- Dobra. Mam pomysł – zwróciłem się do Marzeny. – Znajdź kartkę i coś do pisania. Podejdziemy do sprawy systemowo.
Siedzieliśmy w wynajmowanym pokoiku studenckiej stancji. Był grudzień, ale tego roku nie padał jeszcze śnieg.
- Podziel kartkę na dwie części: plusy i minusy.
- Tak o? – Odwróciła notatnik w moją stronę.
- Dokładnie. Zaczniemy od plusów.
- Niski czynsz.
- Pisz: siedemset pięćdziesiąt plus media. Mów dalej.
- Centralne ogrzewanie.
- To jest atut, elektryczne puściłoby nas z torbami. A właściciele?
- Wydawali się spoko.
- Na mnie też zrobili dobre wrażenie.
- Plastikowe okna. Co jeszcze?
- Lokalizacja…wpisz lokalizację. Pół godziny do centrum spacerkiem.
- No, to ważne. W sumie okolica też raczej bezpieczna.
- Osiedle emerytów i rozwódek. Lepiej niż tutaj.
- No i metraż niezły. Jak za tę cenę.
- Ile mówili?
- Czterdzieści pięć metrów.
- Dobra…to jeszcze umeblowanie. Lodówka jest, kuchenka też. Nawet odkurzacz był na stanie.
- Szafek też sporo. Chyba się zmieszczę z wszystkimi ciuchami.
- Chyba wątpię. – Uśmiechnąłem się wymownie. – Na same buty potrzebny byłby cały pokój.
- Bez przesady. Wystarczyłby cały przedpokój – odgryzła się.
- No to plusy mamy. Minusy…pisz minusy.
- Czekaj, myślę…
- Myśl, bo ja chyba nie wymyślę.
- Cholera…kawalerka idealna nam się trafiła?
- Mam! Mam minus. – Spojrzałem triumfalnie.
- Co?
- Pralka! Brakowało tam pralki.
Byliśmy kilka tygodni po ślubie. Konkordatowym, wzruszającym, pięknym. Kto się żeni pod koniec listopada? Chyba tylko ci co muszą. Zakochani i pary po wpadce. Zaliczaliśmy siebie do tej pierwszej grupy. Potrzebowaliśmy własnego mieszkania, bo w ciasnym pokoju studenckiej stancji, ludziom, którzy już pracują żyje się wyjątkowo źle. Przez portal z nieruchomościami do wynajęcia znaleźliśmy w Zielonej ciekawą ofertę. Siedem i pół stówy za ponad czterdziestometrowe mieszkanie blisko centrum, to chyba najlepsza okazja w mieście. Brak pralki, przy natłoku zalet nie stanowił dla nas problemu. Można prać w rękach. Zresztą byliśmy młodzi, nie takie niedogodności musieliśmy znieść mieszkając jeszcze w akademiku w czasach studenckich.
Marzena pochodziła spod Szczecina, ja z Rzeszowa. Połączyła nas Zielona Góra i podobne zainteresowania. Poznaliśmy się na festiwalu kabaretowym. Mogliśmy godzinami oglądać skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju i brawurowe popisy mima z lubelskiego Ani Mru Mru. Mieszkaliśmy już razem przed ślubem, teraz jednak mieliśmy zacząć wspólne życie na czterdziestu pięciu metrach kwadratowych, bez współlokatorów mieszkających w drugim pokoju.
Wprowadzaliśmy się trzeciego stycznia. Jak na złość, akurat wtedy pierwszy raz tej zimy spadł śnieg. Sypał bezlitośnie. W przeprowadzce z drugiego końca miasta pomogła nam Aśka. Nasza wspólna, zmotoryzowana znajoma. Wzięliśmy majdan na dwa kursy samochodem. Najwięcej miejsca zajęły ubrania żony, która jak każda kobieta lubiła kolekcjonować odzież. Mój dobytek śmiało można by zapakować w większą torbę podróżną. Dwie pary spodni, trochę bielizny, dwa grubsze swetry, kilka koszulek. Wyliczanie ubrań Marzeny nie miało sensu. Dzień przeprowadzki z ciasnego kilkumetrowego pokoju do prawie pięćdziesięciometrowego, niezależnego mieszkania bez właściciela, był naprawdę zimowy. Mroźny i śnieżny. Asia pomogła nam przenieść cały dobytek zapakowany w tekturowe pudełka z samochodu do lokalu numer cztery, mieszczącego się na pierwszym piętrze.
