PROLOG
Amulet
A.D. 1255
Anun – mimo że jest stolicą Cesarską to po zmierzchu ulice są puste niczym nicość ogarniająca tej nocy niebo i niebezpieczne niczym cień skrywający zaułki domostw. Jedynie śmierdzący pijacy toczyli się w ciemnych alejkach. Straż miejska nie przywiązywała wagi do bezpieczeństwa nocnego – te potencjalnie silne oddziały, ignorowały warty, chyba że przed miejscowym burdelem.
Jakiś cień przemknął po ścianie domostwa. Był to dom szlachcica – nie bardzo zamożnego, co poznać można było po umiejscowieniu domu w dzielnicy zwykłych mieszczan, jednak ostatnio dziwnie szybko wzbogaconego. Tego dnia jednak nie spał a zabawiał się z kurtyzaną w swym pięknym salonie.
I znów! To nie cień. Zakapturzony, odziany w czarny niczym kruk płaszcz mężczyzna, wypatrywał wart – dziesiętnika nie widać i nie słychać „Pewnie znów śpi na posterunku” – zamruczał. Czarna postać zaczęła prędko wspinać się po wystających półkach na ścianie – robił to sprawnie, widać że mimo średniego wzrostu musiał być silny. Po chwili tajemniczy człowiek znalazł się wysoko przy oknie piętra (jednopiętrowego) domu. Wspiął się na dość głęboki parapet, uchylił okiennice i czujnie wszedł na drewnianą podłogę – drewno zaskrzypiało i cień szybko wtopił się w wszędzie panujący mrok.
Kroki. Ktoś się zbliżał – czujnym wzrokiem wypatrywał przyczyny skrzypnięcia, uzbrojony w krótki miecz, strażnik przyboczny, ochroniarz szlachcica. Cały ledwo stojący na nogach trzymał rękę na rękojeści swego mieczyka, stał nieruchomo jakieś 2 minuty aż odwrócił się i nasłuchiwał. Coraz częstsze ziewnięcia uniemożliwiały mu całkowite skupienie, więc ruszył na przód, w kierunku salonu. Tajemniczy cień zorientował się iż jest na dość długim korytarzu, na końcu którego był pokój. Ruszył więc śladami ochroniarza, ten tuż przed drzwiami usiadł na drewnianym krześle, gdzie starał się odpędzić od snu. Z salonu słychać było ciche śmiechy dwóch osób – kobiety i mężczyzny, „Znów się zabawia”.
Cień powoli i dyskretnie zbliżał się do przysypiającego strażnika, nie wiadomo kiedy spod płaszcza wydobył długi, kręty sztylet – machnął, krew spłynęła, a strażnik powoli osunął się z krzesła na ziemię. Na korytarzu panowała kompletna cisza – brak szelestów, pochodni i lamp oświetlających mrok, jedynie ciche chichy dobiegające z salonu zagłuszały całkowite wyciszenie. „Grube wrota”, stwierdził szeptem mężczyzna jeżdżąc po drewnianych wrotach ręką, w końcu chwycił mocno za złotą klamkę, delikatnie próbując przekręcić ją, pchnął drzwi, „zaryglowane”, podsumował. Gwałtownie odsłonił płaszcz spod którego wysunęła się mała torba przymocowana do pasa. Otworzył delikatnie wieko, zdobione złotawymi szlaczkami, włożył rękę do środka i szperał między wieloma narzędziami od wytrychów po igły i małe krzesiwa. Z wnętrza komnaty wydobywały się coraz śmielsze jęki i śmiechy, zagłuszające ciche brzdęki wszelkich dziwactw w torbie zabójcy.
Po chwili nieznajomy wyciągnął z torebki mały wytrych, odsłonił zakrywającą twarz czarną chustę jednak cień kaptura nadal nie ujawniał jego twarzy. Poczuł się lżej nie musząc oddychać przez materiał. Ukucnął i wepchnął wytrych do środka dziurki na klucz. Zaczęło strzykać – zaprzestał – wsłuchiwał się czy w komnacie ktoś zwrócił uwagę na hałas w mechanizmie zamkowym drzwi. Nie. Szlachcic był tak zajęty swoją dziwką, że pewnie nie usłyszałby parskającego obok konia.
