Noc sobótki, część 1 z 2

1
Noc sobótki
autor: al_qubain


- Powiedz mi, jeśli jesteś w stanie to obliczyć, ile się znamy?
- Będzie, chwileńka, siedem… osiem, no z dziewięć lat, ni mniej ni więcej…
- Długo a jednocześnie tak krótko, czasem czuję, jakbym cię znał całe życie.
- Obróć no tę rybkę na kiju, bo coś mi się widzi, że cię z głodu na smutki bierze.

***

Wieczorna mgła powoli osadzała się nad polaną. Na ciemniejącym niebie powoli zapalały się gwiazdy a lekki wiaterek delikatnie kołysał czubkami drzew i źdźbłami traw. Na skraju lasu, w cieniu rozłożystego drzewa, które wyrwało się z gęstych szeregów leżącego nieopodal boru, płonęło ognisko. Płomienie oświetlały gruby pień i wydobywały z mroku koronę, nadając im posępnego i złowrogiego charakteru. Dookoła panowała cisza i spokój, przerywane jedynie dziarskim trzaskaniem płonącego drewna.
Przy ogniu siedziały dwie postaci. Jedną z nich był starszy mężczyzna, wyglądający na około pięćdziesiąt lat. Siedział opierając się plecami o pień drzewa i trzymał w ręku długi ociosany kij. Długie siwe włosy opadały na ramiona a ich kolor zlewał się z bielą zarostu. Ciemne i żywe oczy zdradzały inteligencję, o którą nie podejrzewałoby się owego człowieka. Miał na sobie szarą, znoszoną tunikę przepasaną skórzanym pasem, na którym zawieszone były dwie sakwy. Lekko zgarbiony, siedział z nogami wyciągniętymi przed siebie. Na drugim końcu kija, tuż nad płomieniami, piekła się oporządzona ryba. Mężczyzna wpatrywał się w nią hipnotycznie, jakby gdyby sama siła wzroku coś tu mogła pomóc.
- Jeszcze chwila i zeżresz tę rybkę wzrokiem - naprzeciw siedział koń. Był to jeden z tych, co potrafią mówić. Być może jedyny przedstawiciel owego gatunku. - I już nic nie pojesz.
Mężczyzna, obracając powoli kij z wetkniętą na jego koniec rybą niczym rożen, z ociąganiem przeniósł wzrok na towarzysza i spojrzał na niego tak, jakby zupełnie nie zrozumiał o co mu chodzi.
- Hę? - burknął pytająco.
- Jeszcze przed chwilą temu pytasz mnie ile się znamy a teraz siedzisz cicho i zaklinasz kawałek martwej ryby niczym jakiś szaman.
- Zamyśliłem się potężnie.
- Nie po raz pierwszy, i zapewnie nieostatni.
- Nie w tym rzecz, dzisiejsza noc sprzyja rozmyślaniom, przynajmniej w moim przypadku.
- Ach - westchnął koń. - Najkrótsza noc roku, noc sobótki. Zgodzę się z tobą, zielarzu, ta noc skłania do przemyśleń.
- Czyżbyś miał jakieś doświadczenia w tej materii?
- A mianowicie jakiej?
- Zgrywasz się - zaśmiał się mężczyzna. - Robisz mnie w konia, Zefir. Dobrze wiesz o jakiej kwestii mowa.
- Co tu dużo gadać, zwykła historia jakich mnóstwo.
- Uwierz mi, nie znam wielu historii o zakochanych, i do tego - jak wnioskuję po twojej minie i obecnym humorze - nieszczęśliwie zakochanych, koniach.
Człowiek chwycił kij lewą ręką a drugą sięgnął do leżącej obok sterty chrustu i dorzucił do ognia kilka gałązek. Iskry sypnęły raptownie w górę.
- Nie będę cię jednak ciągnął za język, to są delikatne kwestie.
- Wytoczysz sporą beczułkę dobrego lipcowego dwójniaka i opowiem ci historię mojej rodziny do piątego pokolenia wstecz, zielarzu. Jednak dzisiaj, skoro czeka nas robota, nic z tego - koń siedział nieruchomo wpatrując się w płomienie. Był maści karej i gdyby nie blask ogniska rozmyłby się prawdopodobnie w ciemnościach. W przeciwieństwie do starca, trudno było określić jego wiek.
- Ty z kolei, Witold, zakładam, że też miałbyś coś do powiedzenia w poruszonym temacie.
Mężczyzna westchnął.
- Z całego roku, ta jedna, jedyna noc jest nocą i świętem zakochanych, ale szczerze ci mówię - przerwał na krótką chwilę - jest to równocześnie jedyna noc, kiedy nie mam ochoty o tym rozmawiać. Potrzebowałbym równie sporej ilości dobrego wina co ty miodu, by pogłębić temat.
Rozmowa rwała się. Koń i starzec wpatrywali się zahipnotyzowani w ogień, który wciągał ich w swoje rozpalone otchłanie, tak mocno, że trudno im było się skupić na dyskusji. W ciszy przenieśli się w świat wyobraźni, niespełnionych marzeń, niejasnej przyszłości. Dryfowali wraz z ulotnymi płomieniami w przestrzeni gdzieś ponad polaną, światem, pomiędzy gwiazdami. Z zamyślenia wyrwał ich nagły wrzask.
- Witold! Obudź się, ryba ci się na węgiel zjara! - krzyknął koń.
Mężczyzna zamrugał oczami, spojrzał na ogień bardziej przytomnie po czym machnął bezwiednie kijem w górę, starając się wyjąć rybę szybko spomiędzy płomieni. Ruch był na tyle gwałtowny, że koniec struganego kija leszczynowy tkwiący do tej nad ogniem wygiął się niczym łuk w stronę nieba, wysyłając rybę kilka metrów w powietrze. Pech chciał, że gałęzie imponujących rozmiarów dębu, którego cień udzielił schronienia obu towarzyszom, znajdowały się dość nisko, jednak wciąż poza zasięgiem człowieka. Niewielki, naprędce oporządzony pstrąg, pokryty teraz cienką warstwą spalenizny - wciąż niemniej smakowity - zakreślił w powietrzu łuk i zniknął pomiędzy liśćmi.
Człowiek i koń znieruchomieli, wstrzymując oddech i wpatrując się z rozdziawionymi gębami w dolne gałęzie dębu i oczekując, że spadającą ryba wyłoni się spomiędzy gałęzi lada moment.
Zaszeleściły liście, jednak ryba nie spadła, grzęznąc na drzewie.
- No masz ci los - jęknął Witold. - A taki byłem głodny.
- O mały włos nie puściłeś swojej kolacji z dymem - zarechotał koń. - Nawiała ci kolacja na drzewo. Ryba nie byk ale w tym pstrągu rogata dusza drzemie!
Witold wstał, otrzepał spodnie z ziemi i spojrzał markotnie na gałęzie, pomiędzy którymi znikła ryba. Westchnął głośno niczym człowiek dotkliwie skrzywdzony przez los, wziął do ręki leszczynowy kij, ten sam którym nieświadomie narobił całego zamieszania i zaczął szturchać gałęzie.
- Łowiłem już ryby w rzece, ale jeszcze nigdy na drzewie! - syknął ze złością mężczyzna, machając coraz bardziej na oślep kijem. Koń, nie zmieniając pozycji, żuł leniwie trawę i przypatrywał się całemu zajściu ze stoickim spokojem.
- Wiesz Witold, - rzekł karosz - mógłbym ci pomóc. Jako koń - tutaj zrobił krótką pauzę jakby chcąc uczcić nadchodzące słowo - rasowy, jestem dość wysoki i silny. Staniesz na moim grzbiecie, wsadzisz głowę akurat między liście i kolacja będzie na powrót twoja.
Witold, przerwał rozpaczliwe dźganie gałęzi kijem. Odrzucił kij na bok i dysząc lekko z wysiłku spojrzał na konia z ukosa.
- Wybacz Zefir, ale ty jesteś rasowy tak jak ja jestem wnukiem Światowida - rzekł wciąż zły, że stracił nie odzyskał ryby. - Przed nami ważna misja, a ja będę głodny chodził. Sporo cennych ziół oddałem za tę rybę, teraz nie mam - Witold rozłożył bezradnie ręce - ani jednego ani drugiego.
Mężczyzna chwycił kij i usiadł zrezygnowany przed dopalającym się ogniskiem. Naostrzonym końcem jął dłubać płonące drwa wzniecając przy tym chmury iskier. Sięgnął do przytroczonej do pasa sakwy, pogrzebał w środku i wyjął małe zawiniątko. Położył je delikatnie na kolanach po czym sięgnął do pasa, zza którego wyjął fajkę. Była długa na dwa palce i prosta, za wyjątkiem wygiętej, miedzianej główki. Ustnik wykonano z wypolerowanej kości i spięto z resztą fajki pozłacaną, ręcznie grawerowaną skuwką. Druga identyczna skuwka znajdowała się przy główce za cybuchem. Był to niewątpliwie przyrząd o wysokiej wartości, w wykonanie którego fajkarz włożył wiele pracy.
Witold chwycił fajkę prawą ręką i wytrzepał resztkę starego tytoniu na lewą dłoń. Tę ostatnią zacisnął w pięść, wymamrotał pod nosem ni to prośbę ni zaklęcie, po czym wyrzucił tytoń przez prawe ramię. Powoli i z namaszczeniem otworzył zawiniątko, wytarł szybkim ruchem palce o spodnie i wydobył szczyptę suszu. Wepchnął tytoń do główki, zamknął zawiniątko i schował do torby. Z leżącej obok małej sterty chrustu wyjął gałązkę i zanurzył w ognisku by po chwili przytknąć ją do główki fajki. Jednocześnie chwycił ustnik zębami i zaciągnął mocno kilka razy. W powietrzu rozeszła się słodka woń, świeżego aromatyzowanego tytoniu.
- Różany - westchnął błogo a wcześniejsza złość i napięcie wyparowywało z jego twarzy z każdą chmurą dymu wypuszczanego z płuc. - Wspaniały.
Przez krótką chwilę siedzieli w ciszy. Witold, oparty o pień, delektował się swoją fajką, zaciągając się głęboko i obserwując wypuszczane przez siebie obłoki dymu. Koń siedział z półprzymkniętymi oczyma nie zmieniwszy pozycji. Ognisko zamieniało się powoli w stertę żarzących się węgli, tylko gdzieniegdzie nieśmiały płomyk liznął jeszcze drzewo.
Noc gęstniała z każdą chwilą a chmury, które nadeszły niespodziewanie z północy, przesłoniły księżyc. Mrok podkradł się niezauważony ze wszystkich stron i szczelnie otulił dąb oraz siedzących pod nim towarzyszy. Bór w oddali szumiał groźnie i majestatycznie.
Starzec chwycił kilka gałązek ze sterty leżącej obok niego i rzucił na żarzące się węgle. Gdy te nieśmiało zapłonęły, dorzucił większych drewien. Ognisko odżyło, odzyskując dawny wigor i trzaskając wesoło.
- Jeszcze mamy czas, dlatego pozwolę sobie opowiedzieć ci o tym, co nas czeka dzisiejszego wieczoru - Witold mówił cicho, wpatrując się odurzonym wzrokiem w iskry tańczące przed nim. Wciąż siedział oparty o pień a wypalona fajka spoczywała na jego kolanach. - Śpisz Zefir?
W rozedrganej ciepłym powietrzem przestrzeni po drugiej stronie ognia dało się słyszeć głębokie westchnienie. Koń wracał z metafizycznej wędrówki po świecie myśli lub po prostu budził się z chwilowej drzemki.
- Jestem gdzieś pomiędzy snem a jawą, zawładnął mną nastrój. Możesz mówić.
- To jesteś tam gdzie ja, a to dobrze bo przynajmniej się zrozumiemy - odparł Witold. Pogrzebał w leżącej obok nóg torbie i wyjął mały bukłak z wodą. Wziął mały łyk, przepłukał usta i wypluł, obracając się za siebie. Przytknął usta ponownie do bukłaka i tym razem napił się wody. - Wody?
Koń pokręcił głową. Witold odłożył bukłak i ponownie oparł się o drzewo. Zerknął z niepokojem na ciemne niebo i pokrywające je chmury. Powietrze zaczynało robić się lepkie i bardziej wilgotne.
- Chyba nas nie ominie.
- Co takiego?
Staruszek skinął głową w kierunku nieba.
- Czerwcowa nawałnica.
Polana, wśród traw której odpoczywali towarzysze opadała lekkim zboczem aż do granicy kolejnych drzew, za którymi, aż po horyzont rozciągały się, skąpane obecnie w mroku, pola. Na wzgórzach ponad nimi jęły migotać, małe z tej odległości, punkciki ognisk. Najpierw jedno, po chwili kolejne a z nimi następne.
- Zaczynają świętować - mruknął Witold. - Czyli nasz czas się zbliża. Pozwól, że opowiem ci krótko, co nas dzisiaj czeka.

