą zarówno publicyści stacji, jak i zaproszeni dziennikarze, politolodzy, socjologowie, prawnicy. Zastanawiać się będą, czy jego oświadczenie to groźba wobec koalicjanta, czy raczej przejaw lojalności, a może politycznej kalkulacji. Czy kryje się za nim plan trwania w istniejącym politycznym układzie, czy raczej chęć stworzenia rządu mniejszościowego a może rozpisania wcześniejszych wyborów i jeśli tak, to kiedy. Odpytywani będą politycy wszystkich opcji, w tym i ludzie Prawości i Solidarnosci. Oni zaś, zgodnie z przekazaną instrukcją, mieli w wypowiedziach do mediów uznawać za najbardziej możliwą opcję zerwania koalicji i skrócenia kadencji Sejmu.
Dla wielu posłów Partii Obrońców Ludu byłaby to klęska nie tylko polityczna, ale i życiowa. Wielu z nich pochodziło ze społecznych dołów. Zdobycie sejmowego mandatu było dla nich nie tylko niewyobrażalnym wcześniej awansem, lecz również diametralną zmianą sytuacji materialnej. Przekonani o gwarantowanych przez cztery lata wysokich dochodach, pozaciągali kredyty, których bez poselskiego uposażenia nie zdołaliby spłacić. I na nich właśnie stawiał Ptaszyński w swoim planie pozbycia się Gardnera. Nie cierpiał go i mu nie ufał, ale, by uzyskać większość potrzebną do rządzenia, musiał wziąć do koalicji jego małą, populistyczną partyjkę, a jego samego zrobić wicepremierem. Dlatego też posłowie Prawości i Solidarności otrzymali na porannej odprawie polecenie, by badać nastroje w szeregach Obrońców Ludu i tych najbardziej przerażonych perspektywą niespodziewanej utraty apanaży namawiać, w kuluarowych rozmowach, do zmiany partii. Szeregowych mieli przekonywać szansą na dalsze dwa lata poselskiej egzystencji i enigmatycznie obiecywać miejsca na partyjnych listach w następnych wyborach. Bardziej prominentnym mogli oferować, jako dodatkowy bonus, ciepłe posadki dla krewnych w urzędach i spółkach Skarbu Państwa. Machina ruszyła. I musiała zadziałać sprawnie, bo czasu było mało. Tyle, ile można było czekać z ogłoszeniem wyników badań próbek DNA. A nie musiały one potwierdzać ojcostwa Gardnera, który w rozmowie z Ptaszyńskim stanowczo wykluczał taką możliwość i wydawał się pewny swego. Mógł iść w zaparte, albo i nie. Nie ważne. Nim się okaże, kto ma rację, musi być pozamiatane. Jeśli uda się zebrać wystarczającą grupę dezerterów nie będzie litości. Gardner zostanie spuszczony, choćby był niewinny. Głowa w tym ministra sprawiedliwości i jego prokuratorów, by nękać łobuza ile się da nadymając seks aferę kolejnymi poszlakami i ciągłymi przeciekami ze śledztwa, aż wreszcie, osłabionego brakiem wystarczającej ilości szabel, będzie można zdymisjonować, ku uciesze dużej części opinii publicznej.
- Panie premierze, jesteśmy na miejscu – wyrwał Ptaszyńskiego z zamyślenia głos ochroniarza, który już dobrą chwilę stał przy otwartych drzwiach premierowskiego auta.
- Widzę – burknął Ptasiński. Wysiadł i energicznym krokiem ruszył do wejścia.
Na biurku w gabinecie stał już termos z miętową herbatą i ulubiona filiżanka premiera, a przed biurkiem, od lat towarzysząca Ptaszyńskimu jako sekretarka, pani Ola z teczką podawczą grubą od dokumentów do podpisu.
- Coś pilnego? - zapytał rutynowo.
- Tak, panie premierze. Minister Marancewicz prosi o pilne spotkanie.
Maracewicz, wiceminister obrony odpowiedzialny za tajne służby, miał rozmawiać z Zawarskim. To była ważna rozmowa i miał nadzieję, że owocna.
- Proszę powiedzieć, żeby przyjeżdżał najwcześniej jak może.
Zawarski był mu potrzebny, bardzo potrzebny. Gdy, po rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, skorumpowanych, zdaniem Ptaszyńskiego i zakomuszonych, tworzono nowy wywiad i kontrwywiad wojskowy z ludzi pewnych, młodych ale mało doświadczonych, ktoś podpowiedział mu, by na czele wywiadu postawić właśnie Zawarskiego. Uznał to za myśl słuszną, a więc własną i polecił Marancewiczowi zająć się pilnie sprawą.