Zamek strzelił ponownie, drzwi stały otworem. Cień zbliżył oko do dziurki na klucz – jego oczodoły oświetliło jasne światło z kominka wspierane pobocznymi lampami. Widział co się działo w salonie – szlachcic siedział na wielkim fotelu zwrócony tyłem do wrót, na nim skakała niczym jeździec w galopie młoda, ruda kurtyzana – „Skąd niby stać zubożałego szlachcica na takie luksusy jak przyboczny czy dziwki?” zapytał sam siebie i pchnął drzwi. Stanął w przejściu – wreszcie ujrzeć można było niewysokiego mężczyznę w czarnym płaszczu z głębokim kapturem z wyszytym na ramieniu dziwnym symbolem – pół słońcem, pół księżycem. Kurtyzana gdy tylko ujrzała czarną postać w progu pisnęła i... zamilkła od sztyletu, który wyrzucony utkwił jej w krtani. Cień podbiegł szybko do szlachcica – gdy ten tylko odwrócił głowę już miał sztylet na szyi. Cały pokrwawiony krwią rudowłosej dziewczyny patrzył w mrok pokrywający twarz zabójcy.
Czego chcesz?! – jąkał się ze strachu – Odejdź!
Wiesz kto mnie przysłał ? – odpowiedział głos, dziwnie spokojny, jakby chciał uspokoić swoją ofiarę.
Nie... Chyba, chyba że ten Oswalt coś knuje, ale ja zapłacę podatek i sfinansuję Wam armię, przysięgam! Tylko mnie oszczędź – odpowiedział szlochając. – Błagam!
Pudło. Jednak armia – ona sama z siebie nie powstanie.
Jednak! – szlochał przekonany do swojego szlachcic. – Wszystko to ta tajemnica! Ale ja nic nie powiem, nic! Zabiorę to ze sobą do grobu.
Niech tak będzie... – zakończył zabójca.
Jedno płynne cięcie zakończyło żywot możnego. Z drugiego końca korytarza wyłoniło się światło pochodni, szybkim krokiem zbliżały się jakieś postacie. Zabójca począł przeszukiwać truchło grubasa w poszukiwaniu celu swej wyprawy. Macał każdą kieszeń jego koszuli, rozerwał ją – cienkie troki popękały a na owłosionej i zakrwawionej klatce pojawił się cieniutki łańcuszek na końcu którego znajdował się amulet – kształtem przypominał walec, zdobiony na końcach wygładzonymi krawędziami. On coś skrywał – to nie był zwyczajny wisior, zerwał go z szyi szlachcica i odwróciwszy się ujrzał dwóch odzianych w kaftany, uzbrojonych w krótkie miecze mężczyzn. Szykowali się do ataku. Ruszył pierwszy, zadał cięcie, które zamaskowany uniknął pochylając się i wykonując szybki obrót w kierunku zamkniętego okna naprzeciwko. Wbiegł w nie i uderzając mocno rozwarł okiennice lądując jak kot na wyłożonej kamieniami ulicy. Szybko pobiegł słysząc wrzaski za sobą. „Nie Ty powiesz, to powie nam to, co skrywa medalion”, pomyślał. Szybko znikł w cieniu nocy.
Całe miasto zerwało się na nogi – do poszukiwań tajemniczego mężczyzny przyłączyła się nawet Czarna Gwardia, jednak go już nie było lub był tak nie widoczny. Żywot zakończyła dziś świnia zwana szlachcicem, z medalionem na piersi, skrywającym tajemnicę – pytanie tylko jaką.