- Zostań na herbatę – zwróciłem się do przyjaciółki.
- Daj spokój. Macie teraz tyle roboty. Rozpakowanie rzeczy trochę zajmie. Ja zmykam.
Zostaliśmy sami. Marzena wyciągnęła elektryczny czajnik i zaczęła przygotowywać herbatę. Usiadłem na fotelu naprzeciwko dużego, balkonowego okna. Śnieg sypał gęsto. Tumany najwyraźniej widać było w świetle latarni. Młoda żona przysiadła na moim kolanie odkładając na stolik kubki z gorącym napojem. Herbata musiała się zaparzyć. Dotknąłem twarzy Marzeny. Wciąż była zmarznięta. Wziąłem ukochaną na ręce i nonszalancko odstawiłem na łóżko.
- Co robisz? – Spytała mrużąc oczy.
- Mam dla ciebie prezent. – Zacząłem dłubać w torbach podróżnych. Po chwili wyciągnąłem reklamówkę z logo Zara.
- To dla ciebie z okazji przeprowadzki. – Położyłem marynarkę w kolorze dojrzałej wiśni obok żony.
- Dla mnie?
- Podoba ci się? Pomyślałem, że będzie pasować do białej koszuli od Stradivariusa.
- Jest śliczna. – Marzena zerwała się z łóżka i popędziła do lustra w przedpokoju.
- Dobrze leży? – Zająłem jej miejsce w małżeńskim łożu.
- Doskonale.
- To wracaj szybko. – Żona przybiegła do pokoju.
- Kochany jesteś. – Pocałowała mnie w usta. - Ale muszę ją zdjąć.
- Dlaczego?
- Chyba nie chcesz tego robić w ubraniu. – Marzena ze sprawnością tygrysicy wskoczyła do łóżka i zaczęła rozpinać mój skórzany pasek.
Rozpakowywanie pozostałych rzeczy zostawiliśmy na następny dzień.
***
Przez pierwszy miesiąc praktycznie nie odczuwaliśmy braku pralki. W poprzednim mieszkaniu mieliśmy ten wynalazek, więc dzień przed przeprowadzką zrobiliśmy pranie wszystkich brudnych ubrań. Dzięki temu przez miesiąc, w ogóle nie musieliśmy uzupełniać bielizny, ani tym bardziej innych elementów odzieży. Jednak kiedy zaczął się luty, coraz częściej przebąkiwaliśmy o poprzedniej stancji, pokoju, który choć był ciasny i niewygodny gwarantował nam dostęp do automatu.
- Jak tam u ciebie z bielizną? – Spytałem przełykając śniadanie.
- Lecę na oparach. – Marzena uśmiechnęła się wymownie. – A u ciebie?
- To samo. – Zaczęliśmy się serdecznie śmiać.
- Dobra…ja dzisiaj upiorę ręcznie – zaoferowała.
- Moglibyśmy się rozejrzeć za jakąś używaną, choćby Franią. – Przesunąłem talerz z kanapkami i postawiłem na jego miejscu laptopa. – Jest taka strona w sieci…ludzie sprzedają, a czasami dają za darmo różne rzeczy, AGD też.
- Byłoby super.
***
Marzena była dość robotną dziewczyną. Pochodziła ze wsi pod Szczecinem, wychowywała się wraz z siostrą. Teściowa, jeszcze przed ślubem powiedziała mi jednak jasno – Bierzesz sobie siostrę gotującą Ryśku. Marzena dobrze gotuje, z głodu nie umrzesz. Ale do sprzątania to lepsza jest Iza, ona to nawet lubi sprzątać.
Wziąłem tę gotującą. I faktycznie żona lepiej radziła sobie z patelnią, niż z odkurzaczem. Jeśli chodzi o jej pranie ręczne, delikatnie mówiąc, pozostawiało wiele do życzenia. Marzena wrzucała rzeczy do miski, zalewała ciepłą wodą i płynem. Po czym odstawiała wszystko na jakiś czas. Zazwyczaj na dzień lub dwa. W zależności od tego, kiedy sobie przypomniała o praniu w misce, odlewała wodę, a następnie opłukiwała ubrania. Już po dobie moczenia, odzież mocno przesiąkała i nawet po mocnym wykręceniu niosła zapachem stęchlizny. Nie miałem specjalnego zaufania do majtek i skarpetek wypranych metodą żony, więc to ja przejąłem na siebie pranie ręczne. Poza tym, prowadziłem poszukiwania pralki w sieci. Ofert było sporo.