Marcin Zawarski był profesjonalistą w każdym calu. Legenda peerelowskiego wywiadu. Nawet Amerykanie, którym poważnie naszkodził, wyrażali się o nim z najwiekszym szacunkiem. Kiedy po zmianie ustroju, podczas weryfikacji, zapytano go, czy ma świadomość, że jego materiały służyły sowietom, nie kręcił, nie próbował się wybielać, stwierdził krotko: ”Nie ja o tym decydowałem. Pracowałem dla Polski, takiej, jaka była. Będę służył takiej, jaka jest.” I służył. Zasłużył się nawet mocno. To jemu właśnie udało się w latach dziewięćdziesiątych sprowokować byłego sowieckiego rezydenta wywiadu do rozmowy na temat niejasnych powiązań urzędującego, lewicowego, premiera z sowieckimi służbami. Co prawda, mimo skandalu, postkomuniści utrzymali się przy władzy, ale premier musiał podać się do dymisji. Sam Zawarski zapłacił za to przesunięciem w stan spoczynku. Nie skarżył się jednak, nie szukał poparcia polityków innych opcji. Honorowo złożył raport o przeniesienie na emeryturę, zamieszkał w Szwajcarii i wspólnie z córką prowadził jakiś biznes. W Polsce bywał corocznie na zaproszenie szkoły wywiadu w Kiejkutach z krótkim cyklem wykładów, w których dzielił się swym doświadczeniem. Dla słuchaczy był żywą legendą, wręcz idolem. Ptaszyński liczył na to, że, niesłusznie odsunięty przez komuchów, doceni jego gest, zawiesi emeryturę i wróci, by objąć tak eksponowane stanowisko. Człowiek o takiej przeszłości i takim doświadczeniu, byłby bardzo cennym nabytkiem. Szczególnie w czasie, gdy trzebione przez Marancewicza służby, wymagały na czele kogoś z odpowiednia wiedzą i niekwestionowanym autorytetem. Premier cenił Marancewicza, jako wiernego bojownika, gotowego do każdej politycznej rozróby, dobrego politycznego dysponenta tajnych służb, myśliwego, gotowego szczuć sforę na każdego wskazanego zwierza. Ale potrzebny mu był również przewodnik stada, za którym wszystkie psy pójdą jak w dym. I taką w swoich planach rolę przeznaczył dla Zawarskiego.
- I co z Zawarskim, zgodził się? - rzucił bez wstępów, kiedy tylko zamknęły się drzwi za Marancewiczem.
- Nie.
- Dlaczego? - był zaskoczony. Nie przywykł do odmów. Szczególnie, gdy składał propozycję, która dla takiego kogoś jak Zawarski powinna być zaszczytem.
- Powiedział, że ma dość pracy w służbach. Poza tym twierdzi, że w szwajcarskiej firmie swojej córki w miesiąc zarabia tyle, ile nie zapłacilibyśmy mu przez rok.
- Ciekawe. Co to za firma?
- Doradztwo biznesowe. Specjalizują się w doradzaniu firmom zainteresowanym inwestowaniem na wschodzie.
- Rozumiem. Ale skoro nic z tego nie wyszło, to mogłeś mi to powiedzieć przez telefon. Szkoda czasu na próżne gadanie – Ptaszyński nie krył rozdrażnienia. - Masz jakąś inną propozycję?
- Na razie nie.
- To po co zawracasz mi głowę?!
- Ja winnej sprawie.
- Jakiej?
- Przetargu na Polskie Huty Stali.
- Ciemnicki twierdzi, że zdążą przed moim wyjazdem na Ukrainę. I jego głowa w tym, żeby zdążył. Czy coś nie tak? - zapytał zdziwiony reakcją Marancewicza
- Nawet bardzo. Wygląda na to, że DONHUT, któremu nie daj Boże sprzedamy huty, to przykrywka ruskich służb.
- Jak to?
- Popatrz – Marancewicz wyjął z teczki skoroszyt a z niego dwie kartki papieru. - To nasi kontrahenci.
Obie kartki wyglądały podobnie: kserokopia zdjęcia osoby i krótka notatka na jej temat.
Iwan Aleksandrowicz Jewtuszenko, mężczyzna po czterdziestce, o rysach południowca i zniewalającym uśmiechu modela z reklamy dezodorantu, nim został dyrektorem generalnym DONHUTU-u był, jak wynikało z opisu, oficerem GRU, a jego szef, prezes UKDONU, konsorcjum, którego częścią był DONHUT, Siergiej Wasyliewicz Kowalow, korpulentny sześćdziesięciolatek z wianuszkiem siwych włosów wokół łysej głowy – generałem i bezpośrednim zwierzchnikiem Jewtuszenki.
Ptaszński podniósł wzrok znad papierów.
- Skąd to masz?
- Od Zawarskiego.
- A on?
- Nie wiem. Nie mówił. Ale sprawdzilem. Przed rozpoczęciem negocjacji pełną informację na ten temat Ukrainców dostał Meller. Przekazał mu ją, jako premierowi, szef ABW podczas kolegium do spraw służb specjalnych. Jest zapis w protokole.