ROZDZIAŁ I
Święto Białego Pana
Cesarska stolica jak zwykle za dnia kipi życiem. Chłopi dzielnie uprawiają pola na podgrodziu, kupcy od rana do nocy handlują na targu, mieszczanie pracują tu i tam a dziewki piorą ubrania i opiekują się dziećmi. Standardowe codzienne życie. Ma takie nawet ten dość ubogi pomocnik kupców – Harel. Jego życie nie jest jak z pięknej opowieści – nie ma rodziny, żony ani dzieci, pracuje tylko nosząc towary za kupcami by zarobić na wieczorną kromkę chleba popijaną piwem. Dziś jest kolejny dzień z jego monotonnego życia – znów rano wstanie i pójdzie szukać kupców, na targu, potrzebujących pomocy kogoś takiego jak on. Silny nie był jednak dawał sobie radę z ciężkimi pakunkami – czasem przychodzi mu nosić w końcu skrzynie wypełnione żelazem – pakunki ze sztyletami, złotem, strzałami czy kolczugami. Gorzej jak nikt nie będzie chciał jego pomocy – wtedy znów będzie musiał iść do Walsekjusza, najbogatszego kupca w mieście – on zawsze daje coś do roboty i za to płaci, jednak jeden błąd lub krzywe spojrzenie rzucone w jego stronę i można skończyć w dybach.
Kolejny ranek. Harel wstaje ze swojego łóżka, malutkiego domostwa na piętrze tawerny, zaprzyjaźnionego karczmarza. Jego dom – to ten pokój, z łóżkiem, komodą, stolikiem ze stołkiem, skrzypiącą drewnianą podłogą i oknem wychodzącym wprost na pobliski targ. Nie posiada zbyt wielu ubrań, a te, które ma także nie są zbyt wystawne – zwykłe wełniane koszule i spodnie, a na zimniejsze dni, jego stara tunika po zmarłym ojcu.
„Czas wstać”, pomyślał gładząc się po ogolonej twarzy. „Mam nadzieję że tym razem znajdzie się więcej pracy”. Wstał i poprawiając ręką swe krótkie, ciemne włosy otworzył komodę wyciągając z niej zielonkawą koszulę. Ubrał się i założył buty – były już na tyle zniszczone i stare, że zakładanie ich przebiegało z wielką dokładnością, by nie uszkodzić krótkiej, przetartej cholewki i pękającej przy podeszwie skóry. Gdy uporał się już ze swym urokliwym obuwiem, otworzył drzwi swego pokoju, stanął w progu i odruchowo zabrał pięć złotych monet ze stolika obok, wyszedł i zamknął drzwi na zamek, przekręcając mały złoty kluczyk, który zawsze trzyma na zwisającym z jego szyi cieniutkim czarnym sznurku, z którym nigdy się nie rozstaje. Znalazł się na prostym korytarzu, na końcu którego znajdowały się schody na dół – do karczmy. Na korytarzu znajdowały się jeszcze trzy takie same drzwi prowadzone do takich samych pokoi, jednak rzadko były zamieszkiwane – mieszczanie, chłopi i biedniejsi obywatele albo mają swe domy albo zamieszkują slumsy, natomiast bogatsi przybysze wolą zatrzymywać się w przyjemniejszych lokalach. Harel także zamieszkiwał by dzielnicę biedoty gdyby nie jego przyjaciel – właściciel owej tawerny – nie zaproponował mu pokoju w jego lokalu w zamian za opłacanie tylko połowy kosztów kwaterunku.
Karczma była na planie prostokąta, wszędzie były stoły, przy każdym stało po sześć stołków. Podłoga była wykonana z drewnianych desek i wysłana gdzieniegdzie starym, zakurzonym dywanem, jedynie na zapleczu podłogę wysiano słomą. Na sali nie znajdywało się zbyt wielu gości, większość z przybyłych jadła upieczoną na krwawo wołowinę lub piła piwo reszta odpoczywała siedząc na twardym stołku, opierając głowę o stół. Harel ruszył w kierunku kuchni, na drugi koniec sali, przeszedł przez stół odgradzający kuchnię od sali dla gości, oparł się przyglądając pracującemu w pocie czoła, łysemu i grubemu karczmarzowi. Harel był szczupły więc nie zajmował zbyt dużo miejsca w małej kuchni, jednak gruby właściciel obijał się o każdy mebel w niej wypowiadając wulgarne słowa za każdym razem. Teraz stał nad kominkiem i dokładał do ognia, pilnując jednocześnie czy nikt nie podszedł do stołu i czy wołowina dobrze się piecze. W tym całym zamieszaniu nie zauważył nawet zbierającego się na rozmowę Harela.