- Kochanie, choć tu do mnie. Weź zobacz. – Przeglądałem zdjęcia półautomatu ładowanego od góry.
- Ej, super, po stówę, okazja.
- Ogłoszenie z wczoraj. Jutro zadzwonię.
Zadzwoniłem następnego dnia, ale okazało się, że pralka poszła.
- Panie, po godzinie telefonowali. Odbierać nie nadążałem. Urwanie głowy panie, ostatni raz sprzedaję pralkę. Daj pan spokój.
Okazja przeleciała nam koło nosa. Musiałem dalej prać gacie ręcznie. Nie było to przyjemne. Aby brud puścił zalewałem ubrania gorącą wodą nagrzaną w czajniku. Wcześniej rzecz jasna przewracając majtki na lewą stronę. Rzeczy moczyły się gorącej wodzie. Dopiero, gdy ostygły przystępowałem do prania zasadniczego. Marzena nie lubiła stringów. Mówiła, że obcierają. Moim zdaniem, przyczyną awersji mogło być wiejskie pochodzenie żony. Wcześniej nie dociekałem. Jednak trąc jej standardowe gacie w rękach wolałbym, żeby nosiła modele z mniejszą ilością materiału. Na lewej stronie kobiecych majtek, można wiele zobaczyć. Niektóre wymazane były białą substancją, która po starciu zmieniała konsystencję. Inne natomiast miały czerwone plamki, które bardzo ciężko schodziły. Tarłem je mocno, chcąc wyczyścić bieliznę najlepiej jak to było możliwe. Tarłem jak kiedyś skarpetki na koloni, albo w domu, kiedy wracałem z boiska, a białe skarpety gromadziły tony piasku. Po wszystkim zalewałem bieliznę płynem do płukania i starannie opłukiwałem letnią wodą. Wykręcałem mocno i od razu rozkładałem na suszarce. W naszym nowym mieszkaniu kaloryfery działały bez zarzutu, ubrania schły w kilka godzin.
***
Pracowałem w domu. Przyjmowałem zlecenia przez Internet dotyczące tekstów przydatnych pozycjonowaniu stron. Bywało różnie. Praca przez Internet to ryzyko, choć trzeba przyznać, że sprzyjało mi szczęście. Jedna firma oszukała mnie co prawda na dwieście złotych, ale poza tym nie mogłem narzekać na zleceniodawców. Bywały tygodnie, kiedy skrzynka mailowa zapełniała się wytycznymi dotyczącymi tekstów do napisania, ale też takie, kiedy zleceń było jak na lekarstwo. Sytuacja zawodowa żony była stabilniejsza. Jeszcze przed ślubem awansowała na menadżera w call center. Zarabiała jakieś trzysta złotych więcej ode mnie. Nie przeszkadzało mi to. Wierzyłem, że będę się rozwijał i w przyszłości przegonię Marzenę, jeśli chodzi o pensję. Sprawa pralki stała w miejscu. Ciężko było znaleźć równie ciekawą propozycję jak ostatnio. Poza tym, nieszczególnie chciałem się zająć załatwianiem. Znaleźć ofertę to jedno. Później trzeba się skontaktować ze sprzedawcą, najlepiej telefonicznie. Pojechać, obejrzeć urządzenie i załatwić jego transport. A na samym końcu zamontować, wygospodarować miejsce w łazience. Dużo rzeczy, choć mnie najbardziej odpychała konieczność telefonicznego kontaktu. Nie lubiłem rozmawiać z obcymi przez telefon. Miałem niemiłe wspomnienia, związane z szukaniem mieszkania. Trafiłem na ogłoszeniodawcę, który solidnie mnie przemaglował.
- Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia.
- Jakiego ogłoszenia?
- Chodzi o mieszkanie.
- No.
- Aktualne?
- A pan wierzący?
- Tak.
- A uczy się, czy pracuje?
- Pracuje.
- Pali?
- Nie.
- Pije?
- Okazyjnie.
- Dzieci ma?
- Nie.
- A chce mieć?
- Może za jakiś czas.
- To aktualne. Ale wynajem tylko na rok.
Nie obejrzeliśmy tego mieszkania. Awersja do kontaktu telefonicznego z potencjalnymi kontrahentami pozostała.
***
- Szukałeś pralki? – Marzena jak co dzień pytała już w progu, wracając z pracy.
- Szukałem. Są jakieś oferty.