***

- Nadal myślisz Siemek, że to dobry pomysł - Rędkowi, pomimo starań, załamywał się głos.
- Widzę Rędas, że strach cię trzyma - Siemek pozował na odważnego, ale jego własny głos też nie zabrzmiał mu pewnie. - Bez obaw, dzisiaj jest noc podczas której nic nie może się nam stać.
- Nie byłbym tego taki pewny - odparł Rędek. - Taki laskowiec czy błędnica tylko czekają w lesie na takich jak my! - ostatnie słowa niemal wykrzyczał.
Słońce zaszło kilka godzin temu i świat przygotowywał się na nadejście nocy przystrajając firmament w granatowoczarne barwy. Chłopcy siedzieli nad wąską rzeczką płynącą pomiędzy polami, wpatrując się w płonące ognisko. Brzeg w tym miejscu był z obu stron niski i leniwie płynąca woda delikatnie rozlewała się, podmywając trawę i stojące po obu stronach drzewa, które wskazywały miejsce brodu. Wzdłuż rzeczki, aż do następnych drzew, które przepadły gdzieś w ciemnościach, rosły niewysokie szuwary oznaczające koryto wodne.
- Ech, zjadłby rybę - westchnął Siemek. Sięgnął do leżącej obok torby i wyjął pajdę czerstwego chleba. Ugryzł kęs i popił wodą z bukłaka. Był wysoki i chudy jak topola, lniana koszula wisiała na nim i wydawała się za duża. Czupryna blond włosów opadała mu na czoło i co chwila odgarniał ją ręką.
Rędek trzymał w ręce kij długi na dwa łokcie i grzebał nim w ognisku wzniecając iskry. Był młodszy od swojego towarzysza.
- A może jednak pójdziemy nad Sokółkę - zaproponował bez przekonania. Mimo, iż obaj siedzieli z nogami podwiniętymi dało się zauważyć, że Rędek był sporo niższy od towarzysza. Na głowie nosił słomiany kapelusz, spod którego wypadały ciemne włosy, łagodnie skręcające w loki.
- Poszlibyśmy - Siemek ponownie odgryzł kęs chleba, popił wodą po czym kontynuował dalej - ale idziemy w bór. Szukać kwiatu. Poza tym, pomyśl co będzie jak go znajdziemy i przyniesiemy. Wszystkie dziewki we wsi będą szaleć za nami. - Oczy zalśniły Siemkowi z emocji - Nawet ona.
- Kochasz się w młynarczykównie, ale ona w tobie nie. Wiesz o tym dobrze.
- Nie Rędas, nie wiem, ale ty też nie i nikt tego nie wie. Zobaczysz, jutro będzie moja. - Oczy wciąż mu błyszczały.
Wieś Młynna przycupnęła na skraju rzeki Sokółki, która płynęła dnem rozległej kotliny. Z jednego jej zbocza, obficie zalesionego, spływała mała bezimienna rzeczka, na brzegu której chłopcy nabierali sił na wyprawę. Meandrując i klucząc wśród pól wpadała ona do Sokółki tuż przy pierwszych zabudowaniach wiejskich. Za wsią, hen, aż okiem sięgnąć rozciągały się pola uprawne, aż do drugiego krańca kotliny, który mogło jedynie dostrzec sokole oko, a i wtedy wówczas, gdy powietrze było zimne i rześkie.
Dzisiejszej nocy, podczas letniego przesilenia, wszystkie niezamężne panny zgromadzą się przy wodzie i puszczać będą wianki, w których przygotowanie włożyły tyle serca.
- A skąd ta pewność, że znajdziesz kwiat?
Zapadła cisza. Rędas i Siemek wpatrywali się w hipnotyzujący taniec płomieni. Milczenie przerwał blondyn.
- Bo zwyczajnie w świecie wiem gdzie go szukać. - Mówił powoli, przeciągając każde słowo i z tryumfem obserwował rosnące na twarzy przyjaciela zdziwienie.
- S…skąd wie… wiesz - zająknął się Rędek. Przerwał grzebanie kijem i z podziwem patrzył na przyjaciela - Nikt tego nie wie. Baby we wsi gadają i na tym się kończy, bo nic nie wiedzą a chłopy też nic nie wiedzą ale nie gadają.
Znów zapadła głucha cisza, przerywana jedynie odgłosem trzaskających w ogniu gałęzi. Na ustach wpatrzonego w płomienie Siemka błąkał się szelmowski uśmieszek.
- Nie powiesz mi, że byłeś u tej wiedźmy - oczy Rędka rozszerzyły się i odbijały blask ogniska niczym księżyc w pełni odbija światło słoneczne.
- To nieszkodliwa znachorka, zbiera zioła, warzy lekarstwa i tyle - machnął zniecierpliwiony Siemek. - Jaka tam z niej czarownica.
- Są ludzie, którzy widzieli… - Rędek przerwał i rzucił niespokojnie wzrokiem ku ciemności ponad ramieniem Siemka - Sam byłeś? Co chciała w zamian - w głosie Rędka dało się wyczuć podziw i szacunek dla przyjaciela, który odważył się na wizytę u kobiety, która jak wielu we wsi uważało, miała kontakty z siłami nieczystymi.
Siemek podniósł wzrok znad ognia i spojrzał na Rędka.
- Ciekawski się zrobiłeś - odparł buntowniczo. Po czym dla pojednania kontynuował - Ale jako jedyny zdecydowałeś się iść ze mną to ci powiem. Inni tylko pukali się w czoło, albo patrzyli jak na głupka i pytali czy oszalałem. - Siemek chrząknął i przysunął się bliżej ognia, jakby w obawie przed mrokiem, czającym się za okręgiem blasku. - Sam byłem i nic ode mnie nie chciała. - Skłamał, ale nie czuł się zadowolony z efektu. Wydawało mu się, że kłamstwo słychać było w każdym słowie ostatniego zdania. Rędek, który na powrót wpatrywał się w płomienie i szturchał kijem ognisko, mówił cicho a w jego głosie dało się czuć podziw. - Jesteś głupi… i odważny, żeby pójść do niej samemu. Ale bracie - tu Rędek zrobił pauzę i spojrzał badawczo na Siemka - nie daję wiary, że nic od ciebie nie chciała. - Spojrzał ponownie w płomienie i ciągnął. - Nie chcę jednak wiedzieć jak to było naprawdę. Nie będę mieszał się w te sprawy. Idę z tobą w bór, poszukamy tego kwiatu a potem idę w swoje.
Siedzieli przez chwilę w ciszy po czym Rędek wstał i otrzepał spodnie:
- Kartofle już powinny dojść, wyjmę je - powiedział, po czym chwycił za kij, którym wcześniej gmerał w ognisku i jął rozsuwać żarzące się węgle. Spomiędzy nich wygrzebał na trawę spopielone, dymiące kartofle i zostawił do ostygnięcia.
Siemek cały ten czas siedział bez ruchu a jego wzrok tonął gdzieś w ciemności spowijającej drugi brzeg rzeczki. Hen, daleko tak, że trudno stwierdzić czy był to omam czy rzeczywistość, nad wzgórzami otaczającymi sąsiednią wieś, zaczęły migotać małe punkciki żółtego świata, niewiele większe od skąpo owej nocy świecących gwiazd.
- Jeślaki już zaczynają świętować - powiedział cicho Siemek, wynurzając się z toni przemyśleń niczym łowiący ryby nur. - Młynniaki też lada chwila zaczną.
I jakby na potwierdzenie tych słów, na polach tuż przed wsią, w miejscu gdzie bezimienna rzeczka wpadała do Sokółki, w dużo bliższej odległości niż jesielskie, zaczęły płonąć ogniska. Najpierw zajaśniało jedno, powoli i nieśmiało, lecz zanim drugie i kolejne zabłysły, to pierwsze, porzucając wstyd, wspięło się w górę, jak gdyby chciało dotknąć niebios.
- Nadchodzi zatem nasza godzina - ciągnął dalej chłopak o blond włosach, siedząc wciąż bez ruchu i obserwując tańczące w oddali płomienie. Ich własne ognisko zmieniło się w dymiącą kupę zwęglonego drewna.
Rędek stał również wpatrując się w migoczące w oddali ognie. Na słowa Siemka, odwrócił się raptownie i splunął na ziemię. - Te słowa brzmią jak zły urok, lepiej je wypluj - w jego głosie czuł było emocje.
Siemek wstał, otrzepał spodnie i splunął na ziemię. Popatrzyli na siebie bez słowa i kucnęli obok pozostałości ogniska, sięgając po dymiące jeszcze kartofle. Jedli w ciszy, przerzucając gorące jedzenie z ręki do ręki, brudząc się przy tym sadzą. Gdy skończyli jeść Siemek zarządził.
- Zanim rozpoczniemy naszą podróż musimy obmyć porządnie całe ciało. Takie są zalecenia.
- Żadne tam zalecenia - machnął ręką Rędek. - Tak stoi w legendzie, że jeno czysty i prawy jest w stanie odnaleźć kwiat. A po mojemu, nie chodzi tu o nasze brudne nogi czy gęby - mrugnął wesoło do kompana. Ten jednak pozostawał niewzruszony.
- Może i po twojemu tak jest, ale skoro idziesz ze mną to robimy po mojemu czyli myjemy się z łepetyną włącznie. A może ty Rędas wody się boisz, co? - zakpił Siemek i zaczął zdejmować koszulę i spodnie. - Prędko, czas nas goni.
- Ja w przeciwieństwie do ciebie, myję się bardzo często a nie tylko raz do roku - Rędek nie zamierzał pozostawać dłużny. Zdjął kapelusz i rzucił na ziemię, po czym zaczął zdejmować ubranie. - Będzie to dla mnie czysta przyjemność.
Wchodzili do rzeczki powoli gdyż woda, pomimo gorących kilku ostatnich tygodni, była chłodna. Na brodzie, gdzie jej głębokość sięgała im ponad kolana była trochę cieplejsza, mimo to przyprawiała ich o gęsią skórkę. Prąd nie był rwący ale na tyle silny, że przeganiał wodę dalej i dalej, nie pozwalając jej się zagrzać. Młodzieńcy, przyzwyczajeni od najmłodszych lat do kąpieli w takich temperaturach i niezrażeni chłodem, umyli się szybko i wyszli na brzeg. Narzucili ubrania na mokrą skórę, wzuli buty i przepasali stare koszule rzemykami. Rędek wcisnął kapelusz na uszy a Siemek chwycił lnianą torbę i przerzucił ją przez ramię.
- Jeszcze jedna rzecz - Siemek pogrzebał w torbie i wyjął małe zawiniątko. Podszedł do wciąż jeszcze żarzących się drewien, kucnął i zaczął w nie dmuchać. Płomień skoczył dziarsko w górę by po chwili przygasnąć i ledwo tlić się pomiędzy drwami. Blondyn rozsupłał zawiniątko i wysypał małą kupkę znajdujących się w środku suszonych liści na dłoń. Delikatnie jął sypać je na tlące się drewno co jakiś czas dmuchając i nie pozwalając płomieniom gasnąć. Liście zaczęły obficie dymić, wydzielając przy tym słodkawy zapach. Po krótkiej chwili jasnoszara chmura unosiła się nad pozostałościami ogniska.
- Chodź Rędek, musimy się okadzić. Ten dym będzie nas chronił przed złem. Wejdź w niego i natrzyj ubranie i ciało w nieosłoniętych miejscach. Ale nie wciągaj do płuc bo będzie ci się kręcić w głowie.
Przyjaciel, ze wzrokiem pełnym obawy, zrobił kilka kroków przed siebie, zamknął oczy, wziął głęboki oddech i zanurzył się w chmurę niczym w toni wodnej. Jego ledwie widoczny kontur zaczął nacierać spodnie, koszulę, szyję i kark, całą twarz, dłonie i ręce podwijając rękawy aż do łokci. Gdy skończył, wyskoczył spomiędzy kłębów jak poparzony i zaczął gwałtownie łapać powietrze.
Siemek dorzucił małą szczyptę liści do ognia i powtórzył czynność mycia. Spędził w chmurze dymu więcej czasu od ciemnowłosego przyjaciela a gdy wychodził jego oczy wydawały się być opuchnięte.
- Mieliśmy nie wdychać - rzekł Rędas.
Siemek kaszlnął, przetarł oczy. Zdawał się nie słyszeć uwagi przyjaciela.
- Gotowy - raczej stwierdził niż zapytał. Jego szeroko otwarte oczy zdradzały teraz podniecenie.
Rędek patrzył niemal z przerażeniem na towarzysza. Wiedział, że to ostatnia chwila aby się wycofać. Potem już nie będzie odwrotu. Wieść o jego tchórzostwie bardzo szybko rozeszłaby się nie tyle po Młynnej ile po innych wsiach. Może nawet doszłaby do miasta. Rędek wiedział, że czekająca ich wyprawa to sprawdzian odwagi i siły woli a także sprawa honoru. Jeśli pójdzie i wróci cały, czeka go szacunek i mir wśród rówieśników. Był świadomy także tego, że jeśli tylko pozwoli raz dojść do głosu drzemiącemu w głębi jego jestestwa małemu, przerażonemu chłopakowi, będzie to koniec. Dlatego stłumił w sobie strach oraz narastająca panikę, i odpowiedział, zaskoczony siłą i spokojem swojego głosu - tak, gotowy.
- Jesteśmy zatem przygotowani. - Spokój i pewność głosu towarzysza spłynęły na Siemka jak kojący balsam. Wiedząc, że od podejmowanych przez niego od teraz decyzji zależy powodzenie misji a wraz z nim sława i honor w rodzinnej wsi a także tych sąsiednich, przyjął ton dowódczy i zdeterminowany, pomimo iż sam czuł tamowane siłą gdzieś w dolnych części lędźwi przerażenie. Wiedział także, że musi dawać niezłomny przykład kompanowi, nie okazywać strachu ani zniechęcenia. Podniosły ton zaczął wkradać się w jego słowa przyprawiając go niemal o łzy, nad którymi jednak udało mu się zapanować. - Od tej chwili Rędek słuchaj mnie i rób dokładnie to, co będę mówił. Idziemy znaleźć coś czego jeszcze nikt nigdy nie znalazł, a przynajmniej ja nie znam nikogo takiego. Możemy na swojej drodze napotkać różne… - zająknął się, nie wiedząc dokładnie jakiego słowa użyć - …dziwy. Mam nadzieję, że tej nocy będzie spokojnie i nie napotkamy błędnic czy leszych. Tak czy siak, musimy się pilnować aby nie zabłądzić. Nie wolno nam schodzić ze szlaku choćby nie wiem co - Siemek widząc jak Rędkowi rozszerzają się oczy ze strachu, postanowił przerwać swoją przemowę dochodząc do wniosku, że może ona przynieść więcej szkody niż pożytku. Jeszcze kilka słów o strachach, które czają się ostępach leśnych i nawet jego opuści odwaga. Od teraz zamierzał trzymać się jedynie szczegółów i konkretów, nie wyprzedzając za bardzo wydarzeń. Sam miał dość blade pojęcie o podejmowanej wyprawie, ale głęboko wierzył, że gdy już znajdzie się na miejscu, będzie wiedział co ma uczynić. Spłynie na niego oświecenie a ręką pokierują niewidzialne, mądre istoty, które od zarania dziejów opiekują się lasem.
Rędkowi rzedła mina. Za młodu, choć teraz przecież wcale nie był stary, nasłuchał się wielu opowieści o demonach czających się w lasach, rzekach czy jeziorach a także nawiedzających gospodarstwa domowe i opętujące ludzi. Wyobraźnie miał dość bujną i bogatą i nieraz wydawało mu się, że słyszy hałasującą pod podłogą kikimorę lub czyniącego szkody w obejściu dworowika. Teraz wybierał się wraz z przyjacielem na poszukiwanie osławionego kwiatu paproci. Szli nocą w las czyli w paszczę lwa. Tam, gdzie za każdym krzakiem, drzewem czy głazem, mogła czaić się cała masa złośliwych duchów. Ciarki przebiegły Rędkowi po plecach.
- Słuchaj Siemek - zagaił - czy my aby wszystko mamy na pewno przemyślane.
- Nie wolno się nam teraz wycofywać, Rędek - mówił pospiesznie Siemek. - Nic się nam nie stanie, to przecie zwykła wyprawa w las. Dzisiejszej nocy będą czuwać nad nami duchy opiekuńcze. Ani się obejrzysz będzie po sprawie.
- Te twoje duchy opiekuńcze nie są tak głupie jak my i spokojnie śpią we wsi w obejściach - ton głosu Rędka podnosił się i Siemek widział, że lada moment weźmie nogi za pas i będzie zwiewał tak szybko, że się za nim zakurzy. Postanowił przedstawić ostatni argument, jeśli to nie zadziała, będzie musiał pójść sam. Pogrzebał w przepasanej przez ramię torbie i wyjął małą glinianą flaszę zatkaną korkiem. Podszedł do wygasłego i teraz dymiącego już ogniska i schylił się po grubego kija, którym Rędek jeszcze nie tak dawno rozgrzebywał węgle. Potrząsnął kilka razy flaszą, odkorkował ją i przechylił nad patykiem. Z środka wypłynęła biała gęsta maź. Siemek odłożył flaszę na bok i jął rozsmarowywać rzadką maść od jednego do drugiego końca badyla. Skończone dzieło zaprezentował Rędkowi.
- Widziałeś kiedy takie cudo?
Rędek z niedowierzaniem patrzył jak kij jarzy się w ciemnościach bladym, podobnym do księżycowego, światłem. W tym słabym blasku twarz Siemka na drugim planie wydawała się widmowa, odrealniona.
- Na boga piorunów - szepnął zdziwiony i jednocześnie przestraszony Rędek. - Prawdziwe czary!
- Ten kij będzie nas chronił przed wszelkim złem z boru, a w najczarniejszych odstępach wskaże nam drogę, co by nie rozbić nosa na pierwszym lepszym drzewie.
- Znaczy się, że ruszamy? - Rędek przełknął nerwowo ślinę.
- Tak, miejmy to już za sobą.