- I co?
- I nic. Widocznie komuchowi to nie przeszkadzało.
- Widocznie. - potwierdził Ptaszyński, choć myślał zupełnie coś innego. Przypomniał sobie moment przekazywania obowiązków i rozmowę w cztery oczy z Mellerem. Kiedy poruszyli sprawę sprzedaży hut, Meller radził mu, by mimo silnego poparcia związków zawodowych dla Ukraińców, nie wykluczał Hindusów, choć oni nie są skłonni do spełnienia wszystkich żądań socjalnych. Nie wierzył wtedy w szczerość tej dobrej rady. Sądził, że tamten chce go na początek skłócić z hutnikami, a w dodatku utrudnić polityczne układy z Ukrainą. Przypomniał sobie teraz ten moment, kiedy na słowa Mellera, że jest z Ukraińcami pewien kłopotliwy problem, wszedł mu w zdanie i stwierdził autorytatywnie: jeśli są jakiekolwiek problemy, to Pan już nie musi się o nie kłopotać. Meller wtedy uśmiechnął się kwaśno i zmienił temat.
- Panie premierze – wyrwał go z zamyślenia głos Marancewicza, który świetnie potrafił wyczuć moment, kiedy z koleżeńskiego przejść na ton oficjalny.
- Słucham – powiedział, choć nadal myślami był przy tamtej rozmowie. Nie przyznawał się nigdy do błędów przed innymi. Przed sobą musiał.
- Zawarski nie przekazał mi tych materiałów bezinteresownie. Chce i może nam pomóc. Nie za darmo oczywiście. Twierdzi, że firma jego córki może spowodować, że Ukraińcy wycofają się sami.
- W jaki sposób?
- Podobno skuteczny. I bez politycznych konsekwencji. Możemy z nim zawrzeć kontrakt na korzystnych dla obu stron warunkach.
Ptaszyński milczał. Na zewnątrz zachował twarz pokerzysty, ale wewnątrz aż się gotował. Nie dość, że ten szpieg odrzuca jego propozycję, to na dodatek jeszcze śmie stawiać warunki. Najchętniej posłałby go do diabła, ale właściwie nie miał wyjścia.
- Mów dalej – burknął.
- Jeśli się zdecydujemy, to w żadnym wypadku nie będziemy go inwigilować, ani robić nic na własna rękę. Dajemy mu miesiąc czasu. On, w razie porażki, ponosi wszystkie koszty. Płatność po wykonaniu zadania.
- Masz inny pomysł?
- Nie.
- Ufasz mu?
- Tak. A poza tym nie widzę lepszego wyjścia. No i nie ma czasu. Negocjacje się kończą. Dlatego musimy dać odpowiedź do końca tygodnia.
- Jasna cholera, facet przyciska nas do muru. Muszę to przemyśleć.
- I jeszcze jedno.
- Co znowu?
- On nie chce mieć żadnego formalnego związku z naszymi służbami. Szwajcarska firma, sam rozumiesz.
- Więc jak to sobie wyobraża? - ton głosu Ptaszyńskiego świadczył o jego skrajnej irytacji.
- Chce podpisać kontrakt z ministerstwem skarbu, na doradztwo. Myślę, że to nie jest głupi pomysł.
- Z Ciemniewskim?
- Tak.
- No, to jest pomysł – Ptaszński rozluźnił się nieco. Co prawda, sprawa nadal śmierdziała, ale teraz, gdyby coś nie wyszło, będzie miał w zanadrzu idealnego kozła ofiarnego. Ryszard Ciemnicki, były komuch, lizus i koniunkturalista, wyniesiony do rangi ministra wbrew woli bardziej od niego zasłużonych, ale i bardziej ambitnych, członków partii, miał świadomość, że w razie nieposłuszeństwa, jednym gestem może zostać strącony w niebyt. Tak, on wykona każde polecenie. To ułatwiało decyzję. - Powiedz Zawarskiemu, że się zgadzamy. Resztę dogada z Ciemnickim. To wszystko?
- Tak. Czy przesłać informację formalnie?
- Nie. Wystarczy jak ja porozmawiam z Ciemnickim. To w końcu jego sprawa.
- Rozumiem. - Dla Marancewicza było już jasne, kto odpowie za ewentualny krach planu Zawarskiego.
3.
- Dzień dobry, panie premierze – w tubalnym głosie Ciemnickiego nie czuło się niepokoju, choć premier, zwykle dbający o grzecznościowe formy, nawet nie ruszył się zza swego biurka,.
- Dzień dobry. Niech pan siada – Ptaszyński wskazał mu krzesło przed biurkiem.
Wyglądało na to, że rozmowa nie będzie należała do przyjemnych. Minister starał się szybko zrobić rachunek sumienia i nie mógł sobie przypomnieć niczego, w czym mógł-by uchybić. Siadł i czekał w milczeniu.