Przyjacielu! – zawołał do karczmarza by zwrócić na siebie swoją uwagę. – Mam ten czynsz dla ciebie!
Nie teraz, Harelu, pracuję. Ta dziewczyna znów się spóźnia i wszystko na mojej głowie! Po cóż mi kelnerka skoro więcej jej nie ma jak jest?
Nie wiem, Olgierdzie, nie chcąc zajmować Ci czasu dostarczam ci zaległe złoto.
Karczmarz zdjął szybko z ognia wołowinę wykładając ją na mały drewniany talerz. Wytarł czoło o fartuch i spoglądając czy nikt nie podchodzi spojrzał się na dłoń Harela, która trzymała garść połyskujących monet. Przyjrzał się uważnie.
Naliczyłem tutaj pięć monet, nie dwadzieścia. – Harel szybko cofnął rękę chowając ręce za sobą. – Nie możesz znów mi nie zapłacić! Ostatnio mam coraz mniejszy ruch, a w dodatku jeszcze kilku osiłków czasem nie chce zapłacić za jadło! Harelu, rozumiem Cię i twoją sytuację ale nie możesz tak po prostu mi nie płacić. Daje Ci czas do jutra, chcę jutro zboczyć na moim stole równe 30 monet.
Moja wina, przepraszam cię. Obiecuję że je zdobędę.
I zostawiając monety na stole ruszył w kierunku wyjścia. Doszedł do małych drewnianych drzwi, chwycił za zardzewiałą klamkę i wyszedł na dwór. Panowało właśnie lato, jednak w Brilen nie ma ciepłych pór roku. Lato jest porą gdzie słońce ogrzewa chłodnawy wiatr. Stanął na chwilkę na ulicy prowadzonej do targu, nie była to duża aleja jednak dość sporo osób się po niej kręciło, ale dlaczego o tak wczesnej porze, kiedy słońce niedawno wstało? Ponieważ dziś odbywa się uroczystość na cześć boga Ayandena, o której Harel całkowicie zapomniał. Przygotowania do uroczystości wrą, co zauważyć można po pracujących wszędzie sługusach świątyni. Wieszają oni białe skrawki materiału na ścianach domostw, wszystko nadzorują zakonnicy. Białe skrawki materiału nie są jednak zwykłymi szmatami wieszanymi na ozdobę, są to wykonane z drogiego materiału, przeszywane złotą nicią zasłony, pełniące służbę dekoracyjną. Inni słudzy rozsypywali kwiaty po drogach, białe jak śnieg, pachnące delikatnie. Do przygotowań dołączali się również mieszczanie, głównie bogatsi, którzy maczając pochodnie w proszku Heuu – spalającym się na biało – rozpalali białe płomienie przy swych domostwach. Zainteresowany przygotowaniami Harel nie zauważył nawet głowy kultu w Brilen – Antoniusza Hergertha – wędrującego przed transportem, dwoma wozami przewożącymi jadło na biesiadę. Za wędrującym w białej, pozłacanej szacie starcu z zarzuconym głębokim kapturem na głowę, ciągnęły się dwa wozy, napędzane przez osły. Pierwszy wiózł beczki – zapewne z białym winem i piwem na biesiadę, drugi natomiast wszelkiej maści warzywa i owoce, od których aż ślina ciekła z ust.