- Dzwoniłeś?
- Nie. Może jutro, miałem dużo zleceń.
- Też mi wytłumaczenie. Zrobiłeś coś na obiad?
- Ziemniaki się gotują.
Jako że, pracowałem w domu, starałem się brać na siebie różne domowe obowiązki. Marzena kończyła różnie, najczęściej koło siedemnastej. Zanim dotarła do domu, mijało pół godziny. Ja już koło szesnastej byłem wolny.
***
Nasza łazienka nie miała okien. Lubiliśmy przesiadywać w wannie, biorąc wspólną kąpiel. Gasiliśmy światło, zapalałem zapachowe świeczki aranżując romantyczną atmosferę. Marzena opierała się o moją klatkę piersiową, siadaliśmy jak w łódce. Był wieczór, dochodziła dwudziesta druga. Myłem żonie plecy.
- Słyszysz? – Odrzekła.
- Co? Słyszysz głosy?
- Nie słyszysz?
Faktycznie za ścianą rozległo się dudnienie.
- Jakby pralka. – Marzena przyłożyła ucho do ściennych kafelek.
- No wiesz…niektórzy mają takie urządzenia. – Naniosłem szampon na jej włosy.
- Gadałeś już z sąsiadką?
- Nie. Wiesz, że ja prawie nie wychodzę z domu.
- Mógłbyś do niej zagadać. Zaproś ją do nas.
- Chcesz się zakolegować, żeby móc u niej prać?
- Głupi pomysł?
- Zajebisty. – Spłukałem żonie głowę. Za ścianą dudniło jeszcze przez dobrą godzinę.
***
Następnego dnia czaiłem się na sąsiadkę. Około piętnastej usłyszałem, jak wchodzi do swojego mieszkania. Wziąłem worek ze śmieciami i wyszedłem na korytarz.
- Cześć – odrzekłem. Kobieta była dość młoda. Zaryzykowałem, że – cześć, będzie odpowiednie.
- Cześć – odparła.
- My się jeszcze nie znamy. – podałem jej rękę. Miała ciepłą i delikatną dłoń.
- Nie było okazji.
- Rysiek.
- Ola.
***
Pomysł żony, żeby zapoznać się z sąsiadką okazała się trafiony. Nie tylko dlatego, że zdobyliśmy pralkę. Ola była sympatyczną dziewczyną. Miała dwadzieścia osiem lat, a już zaliczyła rozwód. Mąż zostawił ją dla innej po sześciu miesiącach małżeństwa. Wyjechał do Insbrucka zostawiając byłej żonie mieszkanie, które kupili zaraz po ślubie. Robił karierę, kobiety lgnęły do prezesa, więc skorzystał z okazji. Gacie prałem ręcznie, ale takie rzeczy jak spodnie, swetry i koszulki zanosiłem do sąsiadki.
***
Następnego dnia zaczynał się kwiecień, a my wciąż byliśmy bez pralki. Załatwianie odkładałem na jutro, a jutro, znowu na jutro. Prałem ręcznie. Czasami zajmowała się tym Marzena, ale i tak poprawiałem po niej, gdy wychodziła do pracy. Niestety Zielona to nie Warszawa, więc nie mogliśmy liczyć na samoobsługową pralnię w mieście. Brak urządzenia coraz bardziej nam dokuczał. Najbardziej jednak przeszkadzał żonie.
- I jak z pralką, szukałeś? – Marzena spytała wątpiącym tonem.
- Rzuciłem okiem. Nic ciekawego nie było.
- Daję ci czas do jutra. Jeśli nie załatwisz, zajmę się tym sama i będzie ci głupio.
Ucieszyłem się, że żona wzięła to na siebie. Choć nie dawałem po sobie poznać.
- Nie wygłupiaj się. Załatwię – skłamałem.
Od trzech miesięcy prałem ręcznie jej posklejane majtki i skarpety w żyrafy. Dobrze, że zdecydowała się sama zdobyć automat. Tej nocy zasnąłem z poczuciem ulgi.
Następnego dnia Marzena zadzwoniła na pół godziny przed skończeniem zmiany.
- Załatwiłeś?
- Nic nie znalazłem.
- Oh…wiesz co! – Krzyknęła i rozłączyła się.