- Czy ma mi pan coś ważnego do powiedzenia? – Ptaszyński przerwał kłopotliwe milczenie.
- Raczej nie. Wszystko idzie swoim torem.
- Aha. Rozumiem, że nie uważa pan za istotne powiadomić mnie o postępach w wiel-kiej, bardzo wielkiej, powiem więcej, strategicznej prywatyzacji. To dla pana jest równie nieważne, jak pozbycie się udziałów w jakiejś spółdzielni NIE DAJ SIĘ w Głuchej Dolnej?
- Nie rozumiem, panie premierze.
- To raczej ja nie rozumiem. Prywatyzujecie Polskie Huty Stali?
- Tak, ale...
- Co ale?
- Są procedury, które nie pozwalają tego procesu bardziej przyspieszyć. Zostało już tylko dwóch kontrahentów. A ponieważ jednym z nich jest ukraiński DONHUT, a panu premierowi zależy, jak wiem, na co raz lepszych kontaktach gospodarczych z Ukrainą, więc sugerowałem naszym negocjatorom, by dopięli wszystko przed pańską wizytą w Kijowie...
- Rozumiem – premier cedził słowa, jakby z trudem panował nad emocjami. - Znaczy, chciał mi pan minister zrobić prezent?
- No...
- A może niespodziankę?
- Nie, no przed ostatecznym podpisaniem umowy i tak konsultowałbym jej treść z pa-nem premierem.
- Rozumiem. I pewnie przedstawiałby mi pan ją, jak swój sukces.
- Nie mój. Rządu, pana premiera – wazelina poszła w ruch.
- No, dobrze. To co to jest ten DONHUT?
Ciemniewskiego zatkało. Premier, z którym kilka już razy rozmawiał o tej prywatyzacji, ba informował o jej przebiegu i o ukraińskim DONHT-cie, nagle robił wrażenie, że słyszy o sprawie i o ukraińskiej firmie po raz pierwszy w życiu. Na końcu języka miał już ripostę, że przecież nie raz..., ale powstrzymał się.
- DONHUT to Kombinat górniczo-hutniczy – wyjaśniał, starając się ukryć zdziwienie pytaniem rozmówcy - najbardziej znacząca firma UKDONU, drugiego co do wielkości ukraińskiego konsorcjum obejmującego firmy górnicze, przetwórstwa metali, energetykę...
- A kto jest prezesem tego UKDONU?
- Nie wiem. My podpisujemy umowę z DONHUTEM. Przyjąłem nawet Iwana Jewtuszenkę, dyrektora generalnego tej firmy i zarazem głównego negocjatora z ich strony na kurtuazyjnej rozmowie. Bardzo sympatyczny człowiek. Prawdziwy Europejczyk. Zna kilka języków, nawet po polsku trochę mówi. Pracował na zachodzie. Ostatnio we Włoszech. Wrócił do kraju, kiedy Ukraina uzyskała niepodległość. To patriota. Zależy mu bardzo na tym, by Ukraina otwierała się na Europę. Przemiły, bardzo miło się... – zamilkł kiedy dotarło do niego, że premier słuchając wpatruje się w niego wzrokiem bazyliszka.
- Tak. A Kowalow? Mówi panu coś to nazwisko? - Ptaszyński intensywnie wpatrywał się w swego ministra. Z jego postawy chciał wywnioskować, czy wiedział o przeszłości Ukraińców i milczał, czy, podobnie jak on, nic nie podejrzewał. Czy to dupek, czy komusza wtyka. Partyjna przeszłość ministra była mu znana i wcale mu nie przeszkadzała, dopóki dawała się wykorzystywać do zapewnienia sobie z jego strony pełnie uległości. A może ta uległość to były tylko pozory, żeby się wkręcić, zyskać zaufanie?
- Nie. Nigdy nie spotkałem takiego człowieka. - Widać było, że Ciemnicki zupełnie nie wie o co chodzi, albo świetnie udaje.
Z tymi czerwonymi przechrztami nic do końca nie jest pewne, Myślał Ptaszyński.
- O prezesie UKDONU pan nie słyszał? - pytał dalej tonem oficera śledczego.
- Słyszałem, ale nie skojarzyłem nazwiska.
- I nie poznał go pan?
- Nie.
- A szkoda. To też Europejczyk. Też pracował we Włoszech. Tyle, że wrócił wczesniej, o wiele wczesniej. I nie do wolnej Ukrainy, a do sowieckiej Moskwy. Do Akwarium, bo tak podobno nazywają centralę GRU. Pan generał Kowalow, dopiero po rozpadzie Sojuza nagle przypomniał sobie, że jest Ukraińcem i szybko zaczął robić biznesy w swojej nowej ojczyźnie. Duże biznesy. Jak pan sądzi, ile mógł nakraść wysoki oficer GRU w trakcie służby, bez wzbudzania podejrzeń? Może na dostatnie życie, jak był sprytny, ale nie na większościowe udziały w wielkim konsorcjum, prawda?