***

Zefir podniósł się, przeciągnął i rozprostował po kolei każdą kończynę. Tkwił w bezruchu przez wiele godzin i zaczął czuć drętwienie. Witold, sam dość krzepki i mimo podeszłego wieku energiczny mężczyzna, wielokrotnie podziwiał zdolność jego kompana do przebywania w bezruchu wiele długich godzin. Koń zamieniał się wówczas w kamień i tylko oczy oraz niezamykająca się gęba świadczyły o tym, że Zefir żyje i ma się dobrze. Starzec miewał czasem niepokojące wrażenie, że jego towarzysz w pewien sposób przypomina osła, i nie chodzi tu tylko o upartość zwierzęcia.
- Zatem mówisz Witoldzie, - koń stał, gimnastykując kończyny i kręcąc łbem na boki - że idziemy po poszukiwany przez wszystkich legendarny kwiat paproci.
Witold podążył za przykładem towarzysza, wstał, wyciągnął się i wykonał kilka skłonów. Smoliste chmury zakryły niebo i noc dookoła pociemniała jeszcze bardziej. Przygasający ogień wydawał się ulegać deptany przez wszechogarniającą czerń.
- Wiem jak to wygląda - rzekł starzec. - Że to zwykła bajka i tyle. Że poważni ludzie tacy jak my nie paprzą rąk bzdurną robotą, ale… - Witold rozłożył ręce jakby chciał powiedzieć „sam dobrze wiesz”.
- Taaak - odparł przeciągle Zefir. - Sowita zapłata o której mówisz rozwiewa wszelkie wątpliwości. W najgorszym wypadku będzie to zwykły spacer nocą po lesie. W najlepszym szybkie i bezbolesne wzbogacenie. Na dwoje babka wróżyła.
- Kobieta dała jasne wskazówki - powiedział mężczyzna. - Jest zielarką, ale nie chce mi się w to wierzyć do końca… Ja też jestem zielarzem ale jedyne co słyszałem do tej pory to same brednie… Że kwiatu pilnuje plujący kwasem trzygłowy smok - uśmiechnął się jakby dając do zrozumienia, że to czysty absurd - albo duchy poległych, wcześniejszych poszukiwaczy. W jednej wersji były nawet trzy nagie dziewice, każda ładniejsza od poprzedniej.
- Tyle szczęścia to nikt nie ma. Już prędzej w smoki uwierzę. Zastanawia mnie jedynie to, dlaczego akurat uwierzyłeś tej kobiecie? Nie bredziła tak jak inni?
Zefir stał nieruchomo a Witold przykucnął chwilowo przy ogniu. Jedno z kolan strzeliło gdy je zginał.
- To jest dobre pytanie. A ja nie znam na nie odpowiedzi. Widzisz Zefir, może ci tego nie mówiłem, a może sam się domyśliłeś, ale nie zawsze byłem zielarzem…
- Nie mówisz do osła Witas, tylko do rozsądnego konia. Widzę i wiem swoje… To jak używasz noża czy orientujesz się w lesie… tego nie uczą w szkole zielarskiej.
- Powiedzmy jednak - mężczyzna uśmiechnął się szeroko i machnął ręką - że byłoby co opowiadać. Sedno w tym, że ta zielarka, od której wiem o kwiecie była… zupełnie normalna. Nie mówiła nic o łażących drzewach czy gadających kotach. Wyglądała na, bez urazy, normalniejszych od ciebie i mnie. Było coś w jej wzroku co przekonało mnie, że tym razem może to być prawda. Nie zawsze byłem zielarzem, kiedyś… kiedyś płynęła w mojej krwi żądza przygód. Z czasem powoli słabła, ale nigdy nie wygasła na dobre. Mówię ci, miałem nosa jak mało kto. Potrafiłem niezgorzej wywęszyć gdzie co i jak i prawie nigdy się nie myliłem. Wzrok tej zielarki oraz jej historia i głos którym ją opowiedziała rozpalił na nowo ową żądzę. Dzisiejsza noc będzie wyjątkowa.
Witold niewidomym wzrokiem spoglądał w dogasające drwa jakby przeniósłszy się umysłem w odległą przeszłość i wspomniawszy młode awanturnicze lata.
Gdzieś w oddali rozległ się głuchy grzmot. Powietrze robił się coraz bardziej lepkie i parne. Nadciągała burza
- No ani chybi chłopie, ale zaczarowała cię babina. Oby nic złego z tego nie wynikło.
Zefir odchrząknął i splunął za siebie. Witold oprzytomniał jakby dopiero co obudził się ze snu. Wyprostował się energicznie i przetarł rękoma twarz.
- No, Zefir. Spakowany? Najwyższy czas wyruszyć.
- Jestem gotowy. Chodźmy po ten kwiatek.