Godzinę później usłyszałem pod oknem warkot silnika. Z czarnego Volkswagena kombi wysiadła moja żona. Po chwili fotel kierowcy opuścił też nieznajomy mężczyzna. Podeszli do bagażnika. Rosły facet, który przywiózł Marzenę otworzył klapę i wyciągnął ze środka brązowe pudło. Przerzucił je przez ramię jedną ręką i zamknął bagażnik. Po kilku minutach obydwoje weszli do mieszkania.
- Rysiek poznaj Bartosza, to mój kolega z pracy – Marzena dokonała prezentacji swojego współpracownika. Był wyższy i szerszy ode mnie, a jego kości policzkowe wyraźnie zarysowane.
- Cześć. Wiele o tobie słyszałem – odrzekł.
- Ja o tobie też – skłamałem.
- Bartosz zna właściciela hurtowni ze sprzętem AGD i załatwił nam okazyjnie Boscha. – Moja ukochana była cała w skowronkach.
- Miło z twojej strony – zwróciłem się do nowo poznanego mężczyzny.
- Nie ma sprawy. Polecam się na przyszłość, jakbyście czegoś potrzebowali. Wiesz jak to podłączyć? – Spojrzał mi głęboko w oczy, jakby posiadał w swoim wzroku wykrywacz kłamstw.
- Jasne. Wiem, wiem. Damy sobie radę.
- To ja uciekam. Gdybyście czegoś potrzebowali walcie jak w dym. Marzenka ma moje namiary.
Bartosz poszedł. Zająłem się podłączaniem sprzętu. Całe szczęście, że urządzenie było zaopatrzone w książeczkę z instrukcją. Brakowało jednej kartki, ale i tak poradziłem sobie z tym ustrojstwem.
- Popatrz jaki jestem zdolny? Ha! Po polonistyce, a taki zaradny! Trafiłaś jak na loterii Marzena. – Kończyłem dokręcać przewód.
- Dobrze, dobrze…mam nadzieję, że będzie działać. – uśmiechnęła się.
Tego dnia praliśmy na potęgę. Po piątym praniu straciłem rachubę. Wypróbowaliśmy wszystkie programy, wszystkie temperatury i prędkości wirowania. Prawie nowy automat Bosch chodził jak marzenie. Obawialiśmy się, że wyrwie bęben, ale sprzęt okazał się solidny. Po wszystkim zafundowaliśmy sobie seks, świętując zdobycie nowego członka domowego gospodarstwa.
***
Już nie prałem ręcznie. Automat prawie nówka robił wszystko za mnie. Pozostawało tylko załadować bęben segregując kolory, białe i czarne, a potem wywiesić ubrania. Marzena wracała z pracy coraz później. Ostatnio wdrażali jakieś nowe projekty. Kończyłem pisać i często do dwudziestej zostawałem słomianym wdowcem. Pewnego dnia pralka chodziła głośniej niż zwykle. Nie zwracałem jednak na to uwagi. Załadowałem bęben standardowo, nastawiłem program i wróciłem przed laptopa. Minęło pół godziny, gdy automat zaczął alarmować charakterystycznym pikaniem, że ukończył pracę. Otworzyłem drzwi do łazienki, zrobiłem krok i od razu poczułem pod stopami wodę. Łazienka dosłownie pływała. Odłączyłem Boscha od prądu, wziąłem szmaty spod zlewu i na kolanach zacząłem zbierać wodę i przelewać do kibla. Kiedy ratowałem sytuację zadzwoniła Marzena.
- Co tam?
- A nic. Mamy tylko małą awarię. Pralka wylała.
- Co?!
- Ja kończę, bo muszę osuszać. Pa.
Odciąganie wody z podłogi zajęło mi trochę czasu. Byłem zmęczony. Ale przynajmniej ubrania się uprały. Rozwieszałem je w pokoju. Gdy została mi do powieszenia ostatnia skarpetka, przez okno dostrzegłem czarnego Volkswagena. Bartosz przyjechał ratować sytuację.
- Rysiek, co się stało? – Żona wbiegła do mieszkania zdenerwowana.
- Co tam szefie?! – Zaraz za nią wparował kolega.
- Co? Co? Wylało. Ten świetny Bosch niestety okazał się awaryjny. – Wymownie spojrzałem na Bartosza.
- Zaraz zaradzimy. Co ja tu mam? – Kolega Marzeny dumnie zaprezentował skrzynkę na narzędzia. Wyciągnął jakiś klucz i przykucnął przy pralce. Zaczął energicznie przy niej dłubać.
- I co? Jaki feler? – Spytałem.