- Tak.
- No właśnie. I pan, razem z tymi komuchami z poprzedniego rządu, chciał sprzedać nasze huty GRU! I jeszcze przedstawić to jako sukces rządu! Mojego rządu!
- Panie premierze – Czernicki wstał. Starał się zachować godna postawę, choć przychodziło mu to z trudem. - Oddaję się do pańskiej dyspozycji.
- Niech pan siada – padł rozkaz. Ptaszyński nie mógł patrzeć na tego wyprostowanego prawie na baczność dryblasa. Ci wszyscy wysocy faceci wkurzali go. Starał się nigdy przy nich nie stawać, by nie czuć się jak krasnal. - No, niechże pan siada.
Czernicki w tym momencie przypomniał sobie o powszechnie znanych kompleksach premiera i błyskawicznie wylądował na krześle.
- Skoro pan jest do dyspozycji, to otrzyma pan dyspozycje. Ma pan rację. Nie chcę zadrażniać stosunków z Ukrainą, a diabli wiedzą jakie tam teraz są układy i jakie jesz-cze będą. Tam nic do końca nie wiadomo. Ale ruskim naszych hut nie oddam. Dlatego całą sprawę trzeba załatwić skutecznie i w białych rękawiczkach.
- Postaram się.
- Już się pan postarał i starczy. Na pana nie liczę. Zajmą się tym fachowcy. Proszę się skontaktować z Zawarskim, wie pan o kim mówię?
- Tak
- Podpisze pan kontrakt na doradztwo ze szwajcarska firma jego corki i wykona wszystko, co każą. I niech się pan modli, żeby im się udało. Bo jak nie, to wyleci pan na zbity pysk. Jasne?
- Tak.
- No, to jesteśmy dogadani. Żegnam. - nie podał Ciemnickiemu ręki, nie podniósł się nawet. Pochylił tylko głowę zagłębiając się w czytanie jakiegoś dokumentu.
Minister odebrał w sekretariacie komórkę. Taki był zwyczaj. Oficjalnie, żeby telefony nie przeszkadzały w rozmowie. Wiadomo jednak było, że szef jest ostrożny i woli nie stwa-rzać okazji do nagrywania. Dopiero na korytarzu zauważył, że jest cały mokry. Wiadomość, że o mało nie sprzedał polskich hut rosyjskim szpiegom poraziłaby nawet największego twardziela. Wyjął chusteczkę i otarł pot z twarzy i czoła. Wszedł do toalety. Za nim stanął przy pisuarze, sprawdził, czy jest sam, wyjął tkwiący dyskretnie w kieszonce marynarki długopis i wcisnął przycisk. Miał nadzieję, że rozmowa dobrze się zapisała.
- Na zbity pysk? - mruczał opróżniając pęcherz - Na zbity pysk? Z tym, że nie na pew-no. Ty też się módl, żeby wszystko się udało, bo jak nie...
Kolekcja nagrań rozmów z premierem miałaby niewątpliwie szansę na pierwsze miej-sce na liście politycznych przebojów.
3
Przeczytałam, a potem spojrzałam na zegarek. Nie zdążę dziś już zrobić łapanki, ale jeszcze tu wrócę.
Zacznę natomiast od opinii ogólnej.
Tekst, jak dla mnie trochę nużący, bo "przebiegnięty". Nagromadzenie wydarzeń, informacji o bohaterach (ich charakterach, relacjach, przemianach), które nie mają miejsca, by się rozwinąć jest po prostu męczące. Bohaterka zalicza kilka przemian osobowości, w większości opartych na tym, co znane i oblatane - nieudane życie, cwana wyga polityczna, bohaterka afery w stylu Łyżwińskiego, której znowu życie się rozpada.
Nie zrozum mnie źle - każdy z tych tematów to temat na opowieść, ale żeby nabrał kolorów musi mieć jakieś oryginalne akcenty, być ciekawie poprowadzony. W tym fragmencie tego nie ma. Rzucasz czytelnikowi taką relację jak z "Uwagi", tylko po wycięciu większości scen "z miejsca zdarzenia" i wywiadów z bohaterami programu.
Stąd odniosłam wrażenie, że to, co tu zaprezentowałeś to taki szkic, na bazie którego dopiero mogłaby powstać powieść. W każdym razie po tym fragmencie trudno mi się zainteresować bohaterką czy jej otoczeniem.
Dalej to już kwestia chyba osobistych preferencji... Jak żaden bohater mi się nie spodoba (w sensie nie musi być miły i kochany, tylko mieć "to coś"), to dalej nie bardzo chce mi się czytać. Tutaj to chyba trochę zadziałało. Agatę przedstawiłeś tak, że po kilku pierwszych zdaniach miałam jej dość, a im dalej w las, tym więcej drzew.