***

Siemek szedł przodem trzymając w wyprostowanej ręce świecący kij. Znajdowali się w środku lasu, było ciemno choć oko wykol. Początkowo podążali wzdłuż starej, wydeptanej ścieżki, używanej od czasu do czasu przez myśliwych. Jednak gdy bór zaczął gęstnieć, dróżka urwała się i stanęli przed ścianą drzew. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się dalej.
Grzmoty przetaczały się po niebie coraz częściej, zwiastując nieuchronną burzę. Chłopcy brnęli powoli przed siebie, potykając się od czasu do czasu o wystające korzenie i nie mając pewności czy idą w dobrym kierunku. Gwiazd, zakrytych przez chmury, nie było widać a nawet gdyby świeciły, przysłoniłyby je korony gęsto stojących drzew. Kij jarzył się słabym światłem, ledwie wydobywając z mroku konary i gałęzie.
Las żył. Chłopcy nerwowo spoglądali dookoła i nasłuchiwali wszelkich szmerów, sapnięć, stuków, pohukiwań i innych odgłosów. Gdzieś w oddali trzasnęła gałąź, trochę bliżej nad ich głowami przeleciał czarny cień, najprawdopodobniej nietoperz.
- Czy my na pewno idziemy w dobrym kierunku? - szeptem zapytał Rędek
- Polana ma być w środku boru. W końcu musimy do niej dotrzeć.
- A jeśli ten bór ciągnie się w nieskończoność?
- Nie bądź śmieszny Rędas. Wszystko gdzieś się kończy. Poza tym zielarka mówiła, że polana nie jest daleko. Trzeba tylko przebrnąć przez największe gęstwiny.
- Strasznie tu - rozejrzał się trwożnie Rędek. - Jeszcze nigdy nie byłem w takiej wielkiej gęstwinie nocą.
- Lepiej bądźmy cicho. Nie chciałbym, żeby ktoś nas usłyszał - szepnął Siemek.
- Ktoś? Tutaj raczej nikogo nie ma. Chyba, że masz na myśli… - Rędek nie dokończył, głos uwiązł mu w gardle na myśl kto lub co mogło się czaić w ciemnościach dookoła i ich podsłuchiwać. I wyskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie.
Grzmoty były coraz częstsze i głośniejsze. Co jakiś czas błysnęła błyskawica. Burza była już tuż tuż. Powietrze zrobiło się jeszcze cięższe i lepkie, stało się niemal namacalne. Chłopcy szli spoceni ze strachu i gorąca.
Las zaczął wspinać się na wzgórze, co utrudniało wędrówkę. Na równym terenie ciężko im szło wyszukiwanie drogi wśród rozległych korzeni i zdradliwych mchów a teraz do tego doszła wspinaczka. Chłopcy chwytali się śliskich korzeni i pędów, które urywały się lub wyślizgiwali im z rąk. Siemek kilka razy upadając kilka razy upuścił kij, ale dzięki świecącej maści nie miał problemu z odnalezieniem. Nie znajdując tematów do rozmowy a także w obawie przed wszelakimi leśnymi dziwadłami przedzierali się w milczeniu z godnym podziwu uporem.
Doszli do miejsca gdzie dalszą drogę zagradzało im ogromne, przewrócone drzewo. Runęło na ziemię obalając mniejsze drzewka i wyrywając własne korzenie, których plątanina sterczała teraz wysoko, odsłaniając ciemną głęboką jamę.
Chłopcy wynurzyli się spomiędzy drzew, a jarzący się bladym światłem kij wydobywał z mroku sieć korzeni i ziejącą czernią otchłań. Dookoła wszystko tonęło w mroku.
Siemek uniósł kostur tak wysoko na ile potrafił aby oświetlić to, co zagradzało im dalszą drogę.
- Musimy obejść - zauważył.
- Lepiej uważajmy. Kto wie jakie licho czai się w takiej jamie.
Ruszyli w prawo. Zanim jednak zdążyli ujść kilka kroków z ciemnej dziury coś wyskoczyło i wylądowało miękko przed chłopcami. Siemek zbladł jak płótno a Rędek jęknął z przerażenia.
Zobaczyli przed sobą karła, który wzrostem sięgał Siemkowi co najwyżej do pach. Ubrany był w ciemnoczerwoną wełnianą kamizelkę, spod której wystawała lniana koszula oraz sięgające kolan luźne spodnie. Na łydkach majaczyły w ciemnościach śnieżnobiałe pończochy. Buty niknęły w gęstym, leśnym poszyciu. Głową zakrywał kapelusz, zsunięty zawadiacko na jedno ucho, odsłaniający kosmyk ciemnych włosów.
Jakimś cudem, płonący kaganek, trzymany w ręce przez karła, nie zgasł gdy ten wyskakiwał z jamy. Wątły płomień ledwie rozświetlał ciemność, ale dawał o wiele więcej światły niż jarzący się kij Siemka.
- Dobrrrry wieczórrrr. - przemówił chochlik. - Czemu zawdzięczam tak przemiłą wizytę?
Podniósł kaganek aby móc lepiej przyjrzeć się twarzom wędrowników. Siemek stał osłupiały, trzymając wysunięty daleko przed siebie kij, tak jakby miał on ochronić chłopców przed zjawą. Rędek, wciąż blady, stał z wytrzeszczonymi oczami i wpatrywał się w karła.
- Ra…Ra.. rany… Siemek, co to za zjawa? - wydukał przerażony.
Siemek stał osłupiały i nie usłyszał pytania przyjaciela, lub był na tyle przerażony, że nie był w stanie mówić.
- Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! - próbował krzyknąć, ale gardło miał ściśnięte i zamiast krzyku wydobył się zeń pisk.
Skrzat poskrobał się za uchem, poprawił kapelusz i splunął siarczyście obok.
- Ale o co u licha chodzi, hę? - Zrobił dwa kroki do przodu a chłopcy, o mało nie przewróciwszy się, cofnęli się gwałtownie. - Co wy tu pacholęta porabiacie?
Chłopcy niczym rażeni piorunem stali niezdolni wydusić z siebie jakąkolwiek odpowiedź. Gdzieś niedaleko po niebie przetoczył się grzmot. Burza wisiała w powietrzu niczym topór nad szyją skazańca.
- W kamień was zamieniło czy jak? - podniósł głos i zrobił jeszcze jeden mały krok. Ich twarze znalazły się w świetle kaganka. - Wy pewnie ze wsi, hę? Co też wy tu porabiacie o tej porze?
- Mmmmyyy… Wędrujemy przez bór. - Siemek powoli opanowywał obezwładniający strach. Stojąca przed nim postać była niska i ubrana niczym człowiek. Mówiła w znanym im języku i to całkiem do rzeczy. Strach zelżał ale nie znikał. Czaił się w pobliżu gotów przybyć na każde zawołanie - Szukamy polany.
Opanowanie spływało, także powoli na Rędka. Wyszedł zza pleców przyjaciela i stanął z nim ramię w ramię.
- Wy panie, jesteście, e… tego… - znajomość demonów u Rędka zawężała się do zaledwie trzech, czterech postaci. Osobliwy karzeł stojący przed chłopcami nie należał do tego wąskiego grona. - Znaczy się, kim jesteście? Nie czartem może?
- A dziękuję ci bardzo chłopcze za takie ciepłe podejrzenia - rzucił cierpko karzeł. - Powiedz no mi, ale szczerze i uczciwie, czy ja wyglądam ci na czorta? - Przysunął kaganek blisko twarzy i uniósł brwi w niemym pytaniu.
- Darujcie panie, ale my proste chłopaki z Młynnej - Siemek pospieszył z wyjaśnieniem. - Nie spotkaliśmy wcześniej nikogo takiego jak wy. Zresztą czarta też nie widzieliśmy. Pierwszy raz w bór o takiej godzinie wyszliśmy. Trochę tak straszno tu, ciemno, wydawałoby się, że pusto, ale drzewa coś tam po ciemku gadają, nijak rozeznać się nie można. Co tu o tej porze żywe to nam straszne się wydaje.
Karzeł zaśmiał się serdecznie.
- Dobra jest chłopcy, nie gniewam się. Po prawdzie to wcale się wam nie dziwię. Sam bym się przestraszył gdyby mi co tak w środku nocy w lesie z jamy wyskoczyło. - Karzełek stał nie zmieniając pozycji wciąż trzymając zapalony kaganek. - Jestem rudzik, taki trochę dalszy krewny skrzata. To od koloru włosów tak nas nazywają. Teraz w ciemności nie widać. A na mnie wołają na mnie Borzyn, bo w borze siedzę.
- Ja jestem Siemek a mój kolega to Rędek - powiedział chłopiec z jarzącym się kosturem. - Cieszy nas, że nie jesteście panie laskowikiem czy innym czortem.
Wtem błysnęło się. Szczytami drzew targnął gwałtowny podmuch wiatru. Na dole pośród gęstych krzewów i grubych konarów dało się czuć zaledwie lekki powiew. Płomień kaganka zakołysał się nagle, ale nie zgasł. Siemek domyślił się, że podobnie jak świecąca w mroku maść, którą wysmarował kij, kaganek rudzika był magiczny.
Borzyn spojrzał w górę, gdzie pomiędzy liśćmi sięgających nieba koron drzew, zobaczył wąski fragment zaciągniętego chmurami nieba.
- Do licha, złą noc wybraliście sobie na przechadzki chłopcy. Będzie się tu dzisiaj działo. Wiecie chociaż jak dojść tam gdzie idziecie?
Chłopcy spojrzeli po sobie niepewnie. Siemek, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że trzyma w ręku sztywno świecący kostur, przerzucił go do drugiej ręki i oparł się na nim.
- Tyle tylko, że przed siebie. - Siemek nie chciał zdradzać więcej niż powinien.
- Pójdziesz przed siebie to prędzej czy później własne plecy zobaczysz - zażartował Borzyn. - Do licha, o tej porze na polanę to i ja bym się nie pchał. Jesteście albo odważni albo głupi. Na tych pierwszych to mi raczej mi nie wyglądacie…
Ani Siemek ani Rędek nie podchwycili insynuacji. W innym miejscu i czasie może by się zorientowali, że Borzyn nie ma najlepszego zdania o ich odwadze, ale teraz było mroczno i straszno. Głowy chłopców wypełniał cel podróży oraz chęć żeby to wszystko się już skończyło.
- Wiecie panie jak dojść na polanę? - spytał z nadzieją w głosie Siemek. Rędka na nowo ogarniał strach. Ten przed niepewnością co znajdą dalej w ciemnym lesie.
- Tam do licha, wiem. Bywam tam czasami i powiem, że nawet za dnia jest tam jakoś tak… nieswojo. Nie chcę wiedzieć co was tam ciągnie bo to nie moje sprawy. Nie zaprowadzę was też, ale chociaż mogę drogę wskazać.
Zerknął jeszcze raz na niebo, splunął siarczyście i obrócił się na pięcie. Uszedł zaledwie kilka kroków i obejrzał się przez ramię.
- Idziemy czy zostajemy tu na noc?
Chłopcy, przez całą tę konwersację nie ruszając się praktycznie z miejsca, zdawałoby się, zapuścili korzenie. Stali w napięciu, nieświadomi tego i dopiero teraz, gdy przyszło ruszyć, poczuli mrowienie w nogach. Ruszyli powoli na sztywnych nogach, czekając aż ciarki przejdą.
Borzyn obszedł z prawej strony ziejąca mrokiem czeluść, z której zaledwie kilka chwil temu wyskoczył i poszedł wzdłuż ogromnego konaru przewróconego drzewa. Siemek chwycił w dłoń świecący kij i wspierając się na nim niczym na lasce, ruszył powoli w ślad za rudzikiem. Rędek bojąc się zostać z tyłu, trzymał się blisko kolegi.
Teren wznosił się coraz bardziej stromo. Borzyn jak przystało na rasowego mieszkańca gęstwiny leśnej zwinnie piął się w górę omijając gęstwiny i wynajdując względnie wygodną ścieżkę wśród konarów. Płomień kaganka co chwila znikał by za chwilę pojawić się kilka metrów dalej. Chłopcy nienawykli do leśnej wspinaczki, wlekli się za rudzikiem, kierując się słabym światłem rzucanym z trzymanej przez niego lampki. Leśny skrzat przystawał co chwilę i czekał aż chłopcy nadrobią zaległości. Gdy pojawiali się w takiej odległości aby nawiązać kontakt wzrokowy, odwracał się i kontynuował wędrówkę. Błyskało się coraz częściej, pioruny uderzały coraz bliżej. Deszcze jakby jeszcze czekał na odpowiednią chwilę by spaść.
Chłopcy spoceni i zasapani parli nieustępliwie przed siebie. Wtem, światło kaganka zatrzymało się w miejscu. Borzyn stał plecami do chłopców i najwyraźniej czekał aż do niego dołączą. Las rzednął a teren przestał się wnosić.
- Pójdziecie prosto - odezwał się szeptem rudzik. - Cel waszej podróży jest już całkiem niedaleko.
Odwrócił się i zaczął powoli schodzić bez słowa pożegnania.
- Poczekajcie, panie! - zawołał za nim Siemek.
- Psssst! - głośnym szeptem uciszył go Borzyn. - Tam do licha! Pobudzisz wszelkie czorty. Czego chcesz?
Rędek jęknął ze strachu a Siemek nerwowo obejrzał się wokół siebie. Chwycił nasmarowany magiczną świecącą maścią kostur i wyciągnął przed siebie jakby miało go to ochronić przed złem czającym się w mroku.
- Czy dalej z nami nie pójdziesz, panie?
Na twarzy rudzika, który do tej pory okazywał spokój i godne podziwu opanowanie, odmalował się strach. Widać, pilno mu było wrócić do swojej bezpiecznej jamy.
- Czujcie się szczęśliwi, że doszliście ze mną tutaj - Borzyn był blady a szeroko otwarte oczy szkliły się w półmroku. Cała jego uczynność i humor ulotniły się jak za sprawą czarodziejskiej różdżki - Nie zrobię ani kroku dalej. I mówiąc prawdę, głupi jesteście, że tam idziecie! - machnął ręką w kierunku ciemnego boru. - Nikt, tam nie chodzi za dnia, a co dopiero w noc, burzową noc.
Jak na zawołanie ciemności rozświetliła błyskawica a zaraz po niej niedaleko huknął piorun. Chłopcy skulili się w strachu. Rudzik spojrzał na nich przenikliwie, jakby starając się dociec jaka siła prowadzi ich z taką determinacją w paszczę lwa. Chyba nic nie dostrzegł bo wzruszył ramionami i westchnął.
- Za żadne skarby nie poszedłbym z wami. Nawet za… - zająknął się jakby szukając właściwych słów - …po to, po co idziecie. Ale dam wam dobrą radę. - Rudzik zniżył głos do szeptu, jakby to, co zaraz powie, miało moc budzenia uśpionych wokół demonów. - Tę polanę zwą Wilcza Mogiła.
Chłopcy jęknęli ze strachu. Borzyn ciągnął dalej.
- Naprawdę paskudne uroczysko, u licha. Nie znam człowieka, który z własnej woli i przy zdrowych zmysłach chciałby się tam znaleźć. Trzymaj młody ten kij przed sobą i co by się nie działo ani na chwilę nie puszczaj. Nie wiem kto was tu wypuścił, ale przynajmniej dał wam skuteczny specyfik. Obyście mieli więcej szczęścia jak rozumu. Mam nadzieję, że jeszcze was kiedyś spotkam.
Borzyn odwrócił się i już miał odejść gdy coś sobie przypomniał.
- Nie rozglądajcie się na boki i trzymajcie się razem. Dzisiaj jest dziwna noc i wiele się może zdarzyć więc, do licha, trzymajcie się z dala od wszelkich światełek, głosów czy innych cudów.
Chwilę później, światło z trzymanego przez rudzika kaganka znikało w oddali między konarami. Zostali sami w półmroku ledwie rozświetlanym przez słabo jarzący się kij. Wraz ze zniknięciem ciepłego światła lampy, ulatniały się resztki odwagi chłopców.
Stali jeszcze przez chwilę po odejściu chochlika sparaliżowani przez strach i nie mogąc zmusić się do ruchu.
Ciszę przerwał Rędek.
- Siemek, coś mi się zdaje, że powinniśmy wziąć nogi za pas.
Blondyn rozejrzał się trwożnie dookoła.
- Ty wiesz co… - zawiesił głos.
- Co?
- A czy my wiemy jak wrócić?
Rędek otworzył szeroko oczy i przykładem przyjaciela powiódł wzrokiem dookoła.
- A bodajby piorun strzelił!
Wtem ciszę rozdarł huk uderzającego pioruna.