- Wygląda, że wszystko w porządku z mechanizmem. Tylko, że źle podłączone. – Bartosz odwrócił się i spojrzał z politowaniem. Najpierw na mnie, a później na Marzenę.
***
Pralka już więcej nie przeciekała. Żona znowu miała jakieś ważne projekty w pracy. Szkolenia, konferencje. Coraz częściej wyjeżdżała. A to do Wrocławia, a to do Poznania. Zostawałem sam w domu. Nudziłem się. Kiedyś przynajmniej było coś do zrobienia. Coś do uprania. Teraz czas leciał bardzo powoli. Kończyłem pisanie tekstów i wsiąkałem w sieć. Pewnego dnia, postanowiłem wyjść na spacer. Dochodziła dziewiętnasta, a żony ciągle nie było. Wszedłem do Tesco i zacząłem od działu AGD/RTV. Sprzedawali świetne telewizory. W naszym mieszkaniu jeszcze nie było odbiornika. Dopiero myśleliśmy o zakupie. Piękne LCD, o ponad czterdziestocalowej przekątnej dumnie prezentowały się na wystawie. Przechodziłem między półkami, przeglądając wyspecjalizowane urządzenia, gdy w szpalerze kuchenek gazowych dostrzegłem Marzenę. Już chciałem podejść, kiedy nagle z nad palnika wynurzył się Bartosz. Przyczaiłem się w bezpiecznej odległości. Żartowali. Wyglądało, jakby wybrali się na wspólne zakupy. Dotykali pokręteł kuchenek. Przeszli kilka kroków dalej do lodówek. Sprawdzali dane techniczne. Oglądali urządzenia w środku żywo gestykulując. Marzena chwyciła swojego kolegę za dłoń. Tak jak cyganki chwytają turystów w Kazimierzu nad Wisłą. Jakby chciała coś wywróżyć. Jednak zamiast przepowiadać przyszłość położyła jego dłoń na swojej twarzy. Zaczęła ją pocierać. Po czym zbliżyli do siebie twarze. Pocałowali się. Trzy razy. Przy ostatnim stykając się językami. Przykucnąłem. Wbiłem wzrok w jasną posadzkę. Przypomniałem sobie naszą przeprowadzkę, pierwszą herbatę, pierwszy seks w nowym mieszkaniu. Za oknem było mroźno, a nasze ciała wrzały. Przypomniałem sobie ślub, huczne wesele i tłum wiwatujących na naszą cześć gości. W głowie zaczęło mi wirować. Podniosłem wzrok. Natrafiłem na bęben. Niemal kucając uciekłem ze sklepu. Powstrzymywałem łzy, które coraz intensywniej napierały. Chciałem się zemścić – pierwsza myśl, odruch bezwarunkowy. Nie wiedziałem tylko w jaki sposób. Dobiegłem pod blok mocno zdyszany. Z trudem otworzyłem drzwi do klatki. Potknąłem się na schodach i runąłem do przodu. Hałas zainteresował sąsiadkę, która wyszła na korytarz.
- Nic ci się nie stało? – Spytała z przejęciem.
- Chyba nic – odrzekłem.
- Masz krew na twarzy. – Chwyciła mnie za rękę.
- Najwyżej będzie strup.
- Wejdź do mnie. Opatrzę cię.
- Powinienem poradzić sobie sam. – Uśmiechnąłem się. Drzwi zaskrzypiały. Wszedłem do swojego mieszkania.
Włączyłem światło w łazience. Otworzyłem pralkę. Na miękkich nogach poszedłem do pokoju. Z szafki wyciągnąłem marynarkę Zary i koszulę Stradivariusa należące do żony. Wróciłem do łazienki i wrzuciłem ubrania do maszyny. Nastawiłem automat na najwyższą temperaturę. Uruchomiłem. Niemal bordowa marynarka i biała koszula kręciły się zgodnie z ruchem bębna. Kucając obserwowałem, jak krwista czerwień powoli farbuje białą jak śnieg tkaninę. Marynarka bladła, a elegancka koszula, którą żona zakładała do pracy, stopniowo pokrywała się ciemnym osadem. Wstałem i spojrzałem w lustro nad umywalką. Umyłem dłonie i twarz z krwi. Przełknąłem ślinę, gorzko – kwaśną jak ocet. Byłem czysty.
Komora bębna jest pusta
1
Ostatnio zmieniony czw 17 kwie 2014, 01:34 przez lamer, łącznie zmieniany 2 razy.
Dr Szymon mówi: Ban to styl niebycia. Następny!