Ogólnie, mimo że nie czytało się źle, to mam mocno negatywne odczucia. Jak już mam czytać tekst mocno kojarzący się ze znaną wszystkim aferą, to niech chociaż będzie podany ze smakiem.
Pozdrawiam,
Ada
Zacznę natomiast od opinii ogólnej.
Tekst, jak dla mnie trochę nużący, bo "przebiegnięty". Nagromadzenie wydarzeń, informacji o bohaterach (ich charakterach, relacjach, przemianach), które nie mają miejsca, by się rozwinąć jest po prostu męczące. Bohaterka zalicza kilka przemian osobowości, w większości opartych na tym, co znane i oblatane - nieudane życie, cwana wyga polityczna, bohaterka afery w stylu Łyżwińskiego, której znowu życie się rozpada.
Nie zrozum mnie źle - każdy z tych tematów to temat na opowieść, ale żeby nabrał kolorów musi mieć jakieś oryginalne akcenty, być ciekawie poprowadzony. W tym fragmencie tego nie ma. Rzucasz czytelnikowi taką relację jak z "Uwagi", tylko po wycięciu większości scen "z miejsca zdarzenia" i wywiadów z bohaterami programu.
Stąd odniosłam wrażenie, że to, co tu zaprezentowałeś to taki szkic, na bazie którego dopiero mogłaby powstać powieść. W każdym razie po tym fragmencie trudno mi się zainteresować bohaterką czy jej otoczeniem.
Dalej to już kwestia chyba osobistych preferencji... Jak żaden bohater mi się nie spodoba (w sensie nie musi być miły i kochany, tylko mieć "to coś"), to dalej nie bardzo chce mi się czytać. Tutaj to chyba trochę zadziałało. Agatę przedstawiłeś tak, że po kilku pierwszych zdaniach miałam jej dość, a im dalej w las, tym więcej drzew.
Ogólnie, mimo że nie czytało się źle, to mam mocno negatywne odczucia. Jak już mam czytać tekst mocno kojarzący się ze znaną wszystkim aferą, to niech chociaż będzie podany ze smakiem.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
4
Witam,
To ja tak króciutko.
Żadnych większych błędów się nie dopatrzyłem (ale profesjonalnym Łapaczem nie jestem - wpadnie Weryfikator to się okaże).
Jeden duży plus - dwuznaczność tytułu.
Jeden duży minus - przeczytałem dwa razy i tekst nie wywołał we mnie żadnych uczuć ani refleksji.
Że pisać potrafisz to widać, ale nic mi ten tekst nie zrobił.
Pozdrawiam,
Godhand
P.S. Jestem Ci coś winny - pamiętam i przepraszam.
To ja tak króciutko.
Żadnych większych błędów się nie dopatrzyłem (ale profesjonalnym Łapaczem nie jestem - wpadnie Weryfikator to się okaże).
Jeden duży plus - dwuznaczność tytułu.
Jeden duży minus - przeczytałem dwa razy i tekst nie wywołał we mnie żadnych uczuć ani refleksji.
Że pisać potrafisz to widać, ale nic mi ten tekst nie zrobił.
Pozdrawiam,
Godhand
P.S. Jestem Ci coś winny - pamiętam i przepraszam.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
5
Za dużo, za szybko, monotonnie. Brak akcentów, węzłów skupiających uwagę i rozdzielających wątki. Długie zdania z mnóstwem określeń jakoś nie przystają do opisu sytuacji bohaterki, zwłaszcza, że stosunkowo świeże są gazetowe opisy afery. Wydaje się, że tekstowi dobrze zrobiłoby "rozwodnienie", uspokojenie, zwłaszcza, ze jest to wstęp i powinien chyba pomału wciągać w intrygę mającą nastąpić później. Oddzieliłbym stylistycznie (językowo) opis zdarzeń prowadzony przez narratora od monologów wewnętrznych Agaty. Podzielam opinię Godhanda o obojętności emocjonalnej czytelnika. Jeden byk ortograficzny w słowie "sfingowany" - zdarza się.
Wielki, ogromny plus za sprawność warsztatową i pewną...dojrzałość pisania. To nie jest szkolna wprawka - dwa poziomy wyżej. Jestem dobrej myśli.
Wielki, ogromny plus za sprawność warsztatową i pewną...dojrzałość pisania. To nie jest szkolna wprawka - dwa poziomy wyżej. Jestem dobrej myśli.
6
Teoretycznie każdy może – po spełnieniu minimum formalności – wrzucić na forum próbkę własnej twórczości. Teoretycznie każdy ma prawo liczyć na weryfikację. Jednak forum nie chce się rządzić demokratycznymi zasadami. Niektóre teksty jakoś nie mają szczęścia do czytania i komentowania, i tu mamy do czynienia z takim przypadkiem.