***

Zefir i Witold podążali dawno nieużywaną i zarośniętą leśną ścieżką. Mężczyzna niósł w ręce łuczywo, tworzące mały krąg światła. Gęsto rosnące drzewa łączyły wysoko swoje korony, tworząc zwarte sklepienie, jakby skąpiąc widoku nieba każdemu, kto ośmielił się pomiędzy nie wkroczyć.
Witoldowi przemknęło przez myśl, że w ciągu dnia musi tu być niewiele jaśniej. Blask słońca czy gwiazd z trudem przebijał się przez gęste sklepienie liści i konarów. Ponadto dzisiejszej nocy niebo zakryło się ciemnymi burzowymi chmurami. Przy ziemi było wilgotno i chłodno a korzenie i dolne partie drzew porośnięte były obficie tłumiącym wszelkie odgłosy mchem.
Witold szedł powoli pierwszy, trzymając wysoko nad głową płonącą żagiew i przedzierając się ostrożnie do przodu. Trawa zarosła ścieżkę i sięgała mężczyźnie niemal do ud. Gdzieniegdzie leżały przewrócone, spowalniające marsz, konary a nawet całe drzewa. Zefir podążał kilka kroków za towarzyszem, starając się zmieścić się w kręgu rzucanego przez pochodnię Witolda światła.
Od czasu do czasu błysnęło a grzmoty głucho przetaczały się po niebie gdzieś w oddali. Gęste sklepienie lasu tłumiło wszelkie te odgłosy. Poszukiwaczom zdawało się, że brną w głąb jaskini zostawiając burze za sobą, w świecie zewnętrznym. Tutaj, pomiędzy nisko wiszącymi gałęziami i porosłymi mchem grubymi konarami zaczynał się inny świat. Ciszę przerywało złowrogie trzeszczenie kołyszących się drzew, szelest wiatru tańczącego wysoko w koronach i ledwie docierającego do poziomu krzewów, tajemnicze stukania, trzaski i sapania, prawie niesłyszalne piski i kwilenia, ocieranie i szuranie. Witold od czasu do czasu rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę gęstwy. Obawiał się spotkania z błędnicami, o których słyszał wiele mrocznych opowieści. Zazwyczaj były mało konkretne - tak naprawdę nie wiadomo jak wyglądają, skąd przychodzą i gdzie znikają. Zawsze jednak historie kończyły się w ten sam sposób. Omamiony przez błędnice podróżnik gubił się w gęstwinie i umierał wcześniej czy później z głodu, szaleństwa lub zabity przez wilka czy niedźwiedzia.
Burza wisiała gdzieś nad lasem, czekając na odpowiednią chwilę by otworzyć podwoje chmur i zalać świat potokami deszczu. Wilgoć wzrastała z każdą godziną. Powietrze stawało się nieznośnie lepkie i gęste.
Witold przystanął. Zefir podszedł do niego i stanął obok. Mężczyzna niemo wpatrywał się w rosnące przed nimi drzewa.
- Tutaj ścieżka się urywa. Choć właściwie trudno nazwać ścieżką, to, przez co właśnie przebrnęliśmy - odezwał się cicho zielarz.
- To, co teraz? - spytał szeptem koń, ulegając ponurej ciszy dookoła.
- Zielarka mówiła, że do Wilczej Mogiły nie prowadzi żadna droga - odezwał się Witold. - Tyle, że…
- Tyle, że co? - Zefir zdawał się stracić cały rezon i humor, które towarzyszyły mu przed wejściem w bór. Widać nie spodziewał się, że ten ponury las tak potrafi wpłynąć na samopoczucie.
- Sam posłuchaj - odparł mężczyzna i wyrecytował śpiewnym głosem:
W lędźwiach wilków mogiły, pod dębem diabelnym,
Gdzie człeka od wieków nie prowadzi droga,
Mrok gęsty opływa świat oddechem mgielnym,
Tam wedle miesiąca czai się trwoga.
- Mówiłeś, że zielarka była normalna, a tu słyszę, że gadała wierszem - próbował zażartować koń.
Witold nawet się nie uśmiechnął. Stał, trzymając w dłoni łuczywo i wpatrując się przenikliwym wzrokiem w mroczny las.
- „Gdzie człeka od wieków nie prowadzi droga” - powtórzył niczym echo pierwszy wers. - To się, do licha, zgadza. Droga tu żadna.
- Coraz mniej mi się to podoba - rzekł ponuro Zefir. - Wyczuwam tu złe wibracje. Możesz się śmiać, ale zawsze miałem do tego talent. Odkąd weszliśmy w ten bór…
- Spójrz! - Witoldowi nie udało się ukryć emocji w głosie. Wolną ręką machnął przed siebie i wskazał coś w oddali nieznacznie w lewą stronę od ścieżki, u której końca cały czas stali.
Nieprzenikniony mrok zaczęły rozświetlać drobne, iskrzące się punkciki. Zapalały się jeden po drugim niczym gwiazdy na niebie i krążyły po najróżniejszych trajektoriach. Słabe, mizerne światełko jarzyło się na sinoniebiesko.
- Ogniki! - Zefir o mało nie krzyknął. - Wreszcie jakie żywe istoty w tej głuszy.
- Radzę ostrożność - odparł Witold. - Te światełka zwodzą ludzi na manowce. Pójdziemy za nimi i ani chybi trafimy na grzęzawisko, lub matecznik niedźwiedzia.
- Zatem co teraz? Jak iść dalej? - zafrapował się koń. - Jakoś ludzie muszą dawać sobie tutaj radę.
- Jeśli w ogóle tu wchodzą. Myślę, że ten bór jest bardzo rzadko przez kogokolwiek odwiedzany. Nikt raczej z własnej woli i przy zdrowych zmysłach nie zapuści się w takie ostępy. Pełno tu niebezpieczeństw, czyhających zewsząd na tych, którzy jednak ośmielili się wejść.
- Czyli na przykład takich półgłówków jak my - spytał Zefir nie próbując nawet ukryć sarkazmu.
Witold popatrzył na towarzysza z wyrzutem.
- Taaak - odparł przeciągle. - Właśnie takich półgłówków jak my.
Zapadła cisza, przerywana przetaczającymi się zupełnie już niedaleko grzmotami. Błysnęło.
- Idziemy prosto przed siebie - zadecydował Witold. - Jeśli polana jest w samym sercu boru, prędzej czy później powinniśmy do niej dojść. Tego niestety musimy się pozbyć - Witold cisnął pochodnię na wilgotny, zaściełający podłoże mech i zadeptał płomienie. Dym leniwie uniósł się i podążył w górę pomiędzy liście. - Na szczęście mam pewien specyfik, który ułatwi nam podróż w ciemnościach.
Schylił się i wymacał kij, który służył uprzednio za pochodnię. Podniósł go i strząsnął resztki spalonej, nasączonej naftą szmaty. Następnie sięgnął do zawieszonej u pasa sakwy i wyjął z niej małą glinianą flaszę, zatkaną wełnianą szmatką. Powoli i ostrożnie odwinął materiał i wylał zawartość naczynia na trzymany w drugiej dłoni kij. Biała, jarząca się bladym światłem gęsta maź zaczęła spływać powoli wzdłuż patyka. Witold wetknął kij pod pachę, zawinął dokładnie glinianą flaszę, dbając aby nie zmarnowała się choćby jedna kropla, i wsadził naczynie z powrotem do sakwy.
Chwycił kij i kilkoma szybkimi ruchami rozsmarował maź, po czym zaprezentował skończone dzieło towarzyszowi.
- Taki oto wynalazek bardzo nam pomoże.
Patyk jarzył się bladym sinym światłem ledwie wydobywając z mroku postacie obu poszukiwaczy. Bór wkoło czaił się mroczny i niewzruszony, nie robiąc sobie nic z marnej próby rozświetlenia odwiecznych ciemności.
- Miałeś tę maź przez cały czas i dopiero teraz ją wyciągasz - spytał wyraźnie zaciekawiony koń.
- Dałbyś wiarę ile za nią musiałem zapłacić? - obruszył się mężczyzna. - Nie chciałem jej marnować. Zresztą do tej pory dobrze radziliśmy sobie z konwencjonalnym światłem.
Koń westchnął.
- Ruszajmy więc, brnijmy dalej w paszczę lwa.
Droga prowadziła przez las iglasty, który stanowił jakby wnętrze boru, wrastające gęsto w zewnętrzny las liściasty. Rosłe sosny, świerki i jodły stały ramię w ramię niczym oddziały żołnierzy broniących dostępu do miasta.
Wędrowcy przedzierali się przez zwartą ścianę igieł. Witold pomagał sobie wolną ręką, w drugiej dzierżąc kij. Zefir miał zadanie utrudnione. Jednak niezrażony brakiem wolnych rąk, którymi mógłby odgarniać porośnięte igłami gałęzie, parł do przodu z pochylonym łbem, kierując się za Witoldem na słuch, podnosząc co chwila głowę i lokalizując jarzący się kostur.
Z czasem drzewa rzedły a teren zaczął powoli opadać. Znaleźli się na łagodnym stoku porośniętym obficie lasem iglastym. Dalsza droga nie wymagała walecznego przedzierania się, jednak wcale nie było łatwiej. Wiele przewróconych drzew zagradzało szlak, gdzieniegdzie ziały czernią różnej wielkości jamy. Niebo wciąż zaciągnięte burzowymi chmurami nie przepuszczało księżycowego światła, który mógłby posłużyć jako rozświetlająca mroki latarnia. Wciąż zdani byli na kruchy, świecący za sprawą tajemniczej maści, patyczek, który w otoczeniu olbrzymich pni, zdawał się być niewiele większy od wykałaczki.
Wędrowcy brnęli niestrudzenie przed siebie, klucząc pomiędzy wykrotami i przewróconymi pniami. Zefir podążał kilka kroków za mężczyzną, nadrabiając skwapliwie dystans, gdy ten zaczynał się zwiększać. Nagle Witold stanął.
- Co jest? - spytał lękliwie Zefir, wiedząc, że przystanek oznacza zaistnienie nowej, niekoniecznie korzystnej sytuacji.
Witold wyciągnął kij przed siebie na całą długość ramienia, chcąc oświetlić jak najwięcej przestrzeni przed sobą jednocześnie nie robiąc ani kroku. Ciemności pozostały jednak nieubłagane.
- Nie widzę za dobrze, bo ciemno choć oko wykol - szepnął mężczyzna - ale zgaduję, że przed nami jest wąwóz, bo widzisz - zamachał kijem w górę i w dół - albo raczej nie widzisz, ciemniej tu niż u czorta za pazuchą. I trochę tak jakby echem się odbija. Żeby chociaż tak raz błysnęło to mielibyśmy jakiś obraz.
- Bo jak potrzeba burzy, żeby się cokolwiek człowiekowi przysłużyła to nie uświadczysz, ale piorunem w chałupę czy stracha napędzić bogu ducha winnemu to proszę bardzo - zagderał, wyraźnie poddenerwowany koń.
Witold schylił się i trzymając świecący badyl tak blisko podłoża na ile to było możliwe ruszył ostrożnie przed siebie. Nie uszedł nawet kroku, gdy zahaczył nagle o korzeń i tracąc równowagę poleciał do przodu. Fiknął kozła i stoczył się po dość łagodnej ścianie wąwozu lądując kilka metrów niżej obok wskazującego drogę kija.
Zefir nie bardzo wiedząc co się dzieje podążył ostrożnie za towarzyszem, kierując się mdłym światłem, jarzącym się na dnie wąwozu. Gdy usłyszał ciche acz dość soczyste przekleństwa rzucane przez zielarza, wiedział, że wszystko już w porządku.
W słabym świetle widział, jak mężczyzna podnosi się stękając a następnie otrzepuje ubranie z igliwia.
- Jesteś cały? - spytał Zefir stając obok niego.
- Jeszcze nie wiem - stęknął głucho Witold. - Rąbnąłem się w bark i chyba stłukłem sobie tyłek. Poza tym bez większych rewelacji.
Schylił się po kij i podniósł do góry chcąc oświetlić miejsce, w którym znaleźli się dzięki interwencji opatrzności. Zrobił kilka kroków przed siebie a potem kilka kroków w prawo. Po chwili już wiedział. Stali oto w niewielkim jarze, o łagodnych zboczach. Jego dno wyznaczało koryto małego leśnego strumyku, obecnie wyschniętego na wiór. Po nawałnicy z pewnością popłynie tędy woda, pomyślał Witold. Matka Natura, jakby bez trudu czytając mężczyźnie w myślach, szarpnęła ramieniem nadchodzącej powoli burzy i gdzieś w oddali dał się słyszeć suchy trzask uderzającego pioruna.
- Dobrze byłoby się pospieszyć - mruknął mężczyzna, spoglądając w niebo wyzierające spomiędzy szpiczastych czubków sosen. - Wedle wskazówek, do polany się schodzi, zatem musi ona być gdzieś u stóp zbocza. Odkąd las się przerzedził, teren nieznacznie opada, co znaczyłoby, że jesteśmy na dobrej drodze. Tylko jak daleko?
- Najpierw musimy wydostać się stąd - zauważył Zefir. - Nie wiemy jak strome jest to drugie zbocze, na które przyjdzie się nam zaraz gramolić.
Nagle w ciszy zabrzmiało ciche pogwizdywanie. Na początku Witold myślał, że się przesłyszał, jednak po chwili gwizd zaczął układać się w spójną melodię.
- Słyszysz to? - szepnął mężczyzna, starając się ustalić, z której strony dolatuje muzyka.
Koń zastrzygł uszami i zerknął głową w jedną i drugą stronę. Ruszył przed siebie w mrok, w miejsce gdzie zbocze jaru pięło się ku górze.
- Tu jest wielki pień, za którym można się schować i nasłuchiwać.
- Ach ty bohaterze od siedmiu boleści - westchnął Witold i podbiegł za głosem konia. Zefir stał za okazałym pniem, złamanego w połowie drzewa. Mężczyzna miał wrażenie, że widzi ostre kikuty milcząco wskazujące niebo. Położył kij na ziemi i przysypał igliwiem, żeby światło nie zdradziło ich kryjówki.
Gwizd był coraz wyraźniejszy i głośniejszy. Ktoś najwyraźniej umilał sobie wędrówkę, zbliżając się dnem wyschniętego strumyka. Krótką chwilę później, w oddali zamajaczyły żółte płomienie niesionej przez nieznaną postać pochodni. Sylwetka rosła w miarę zbliżania się do kryjówki, w której ukryli się Witold i Zefir.
Melodia była dość żwawa i wesoła, zupełnie nie licując z ciemnością i ponurością otoczenia. Gwizd urwał się a tajemnicza postać podjęła niewyszukaną w słowach pieśń utrzymując wcześniejszą tonację:

A w lesie pełno malin, a w głowie rumu szum,
I szumi las nad głową, szurum burum burum
I pytała się dziewka, czy nocą w lesie strach
A wtedy piorun strzelił, tadach tadach tadach
Wesoło płynie rzeczka, a w rzeczce wody szum
Przy pasie buteleczka a w niej słodziutki rum.


Tu słowa urwały się i ponownie rozległ się gwizd. Nocny wędrownik był już tuż tuż. Ukryci za pniem poszukiwacze spodziewali się lada moment go ujrzeć. Jednak melodia stanęła i las ucichł. Blask płomieni oświetlał dno strumyka, jednak samej pochodni nie było widać. Postać najwidoczniej stanęła tuż poza zasięgiem wzroku wędrowników. Wstrzymali oddech i spojrzeli zdumieni po sobie.
- Dobra, wychodźcie - rozległ się miękki kobiecy głos. - Wiem, że tam jesteście. W tym lesie przede mną nikt się nie schowa.
Witold w milczeniu spojrzał na Zefira i podniósł ramiona do góry jakby chciał zapytać „a skąd mam wiedzieć?”.
Była niziutka i bardzo drobna. Sięgała Witoldowi mniej więcej do pach. Długie, ciemnorude włosy, spięte w dwa warkocze, spływały z ramion. Na głowie nosiła maleńki kapelusz przepasany pasem ze złotą sprzączką, osadzony z tyłu głowy. Ubrana była w ciemnoczerwoną pozbawioną rękawów suknię z bawełny sięgająca kostek i ściągniętą czarnym, skórzanym paskiem z taką samą klamrą jak na kapeluszu. Pod suknią nosiła białą lnianą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci. Buty niknęły w ciemnościach.
Witold wyszedł ostrożnie zza pnia wcześniej wygrzebując świecący kij spod igliwia i stanął zdumiony na widok drobnej postaci. Najwidoczniej nie tego się spodziewał ciemną nocą w głuszy leśnej. Zefir stał z boku równie zaskoczony.
- Ty…jesteś błędnicą? - Witold zająknął się ze zdziwienia.
Postać uśmiechnęła się szeroko. Trzymana przez nią pochodnia tworzyła krąg ciepłego światła.
- Nigdy wędrowcze nie widziałeś błędnicy, mniemam - odparła wesoło. Nie okazywała strachu czy zdziwienia a lekki uśmiech na twarzy świadczył o tym, że włóczenie po lesie i spotykanie dziwnych nieznajomych nie jest jej obce.
- Ee… to znaczy… - znów zająknął się Witold tym razem zawstydzony swoją ignorancją. - Słyszałem opowieści, ale żeby tak na własne oczy…
- Jestem rudzicą, a zwą mnie Jagoda –dziewczyna przedstawiając się skinęła lekko głową. - Mieszkam w tym lesie.
- Rudzica? - z zaciekawieniem zapytał milczący do tej pory Zefir.
- Och, widzę, że masz gadającego konia. Jesteś czarodziejem? - zignorowała pytanie Jagoda jednocześnie nie okazując zdziwienia faktem, że stoi przed nią koń ze zdolnością abstrakcyjnego myślenia i mówienia. Najwyraźniej nie takie cudaki chodziły po tym lesie. - Rudziki to dalecy krewni skrzatów leśnych. A ponieważ ja jestem kobietą, używam żeńskiej formy czyli słowa rudzica.
- Jakże nam miło cię spotkać. Nazywam się Witold i jestem zielarzem - skłonił się podróżnik. - A to jest Zefir i jak widać jest...eee...koniem. Nie jest moją własnością a towarzyszem i pomocnikiem.
- Znaczy się, też zbieram zioła - uściślił Zefir.
- I widzę na waszych twarzach ulgę, że nie okazałam się błędnicą. Nie są nam rudzikom straszne, niemniej staramy się im schodzić z drogi. Te, pozbawione życia oczy… Wymawiając ostatnie słowa spochmurniała i wzdrygnęła się nieznacznie. Jednak po chwili kontynuowała z właściwą sobie beztroską.
- Zgubiliście się czy może idziecie… Ach, wiem! Idziecie po kwiat! - bardziej stwierdziła niż zapytała.
- Nic przed tobą pani się nie ukryje - potwierdził jej przypuszczenia Witold. - W rzeczy samej interesuje nas, jako zielarzy, ów legendarny kwiat paproci.
- Hmm…Jako zielarzy? - filuternie mrugnęła okiem do mężczyzny, po czym przytaknęła udając powagę - ależ tak, tak oczywiście.
Zielarz zmieszał się, znów zły i zawstydzony, z tego powodu, że daje czytać w swoich zamiarach jak w otwartej księdze. Ta dziewczyna może i jest sympatyczna, ale potrafi oczarować nie gorzej niż zawodowa czarownica, przemknęło mężczyźnie przez myśl. Nie chciałbym jej mieć za wroga.
- Nie wiem czego ludzie doszukują się w tym kwiecie - rozmyślała na głos Jagoda. - Tyle piękniejszych rośnie po całym lesie i nie trzeba szukać tej przeklętej polany…
- Polana… - podchwycił Witold. - Wiesz jak do niej dojść? Wskażesz nam drogę?
Uśmiech dziewczyny zgasł jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Ściągnęła brwi a w błysnęła trwoga.
- Czy wiem? - gdy się odezwała w jej głosie nie brzmiała już wesołość. - Urodziłam się w tym lesie, nie ma on przede mną tajemnic. Znam każdą sosnę i wszystkie jej igły, każdy pień i krzew. Wiem gdzie rosną najsmaczniejsze poziomki a gdzie mają swe nory dziki.
Znienacka gwałtownym ruchem podrzuciła wysoko pochodnię. Krąg światła błyskawicznie poszybował w górę. Żagiew obróciła się kilkakrotnie w powietrzu sypiąc iskrami i spadła uderzając w pokryte igliwiem dno rzeczki w miejscu gdzie sekundy temu stała tam rudzica.
Wędrowcy nie zdążyli zareagować, gdy tuż za ich plecami rozległ się w ciemnościach głos. Obrócili się raptownie.
- Potrafię przemieszczać się szybko i dyskretnie - ciągnęła Jagoda, demonstrując swoje zdolności znikania i pojawiania. Skoczyła dwoma susami obok wędrowców i podniosła porzuconą przed momentem pochodnię. - I pomimo tego wszystkiego, nie ma takiej siły, która byłaby zdolna mnie tam zaciągnąć.
Witold i Zefir stali w milczeniu nie wiedząc co powiedzieć. Gdy zielarz otwierał już usta, próbując coś zaimprowizować, Jagoda powiedziała cicho.
- Chodźcie za mną. Pokażę wam jak dojść, ale nie pójdę ani kroku dalej.
Podeszła do zbocza jaru i zaczęła piąć się w górę. Wędrowcy pospiesznie ruszyli za nią, kierując się oddalającym
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 14:54 przez al_qubain, łącznie zmieniany 1 raz.

2
No i tak. Przy innej zupełnie okazji zadeklarowałem chęć popatrzenia na coś jeszcze z Twojego skoroszytu, kiedy się pojawiło, długaśne takie, to mnie rozdarło pomiędzy niechęcią a słownością (w sensie, że danej obietnicy trzeba dotrzymać). I tak chodzę wkoło tego tekstu, dla pewności sprawdziłem – teksty masz cztery, jeden „młodzieńczy”, jeden – „ćwiczenie”, jeden (ostatni) – „w porywie natchnienia” - czyli niniejszy należałoby uznać za taki „serio-serio”. To chodzenie jest metaforyczne – jakoś nie mogłem się zabrać za wiwisekcję całości, nie mam tyle czasu, więc może zróbmy tak, że uczciwie przyjrzę się fragmentowi, a o reszcie napiszę na końcu, w postaci wniosków ogólnych.
al_qubain pisze:Zefir podniósł się, przeciągnął i rozprostował po kolei każdą kończynę. Tkwił w bezruchu przez wiele godzin i zaczął czuć drętwienie.
No, nie wiem. Chyba, że to koń całkiem „magiczny”. Bo jeśli pyskiem gada, ale poza tym jest normalny, to z tym leżeniem w bezruchu nie jest mu za dobrze. Chętnie kładą się źrebaki, dorosły koń raczej nie, a o bezruchu nie ma mowy, bo się koniu organy wewnętrzne przygniatają, ciężkie jest bydlę.
al_qubain pisze:Starzec miewał czasem niepokojące wrażenie, że jego towarzysz w pewien sposób przypomina osła, i nie chodzi tu tylko o upartość zwierzęcia.
Nie wiem jak jest prawidłowo, ale mnie uczyli, że nie „upartość” a „upór”. O co jeszcze może chodzić poza cechą tak oczywistą, jak ośli upór? Że nie umie galopować? Jeśli aluzja jest do Shreka, to jakoś nie na miejscu.
al_qubain pisze:- Zatem mówisz Witoldzie, - koń stał, gimnastykując kończyny i kręcąc łbem na boki - że idziemy po poszukiwany przez wszystkich legendarny kwiat paproci.
Ale o kończynach już było! A Witold wcale nie mówi.
al_qubain pisze:Że poważni ludzie tacy jak my nie paprzą rąk bzdurną robotą, ale
Tak jakoś nierozwiązana jest sprawa konia. Ludź czy nie-ludź? Robota jest raczej brudna niż bzdurna, to już lepiej „nie zajmują się bzdurami”.
al_qubain pisze:Sowita zapłata o której mówisz rozwiewa wszelkie wątpliwości.
Ale Witold o niej też nie mówi.
al_qubain pisze:W najgorszym wypadku będzie to zwykły spacer nocą po lesie.
Mnie spacer nocą po lesie nie wydaje się zwykłą rzeczą. W sensie wykonywanej rutynowo czynności. No bo po co? Żeby przyrodę podziwiać? Po ciemku?
al_qubain pisze:Na dwoje babka wróżyła.
Użyte wcześniej sformułowania sugerują, że między dwoma ekstremami może być dużo innych możliwości, więc babka nie może wróżyć tylko na dwoje. „Cóż, zobaczymy..” –przykładowo, byłoby znacznie lepsze.
al_qubain pisze:- Kobieta dała jasne wskazówki - powiedział mężczyzna. - Jest zielarką, ale nie chce mi się w to wierzyć do końca… Ja też jestem zielarzem ale jedyne co słyszałem do tej pory to same brednie… Że kwiatu pilnuje plujący kwasem trzygłowy smok - uśmiechnął się jakby dając do zrozumienia, że to czysty absurd - albo duchy poległych, wcześniejszych poszukiwaczy. W jednej wersji były nawet trzy nagie dziewice, każda ładniejsza od poprzedniej.
- Tyle szczęścia to nikt nie ma. Już prędzej w smoki uwierzę. Zastanawia mnie jedynie to, dlaczego akurat uwierzyłeś tej kobiecie? Nie bredziła tak jak inni?
Zefir stał nieruchomo a Witold przykucnął chwilowo przy ogniu. Jedno z kolan strzeliło gdy je zginał.
- To jest dobre pytanie. A ja nie znam na nie odpowiedzi. Widzisz Zefir, może ci tego nie mówiłem, a może sam się domyśliłeś, ale nie zawsze byłem zielarzem…
- Nie mówisz do osła Witas, tylko do rozsądnego konia. Widzę i wiem swoje… To jak używasz noża czy orientujesz się w lesie… tego nie uczą w szkole zielarskiej.
- Powiedzmy jednak - mężczyzna uśmiechnął się szeroko i machnął ręką - że byłoby co opowiadać. Sedno w tym, że ta zielarka, od której wiem o kwiecie była… zupełnie normalna. Nie mówiła nic o łażących drzewach czy gadających kotach. Wyglądała na, bez urazy, normalniejszych od ciebie i mnie. Było coś w jej wzroku co przekonało mnie, że tym razem może to być prawda. Nie zawsze byłem zielarzem, kiedyś… kiedyś płynęła w mojej krwi żądza przygód. Z czasem powoli słabła, ale nigdy nie wygasła na dobre. Mówię ci, miałem nosa jak mało kto. Potrafiłem niezgorzej wywęszyć gdzie co i jak i prawie nigdy się nie myliłem. Wzrok tej zielarki oraz jej historia i głos którym ją opowiedziała rozpalił na nowo ową żądzę. Dzisiejsza noc będzie wyjątkowa.
Ten fragment jest bezsensowny.
1. Witold jest zielarzem, ale nie zawsze nim był. Ma wiedzę i rozsądek, śmieje się z bzdur, które opowiadają ludzie na temat cudownego kwiatu. Kobieta jest zielarką, ale najprawdopodobniej nie zawsze nią była. Czyli jest koleżanką po fachu Witolda, reprezentuje podobną klasę, dlaczego zatem miałaby być nienormalna i opowiadać mu androny? I tego Witold nie widzi, nie słyszy, nie rozumie???
2. Koń i Witold znają się dziewięć lat. Siedzieli w bezruchu (?) przy dziesiątkach ognisk, być może popijając co nieco i przez ten czas nie opowiedzieli sobie nawzajem o wcześniejszym życiu? Zaiste, przerażająca dyskrecja.
3. Zerwali się, już, już idą, i nagle Witold diabli wiedzą po co strzela kolanami klękając przy ognisku. Żeby zaśpiewać arię? Normalnie „(Po)wolny strzelec”.
Tu wszystko można napisać prościej. Że kobieta jest pokrewną duszą, dzisiaj zielarką, a kiedyś – kto wie?, że w związku z tym nie gadała pierdół o smokach i dziewicach, w oczach miała coś prawdziwego, a Witold z dawnego życia pamięta, jak się wyczuwa wielką, autentyczna przygodę. I już. A wszystko to w marszu, bo kwiatek czeka.
Smoki plują jadem albo ogniem, kwas jakoś nie pasuje.
al_qubain pisze:- Powiedzmy jednak - mężczyzna uśmiechnął się szeroko i machnął ręką - że byłoby co opowiadać.
Taki ładny(?) wypełniacz. Zdanie, które – powiedzmy – nic nie mówi, nawet, jeśli byłoby co mówić, to nie opowie. Kolano mi od tego strzeliło.
al_qubain pisze:Witold niewidomym wzrokiem spoglądał w dogasające drwa jakby przeniósłszy się umysłem w odległą przeszłość i wspomniawszy młode awanturnicze lata.
Wzrok Witolda jawi mi się jako gość z białą laską. A jego umysł wykonuje czynności tak, jakby rozmawiali Kargul z Pawlakiem.
al_qubain pisze:Powietrze robił się coraz bardziej lepkie i parne.
Zjadł(o) literkę.
al_qubain pisze:Jednak gdy bór zaczął gęstnieć, dróżka urwała się i stanęli przed ścianą drzew.
„Ściana drzew” - odważne sformułowanie. Zapożyczyłeś od „ściany lasu”, ale to nie to samo.
„Ścianą, jaką tworzyły gęsto rosnące drzewa” byłoby do wytrzymania. Ale logika trochę kuleje, bo jeśli las gęstnieje stopniowo, to człowiek idący nim ściany nie zauważy.
al_qubain pisze:Gwiazd, zakrytych przez chmury, nie było widać a nawet gdyby świeciły, przysłoniłyby je korony gęsto stojących drzew.
Ale to już wiemy. Jest ciemno. Po co nam hipotetyczne gwiazdy, przecież nie mają żadnego wpływu na to, że jest ciemno :-)
al_qubain pisze:Chłopcy nerwowo spoglądali dookoła i nasłuchiwali wszelkich szmerów, sapnięć, stuków, pohukiwań i innych odgłosów.
Z tym spoglądaniem to chyba kiepsko im się wiodło z uwagi na widoczność. Raczej próbowali wzrokiem przebić ciemność, nasłuchując dochodzących zewsząd dźwięków.
O ile co do innych odgłosów nie mam zastrzeżeń, o tyle sapnięcia budzą niejakie wątpliwości.
al_qubain pisze:Gdzieś w oddali trzasnęła gałąź, trochę bliżej nad ich głowami przeleciał czarny cień, najprawdopodobniej nietoperz.
„Najprawdopodobniej” to określenie z innego porządku na przykład raportu i zupełnie nie pasuje do zdania. „Pewnie”, „zapewne”- tak byłoby lepiej.
al_qubain pisze:Trzeba tylko przebrnąć przez największe gęstwiny.
- Strasznie tu - rozejrzał się trwożnie Rędek. - Jeszcze nigdy nie byłem w takiej wielkiej gęstwinie nocą.
I jeszcze go raz „gęstwiną”. Czytelnika znaczy.
al_qubain pisze:Na równym terenie ciężko im szło wyszukiwanie drogi wśród rozległych korzeni i zdradliwych mchów a teraz do tego doszła wspinaczka. Chłopcy chwytali się śliskich korzeni i pędów, które urywały się lub wyślizgiwali im z rąk.
A teraz go „korzeniem”, a co!
Korzenie się urywały a pędy wyślizgiwali.
al_qubain pisze:Siemek kilka razy upadając kilka razy upuścił kij, ale dzięki świecącej maści nie miał problemu z odnalezieniem.
Jak to w arytmetyce – wszystko się musi zgadzać. Ile razy Siemek upadł, tyle razy upuszczał kij. Tylko nie bardzo wiadomo, co odnajdywał.
al_qubain pisze:w obawie przed wszelakimi leśnymi dziwadłami przedzierali się w milczeniu z godnym podziwu uporem.
Przedzierali się dalej w milczeniu. Upór godny podziwu zostaw sobie na lepsza okazję.
al_qubain pisze: Runęło na ziemię obalając mniejsze drzewka i wyrywając własne korzenie, których plątanina sterczała teraz wysoko, odsłaniając ciemną głęboką jamę.
No gdzie miało runąć, w kosmos? Piramidalny nadopis, prościej, prościej. Na przykład:
„Runęło, przygniatając mniejsze drzewka, a plątanina wyrwanych korzeni sterczała, odsłaniając potężną jamę.” Rozmiar od biedy da się ocenić przy tym oświetleniu, Twoje określenia jamy są tylko domysłem.
al_qubain pisze:Chłopcy wynurzyli się spomiędzy drzew, a jarzący się bladym światłem kij wydobywał z mroku sieć korzeni i ziejącą czernią otchłań.
Apiać o korzeniach – po co?
al_qubain pisze:Dookoła wszystko tonęło w mroku.
No pewnie, przecież nic się nie zmieniło.
al_qubain pisze:Zobaczyli przed sobą karła, który wzrostem sięgał Siemkowi co najwyżej do pach.
Zmieściłby się Siemkowi pod pachą.
A teraz traktat o logice. Siemko jest wysoki jak topola. Rędek jest sporo niższy (o głowę?- niech i tak będzie). Karzeł jest zatem nieco niższy od Rędka. Naprawdę jest karłem?
al_qubain pisze:Na łydkach majaczyły w ciemnościach śnieżnobiałe pończochy.
Strasznie niezgrabnie. Że majaczyły, że śnieżnobiałe (no jak majaczą, to skąd wiadomo, że nie po prosu białe?) i ze do tego na łydkach. Może tak?
„Strój uzupełniały białe pończochy i buty, niewidoczne w leśnym poszyciu.”
Buty niknęły w gęstym, leśnym poszyciu.
al_qubain pisze:Głową zakrywał kapelusz, zsunięty zawadiacko na jedno ucho, odsłaniający kosmyk ciemnych włosów.
Pomyliłeś kolejność głowy i kapelusza.
al_qubain pisze:Wątły płomień ledwie rozświetlał ciemność, ale dawał o wiele więcej światły niż jarzący się kij Siemka.
Światła. Światły jest umysł. A o kiju już wiemy, że się jarzy, w tym zdaniu całkiem niepotrzebnie.
al_qubain pisze:- Dobrrrry wieczórrrr. - przemówił chochlik. - Czemu zawdzięczam tak przemiłą wizytę?
Tę miłą wizytę. Bez przesady proszę. I czemu teraz on jest chochlik?
al_qubain pisze:Podniósł kaganek aby móc lepiej przyjrzeć się twarzom wędrowników.
Wędrowców. Nie wiem dlaczego, ale bardziej mi pasuje. Chyba wędrownicy to zawodowcy.
al_qubain pisze:Siemek stał osłupiały, trzymając wysunięty daleko przed siebie kij, tak jakby miał on ochronić chłopców przed zjawą. Rędek, wciąż blady, stał z wytrzeszczonymi oczami i wpatrywał się w karła.
- Ra…Ra.. rany… Siemek, co to za zjawa? - wydukał przerażony.
Siemek stał osłupiały i nie usłyszał pytania przyjaciela, lub był na tyle przerażony, że nie był w stanie mówić.
Chłopcy stali potrójnie, przy czym osłupiali podwójnie, a z wytrzeszczonymi oczami raz.Byli podwójnie przerażeni. Zjawa była podwójna. Wyszło mi dwadzieścia cztery. Niestrawne.
al_qubain pisze:Skrzat poskrobał się za uchem, poprawił kapelusz i splunął siarczyście obok.
Obok czego? Jakby ktoś pluł obok Ciebie, to byłbyś zachwycony?
al_qubain pisze:Chłopcy niczym rażeni piorunem stali niezdolni wydusić z siebie jakąkolwiek odpowiedź.
Znowu stoją. Litości.
al_qubain pisze:Burza wisiała w powietrzu niczym topór nad szyją skazańca.
Bardzo, bardzo dramatyczne. Nie dziwię się, bo ta burza już tak długo wisi, że trochę dramatyzmu się przyda.
al_qubain pisze:Co też wy tu porabiacie o tej porze?
To co tu robicie o tej porze?
al_qubain pisze:- Mmmmyyy… Wędrujemy przez bór. - Siemek powoli opanowywał obezwładniający strach. Stojąca przed nim postać była niska i ubrana niczym człowiek. Mówiła w znanym im języku i to całkiem do rzeczy. Strach zelżał ale nie znikał. Czaił się w pobliżu gotów przybyć na każde zawołanie - Szukamy polany.
Straszny ten strach. Tak straszny, że cały czas trzeba to podkreślać.
al_qubain pisze:Opanowanie spływało, także powoli na Rędka.
Spływa natchnienie, może spokój. Szyk zdania nie ten, przecinek w niewłaściwym miejscu.
al_qubain pisze:- Wy panie, jesteście, e… tego… - znajomość demonów u Rędka zawężała się do zaledwie trzech, czterech postaci.
Ograniczała się. Zawęzić się może pole widzenia.
al_qubain pisze:Powiedz no mi, ale szczerze i uczciwie, czy ja wyglądam ci na czorta?
Był czart, jest czort. Ale czemu?
al_qubain pisze:- Darujcie panie, ale my proste chłopaki z Młynnej - Siemek pospieszył z wyjaśnieniem. - Nie spotkaliśmy wcześniej nikogo takiego jak wy. Zresztą czarta też nie widzieliśmy. Pierwszy raz w bór o takiej godzinie wyszliśmy. Trochę tak straszno tu, ciemno, wydawałoby się, że pusto, ale drzewa coś tam po ciemku gadają, nijak rozeznać się nie można. Co tu o tej porze żywe to nam straszne się wydaje.
Borzyn mówi całkiem normalnym językiem. Siemek i Rędek między sobą też rozmawiają w sposób, powiedziałbym, zupełnie współczesny. Skąd zatem wzięła się nagle chłopsko- lamentująca stylizacja? Ze strachu się cofnęli o parę wieków?
A na mnie wołają na mnie Borzyn, bo w borze siedzę.
Na mnie na mnie. Bo bo bo. „A na mnie wołają Borzyn, to od boru, w którym mieszkam.”
al_qubain pisze:- Ja jestem Siemek a mój kolega to Rędek - powiedział chłopiec z jarzącym się kosturem.
„Ja jestem Siemek” – tego nie może powiedzieć Rędek. Kij od początku trzyma Siemek, więc wyjaśnienia są po nic i zamulają.
al_qubain pisze:Siemek domyślił się, że podobnie jak świecąca w mroku maść, którą wysmarował kij, kaganek rudzika był magiczny.
Jełop dopiero teraz się domyślił? Przecież to, że płomień nie gaśnie zauważył już przy ewolucjach gimnastycznych Borzyna.
al_qubain pisze:Borzyn spojrzał w górę, gdzie pomiędzy liśćmi sięgających nieba koron drzew, zobaczył wąski fragment zaciągniętego chmurami nieba.
Taaa, jasne. W gęstwinie. W ciemnościach. No, zgoda, mógł spojrzeć odruchowo, ale po co powtarzać po raz kolejny już wyeksploatowany do cna motyw?
al_qubain pisze:Będzie się tu dzisiaj działo.
Teraz dla odmiany krasnal nawija jak Jurek Owsiak.
al_qubain pisze:Siemek, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że trzyma w ręku sztywno świecący kostur, przerzucił go do drugiej ręki i oparł się na nim.
Wreszcie zamiast kija pojawił się kostur. Czyli można. Za to nie wiadomo dokładnie, czym się różni „sztywne świecenie” od normalnego świecenia.
al_qubain pisze:- Tyle tylko, że przed siebie. - Siemek nie chciał zdradzać więcej niż powinien.
Jeśli zdradził cel, to co jeszcze miał do ukrycia? Borzyn nie wie nic o kwiecie paproci? Wolne żarty…Przecież wie, ze chodzi o TĘ polanę, chociaż polan w borze jak mrówek.
al_qubain pisze:Ani Siemek ani Rędek nie podchwycili insynuacji.
Podchwyca się żart lub aluzję. Albo melodię. Borzyn w istocie insynuuje im coś, ale sam wyraz nie pasuje do języka narracji. Czyli „nie zrozumieli (pojęli) aluzji”.
al_qubain pisze:W innym miejscu i czasie może by się zorientowali, że Borzyn nie ma najlepszego zdania o ich odwadze, ale teraz było mroczno i straszno.
No właśnie, wcale nie chodzi o odwagę, tylko o brak rozumu. Na tym polegała insynuacja Borzyna.
al_qubain pisze:Głowy chłopców wypełniał cel podróży oraz chęć żeby to wszystko się już skończyło.
Niezgrabnie. I za dużo. Coś powinno dominować.
al_qubain pisze:Rędka na nowo ogarniał strach.
Wcale nie na nowo. On się cały czas boi. Co zresztą powiedziałeś już jakieś sto dwadzieścia razy.
al_qubain pisze:Ten przed niepewnością co znajdą dalej w ciemnym lesie.
Tak, to też już wiemy. Że las i że ciemno.
al_qubain pisze:Nie chcę wiedzieć co was tam ciągnie bo to nie moje sprawy.
No i dalej to samo. Najbardziej miejscowy aborygen i nie wie, o co biega?
al_qubain pisze:- Idziemy czy zostajemy tu na noc?
No przecież już jest noc.
al_qubain pisze:Chłopcy, przez całą tę konwersację nie ruszając się praktycznie z miejsca, zdawałoby się, zapuścili korzenie. Stali w napięciu, nieświadomi tego i dopiero teraz, gdy przyszło ruszyć, poczuli mrowienie w nogach.
Chyba już żylaków dostali od tego stania. A czytelnik zaliczy żylaki na mózgu.
al_qubain pisze:Borzyn obszedł z prawej strony ziejąca mrokiem czeluść, z której zaledwie kilka chwil temu wyskoczył i poszedł wzdłuż ogromnego konaru przewróconego drzewa.
A co komu z wiadomości, że z prawej? To coś wnosi do akcji? Na domiar złego poprzednie opisy (których biednemu czytelnikowi nie oszczędziłeś) wskazują jednoznacznie na kierunek.
al_qubain pisze:Siemek chwycił w dłoń świecący kij i wspierając się na nim niczym na lasce, ruszył powoli w ślad za rudzikiem.
Przecież Siemek cały czas trzyma ten cholerny kij, to jak znowu go chwyta?
Zastanawiam się, ile razy człowiek może ruszać…
al_qubain pisze:Rędek bojąc się zostać z tyłu, trzymał się blisko kolegi.
To też już było.
al_qubain pisze:Borzyn jak przystało na rasowego mieszkańca gęstwiny leśnej zwinnie piął się w górę omijając gęstwiny i wynajdując względnie wygodną ścieżkę wśród konarów.
Ukochana gęstwina. Bez niej nie ma prawdziwej literatury. I bez konarów.