Żeby nie było nieporozumień: tekst jest napisany poprawnie, czyta się dobrze, podtrzymuję swoją wcześniejszą opinię, że poziomem jest daleki od szkolnej rozprawki.
Ale…
Mogę powiedzieć, dlaczego nie zabiorę się za weryfikację.
Każdy oceniający ma prawo lokować wysiłek niezbędny do „przetrawienia” tekstu, wskazania błędów i sugestii poprawek tam, gdzie - według niego – ten wysiłek będzie najlepiej spożytkowany. Tekst opowiadający o wydarzeniach (znanych i rozpracowanych już przez media) w taki sposób, że składa się go z powszechnie dostępnych relacji, dozy wyłowionych tu i tam plotek uzupełnionych fantazją niezbędną do płynnego przebiegu całości i napisania wiarygodnych dialogów – jest nieciekawy. Bo co może być ciekawego w zaglądaniu do świata pozornych wartości, przekupnego partyjnictwa, żałosnych intryg, pszenno-buraczanego modelu korzystania z przywilejów władzy i konsumpcji życiowych uciech, jeśli się o tym opowiada wprost, tak, jak było. Zwłaszcza, że było niedawno, trudno zatem stworzyć jakąś ciekawą syntezę, bo do tego trzeba dystansu.
Nic mnie nie skłania do inwestycji w taki tekst.
Można czytać „Przedwiośnie” albo „Karierę Nikodema Dyzmy”, można studiować zapis rozmów telefonicznych Kissingera albo biografię Churchilla, to wszystko jest literaturą ze wspólnym mianownikiem, którym jest „polityka”. Ale dla czytelnika coś z tej literatury - poza
zmęczeniem oczu, a czasem szarych komórek – wynika.
Jeśli obiecasz, że w dalszym ciągu opowieści z jakichś zakamarków wylezą hordy zombies sterowanych pośmiertną klątwą tow. Gierka do ogryzania głów tak zwanym polskim politykom, albo: ruski wywiad domiesza do żarcia premiera Ptaszyńskiego hormon, który spowoduje, że osiągnie on wzrost Michała Golata, gwiazdy NBA a następnie wpisze do programu rządu uczynienie koszykówki sportem narodowym, obiektem kultu religijnego i fundamentem Konstytucji, albo: w dyskretny sposób wylądują w Polsce Obcy, przyjmą ludzkie postaci i założą partię ludzi posługującej się rozumem (ale ze mnie fantasta..), to zajmę się Twoim tekstem. Bo to byłoby przynajmniej ciekawe.
Może nie warto bronić przegranej sprawy, może widoczna zręczność w posługiwaniu się narzędziami pisarskimi mogłaby służyć czemuś znacznie lepszemu.
Żeby nie było nieporozumień: tekst jest napisany poprawnie, czyta się dobrze, podtrzymuję swoją wcześniejszą opinię, że poziomem jest daleki od szkolnej rozprawki.
Ale…
Mogę powiedzieć, dlaczego nie zabiorę się za weryfikację.
Każdy oceniający ma prawo lokować wysiłek niezbędny do „przetrawienia” tekstu, wskazania błędów i sugestii poprawek tam, gdzie - według niego – ten wysiłek będzie najlepiej spożytkowany. Tekst opowiadający o wydarzeniach (znanych i rozpracowanych już przez media) w taki sposób, że składa się go z powszechnie dostępnych relacji, dozy wyłowionych tu i tam plotek uzupełnionych fantazją niezbędną do płynnego przebiegu całości i napisania wiarygodnych dialogów – jest nieciekawy. Bo co może być ciekawego w zaglądaniu do świata pozornych wartości, przekupnego partyjnictwa, żałosnych intryg, pszenno-buraczanego modelu korzystania z przywilejów władzy i konsumpcji życiowych uciech, jeśli się o tym opowiada wprost, tak, jak było. Zwłaszcza, że było niedawno, trudno zatem stworzyć jakąś ciekawą syntezę, bo do tego trzeba dystansu.
Nic mnie nie skłania do inwestycji w taki tekst.
Można czytać „Przedwiośnie” albo „Karierę Nikodema Dyzmy”, można studiować zapis rozmów telefonicznych Kissingera albo biografię Churchilla, to wszystko jest literaturą ze wspólnym mianownikiem, którym jest „polityka”. Ale dla czytelnika coś z tej literatury - poza
zmęczeniem oczu, a czasem szarych komórek – wynika.
Jeśli obiecasz, że w dalszym ciągu opowieści z jakichś zakamarków wylezą hordy zombies sterowanych pośmiertną klątwą tow. Gierka do ogryzania głów tak zwanym polskim politykom, albo: ruski wywiad domiesza do żarcia premiera Ptaszyńskiego hormon, który spowoduje, że osiągnie on wzrost Michała Golata, gwiazdy NBA a następnie wpisze do programu rządu uczynienie koszykówki sportem narodowym, obiektem kultu religijnego i fundamentem Konstytucji, albo: w dyskretny sposób wylądują w Polsce Obcy, przyjmą ludzkie postaci i założą partię ludzi posługującej się rozumem (ale ze mnie fantasta..), to zajmę się Twoim tekstem. Bo to byłoby przynajmniej ciekawe.
Może nie warto bronić przegranej sprawy, może widoczna zręczność w posługiwaniu się narzędziami pisarskimi mogłaby służyć czemuś znacznie lepszemu.
7
Cierpliwości. To tylko początek. Następny, o wiele dłuższy odcinek może przekona Cię, że ten banalny opis rzeczywistości służy czemuś, co cię zaskoczy w sposób, na który Twoja, przyznaję, budząca podziw fantazja, jeszcze nie wpadła.
Prawdę mówiąc, bardziej od weryfikacji zależy mi na krytycznych uwagach, z którymi się liczę, choć nie zawsze w sposób, który satysfakcjonowałby ich autorów. Liczę na Twoją cierpliwość. Mam nadzieję jej nie zawieść.
Prawdę mówiąc, bardziej od weryfikacji zależy mi na krytycznych uwagach, z którymi się liczę, choć nie zawsze w sposób, który satysfakcjonowałby ich autorów. Liczę na Twoją cierpliwość. Mam nadzieję jej nie zawieść.
8
Dobra, wyjaśnienie jest satysfakcjonujące. Ale teraz jest już zobowiązaniem :-)
Ryby, zdarza się, łowię, to i cierpliwość posiadam w dostatecznej dawce.
Poczekam.
Trzymam kciuki, żeby zaskoczenie było pełne i nie będę snuł niepotrzebnych przypuszczeń co do dalszego ciągu.
Ale póki co palcem konsekwentnie nie ruszę ;-)
Ryby, zdarza się, łowię, to i cierpliwość posiadam w dostatecznej dawce.
Poczekam.
Trzymam kciuki, żeby zaskoczenie było pełne i nie będę snuł niepotrzebnych przypuszczeń co do dalszego ciągu.
Ale póki co palcem konsekwentnie nie ruszę ;-)
9
wbrewWolfhorse pisze:w brew
To przejście mi trochę zgrzytnęło. I to przy obu czytaniach. Odruchowo przyjmowałam, że zdanie podkreślone odnosi się jeszcze do konsekwencji upublicznienia tamtej historii... A tutaj nagle wskakujemy w jej życie jako nastolatki i ówczesne problemy z facetami... Tak trochę nie wiadomo, dlaczego. Przydałoby się to jakoś rozdzielić, uwidocznić.Wolfhorse pisze:Podejmując decyzję o upublicznieniu swojej historii, nie zdawała sobie sprawy, jak zmieni to jej los i jak wpłynie na los wielu innych, zupełnie obcych jej osób.
Życie dało Agacie popalić szybko i skutecznie. Facet, który zrobił jej pierwsze dziecko, kiedy była jeszcze naiwną i zakochaną do szaleństwa nastolatką, okazał się tchórzem i nieudacznikiem.
Brzmi, jakby to ta para firmę zlikwidowała (chociaż zakładam, że chodzi o jakieś "siły wyższe" ;P)Wolfhorse pisze:Pobrali się, bo był dobry. Ale firmę, w której pracował, zlikwidowali, a z zasiłku nie dało się żyć.
Trochę za gęsto tych zaimków. Trochę wina przyjętej, napchanej narracji, ale można by nad tym popracować i trochę to opanować.Wolfhorse pisze:Uznała, że los daje jej szansę. Ważny wyraźnie się w niej podkochiwał, a na Gardnerze też robiła wrażenie. Wykorzystała to. Zaczęła robić partyjną karierę. Razem z Kamilem dostała się do rady miasta. Polubiła go. Pomagał jej, interesował się dziećmi. Jej natomiast coraz mniej podobało się partyjne życie towarzyskie. Czuła, że przestaje być atrakcją, że co raz rzadziej jest zapraszana na warszawskie imprezki, że przychodzą po niej i zajmują jej
Można by to zdanie podzielić jakoś. Niezbyt dobrze się czyta. Inna rzecz to powtórzenie - pewnie zamierzone, ale jak dla mnie kiepsko brzmi.Wolfhorse pisze:Podpisując nową umowę, a potem odbierając nową, zdecydowanie wyższą płacę i patrząc na zaciętą minę Ważnego, który ciężko przeżywał fakt, że jakaś dupodajka zrobiła go, kutego na cztery nogi cwaniaka, w bambuko, odczuwała satysfakcję.
Ogólnie językowo jest nieźle. Miejscami zdania przepakowane informacjami, ale da się i to czytać. Inne uwagi już wcześniej podrzuciłam i tutaj zdania raczej nie zmieniam.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"