Chyba tyle wystarczy, żeby określić przyczyny katastrofy świętojańskiej. Masochizm też ma swoje granice ;-)

Tekst jest epicki. W tym sensie, że gdyby nikt Cię nie powstrzymał, machnąłbyś 600 stron o podróży przez las, gdzie z pięćdziesiąt razy wystąpiłaby „paszcza lwa”, ze sto razy „korzenie” i „konary”, po paręset „kij”, strach”, „ciemność” „grzmot” "chłopcy" ciągle z tymi samymi przymiotnikami, o drobnej biżuterii w postaci niewidocznych butów nie wspominając.
Fabuła jest właściwie żadna, akcji tyle, co kot napłakał, bohaterowie głównie stoją lub polegują, niedługa – według Twojego opisu – droga zmienia się w operowy spektakl, bo gadają przy tym jak najęci. Zresztą ciągle o tym samym.
Logika kuleje. Dwie grupy poszukiwaczy funkcjonują na zasadzie echa, jedni robią dokładnie to samo, co drudzy, stękając przy tym z wysiłku, jakby łupali kamienie. Zapewne jest w tym jakiś zamysł, jednak przeprowadzenie go zabija czytelnika po drodze wszechogarniającą nudą, którą pogłębiasz monotonnym słownictwem służącym bezsensownym nadopisom.
Inżynier Mamoń byłby wzorcowo zdegustowany.
Ja też jestem trochę rozczarowany, bo polemizowałem z Nataszą i B.A. na temat „Odliczania” (nadal uważam go za materiał na bardzo dobry tekst), nie zauważając potencji nieporadności, które w „Nocy Sobótki” objawiły się w całej pełni.
Nie znam się na technikach pisarskich, ale po lekturze tekstu odrobina rozsądku podpowiada taką receptę:
1. Zapomnij to, co napisałeś, poza pomysłem i schematem fabularnym.
2. Napisz w kilku – kilkunastu klarownych zdaniach przebieg opowieści – kto, co, o co chodzi i ku czemu prowadzi.
3. Rozbij fabułę na kluczowe sceny.
4. Dodaj łączniki między scenami, posuwające akcję.
5. Dodaj postaciom charakteru, opisując ich cechy.
6. Dodaj opisy przyrody, garść szczegółów, poświęć parę zdań na klimat i nastrój.
7. Dodaj….a takiego wała! Przyjrzyj się temu, co napisałeś i zacznij skreślać. Przede wszystkim powtórzenia, potem zbędne ozdobniki. W przerwach dla treningu napisz kilka haiku.
Bardzo, bardzo dokładnie przyjrzyj się interpunkcji. Przecinek to ważny składnik tekstu, Ty traktujesz przecinki całkiem po macoszemu.

Fantastycznie to w tekście nie jest. Humorystycznie też niespecjalnie. Opowiadasz śmiertelnie serio, postaciami bajkowymi są rudziki i koń, ale prowadzisz je też właściwie z pełną powagą, one nie stanowią żadnego kontrapunktu dla wytartego schematu fabuły.

A może by iść na całość? Po bandzie? Na przykład tak:
Witold to właściwie wiedźmin na emeryturze. Żeby się nie nudzić wykupuje sobie survivalowe wczasy all inclusive, na które udaje się razem z koniem. Który gada, bo zeżarł magiczną mieszankę ziół, nieopatrznie pozostawionych przez Witolda pod okapem drewutni w celu wysuszenia. Kwiatu paproci szukają też postaci zupełnie od czapy, na przykład:
Terminator, bo mu pomylili koordynaty przy przerzucie, wzięta na spytki zielarka podsuwa czarodziejski kwiatek jako wehikuł do właściwego czasu i miejsca, wódz Siedzący Byk – przed bitwą pod Little Bighorn wpadł do szamana, gdzie się upalili jak świnie, na haju ukazał mu się Wielki Mannitou i kazał szukać kwiatu paproci w intencji zwycięstwa, czy….wymyślam…Zygmunt Freud, którego Carl Jung zahipnotyzował bardzo skutecznie…No i kogo tam jeszcze da się wymyślić.
Taka… Drużyna Pierścienia sprawna inaczej. Możliwości od groma na ciekawe interakcje, zindywidualizowanie opisu i stylizację językową.
Na pewno byłoby cokolwiek żwawiej. W takiej formie, jak jest, na drugą część (wybacz) nie rzucę nawet okiem.

Zatwierdzam weryfikację - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 14:53 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 1 raz.

3
Ojoj, połamałeś mi wszystkie gnaty tymi poprawkami za co oczywiście jestem niezmiernie wdzięczny. Nie spodziewałem się, że ktoś przeczyta ten tekst, bo już powoli odpływał na coraz dalsze strony. I nawet jeśli został podziurawiony celną krytyką to cieszy mnie to, bo lepsza taka niż żadna.

To jest drugi tekst - powstał około 3 lat temu; "Odliczanie" jest najświeższe. Wszystko co do tej pory piszę traktuję jako ćwiczenie. Od około roku nie powstało nic, odchodzę od "starego" pisania bo sam zorientowałem się, że mój stary styl jest niestrawny, nadmuchany, z wieloma powtórzeniami, sztucznym udramatyzowaniem - no co by można było wymyślić złego to w nim jest :) (Noc sobótki chcę przepisać zupełnie od zera, przepisać Odliczanie i inne).

Logika mocno kuleje, formułowanie zdań też (co aż czasami w oczy kuje). Muszę zdecydowanie dokładniej robić korektę (i ze 3-4 razy). Sporo pracy do odwalenia, sporo.
Ktoś mógłby zapytać, po co w takim razie wysyłam tekst, skoro sam nie jestem z niego zadowolony i uważam za słaby? Może dlatego, że ja sam nie jestem obiektywny względem swojej pracy i często wiele rzeczy nie widzę.

Dzięki Leszek, że chciało Ci się babrać w moim bagienku ;) Obiecuję już nikomu na tym forum nie zajmować czasu bzdurami. A motyw Witolda Zielarza na pewno jeszcze nie raz wykorzystam, może już bez gadającego konia :)

4
Iiii tam, gnaty się zrosną, ważne, że Ci skóra zgrubieje, taka zapożyczona od słonia to podstawowe wyposażenie pisarza na dorobku. Miło, ze nie wierzgasz i obiecujesz poprawę. Idź w pokoju ducha.
Miłej rekonstrukcji:-)

5
Wiem już przynajmniej, którą droga nie iść, a to zawsze jakaś wskazówka. Na koniec pozwolę sobie jeszcze "zacytować klasyka" za co pewnie dostanę po głowie od moderatorów (że post nie na temat): "I'll be back!"

:)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”