Święto miało odbyć się na placu targowym, więc stragany funkcjonowały od rana kilka godzin, to wyjaśnia również taki ruch na targowisku. Cała uroczystość przebiega prosto – na początku Antoniusz prowadzi pochód przez miasto, do którego dołączyć się może każdy zainteresowany by pomodlić się do Boga o łaskę i prosić o błogosławieństwo, potem do samego wieczora trwa biesiada, otwarta dla wszystkich. Każdy może się tam najeść w dodatku nie płacąc, toteż święto to jest ulubionym wśród żebraków. Rzecz jasna zawsze bardziej wpływowi obywatele, posiadający pełną sakiewkę złota mogą „poprosić” strzegących uroczystości strażników o wyproszenie śmierdzącego delikwenta. Dziś miasto miało powitać również kilku gości, wysłanych przez zakon Białej Róży, z samej kwatery zakonu – Arun-Sun, twierdzy skrytej w świętej dolinie w górach Selhee. Całe to zamieszanie popsuło plany Harela na dziś. Niestety ale handlarze już powoli pakują swe towary do skrzyni, a w tym pośpiechu i stracie zysków nie chcieliby zatrudniać tragarza, skoro sami mogą zabrać swoje towary – w dodatku jeszcze pomagano im w tym za darmo, na zlecenie świątyni Ayandena. Prawie wszystkie warstwy społeczne cieszyły się na dzisiejsze wydarzenia – szlachcice i wpływowi bogacze, mogli poszerzyć swe wpływy o zakon czy nawet boży kult, mieszczanie i biedacy mogli się napić i zjeść całkowicie za darmo, a złodzieje mieli pełno sakiewek do obrobienia.
Dzień zapowiadał się słoneczny, tylko od północy wiał lekki wiaterek, zapewne wędrujący do stolicy z gór. Z czasem gwar miasta ustawał, wszyscy szykowali swe jak najbardziej wystawne stroje by zaraz udać się do świątyni i zacząć pochód z głową kultu, przez całą Cesarską stolicę – od dzielnicy biedoty po zamkniętą dzielnicę Cesarską. Harel nie miał nic innego do roboty – nigdy nie lubił tego święta, zawsze wraz ze swoim zmarłym ojcem chodzili wtedy na ryby, albo na wędrówki po lesie. Teraz jednak las jest zbyt niebezpieczny by chodzić po nim samemu, a Harel nie miał z kim iść ani nie miał żadnego oręża do obrony. Pozostało mu tylko poczekać na biesiadę i wziąć w niej udział „Na pewno gdy się napiję i zjem trochę więcej niż zwykle, uda mi się coś wymyślić”, myślał, błagając los o cud. Z każdą chwilą narastała tęsknota po starych czasach – po ojcu. Jego ojciec był myśliwym, mającym swój dom na obrzeżach. Matka Harela zmarła przy wydawaniu go na świat więc nie miał ani jej ani nikogo innego – tylko ojca. Zawsze kochał wieczorne wędrówki nad małe jeziorko w głębi pobliskiego lasu i południowe łowy na dziki i sarny. Z łukiem nigdy nie szło mu dobrze, mimo to potrafił dobrze go wykorzystać, jednak nigdy nie trafiał do celu na czas. Ze sztyletem lepiej szło mu lepiej. Oskórowanie zwierząt przychodziło mu z większą łatwością jak i dobijanie ich, jednym doskonale wymierzonym pchnięciem. Sam myślał o zostaniu myśliwym, jednak po tragicznej śmierci jego ojca i tajemniczym spaleniu się ich domu, zdecydował się pozostać w mieście jako pracownik Gildii Kupieckiej, ta jednak, odmówiła mu. Ojciec młodzieńca, rozszarpany przez jakieś tajemnicze ogromne wilczysko, nabawił się złej reputacji, która po jego śmierci przeszła na jego syna. Mówiono o nim że był oszustem i złodziejem, a wszystko co upoluje, tak naprawdę jest zasługą innych. O Harelu także krążyły plotki, mniej obraźliwe, jednak wystarczające by uniemożliwić mu normalne życie w tym mieście. Tak trafił pod skrzydła Olgierda.
Dzień szybko przywitał południe. Na ulicach słychać było, śpiewających w oddali, ponure pieśni wyznawców, biorących udział w pochodzie. Z okna jego pokoju widać już szykujących stoły sługusów. Stoły pełne wody, alkoholu i wszelkiej maści strawy, czekającej na tłumy głodnych i spragnionych obywateli. Jedzenie poświęcono wodą, ze źródeł świętej doliny, pogłoski mówią iż jej łyk potrafi uzdrowić każdego. „Bzdury, przecież to woda jak każda inna”, to kolejna, tępiona przez Harela rzecz, denerwująca go w kulcie – bzdurne przesądy. Sam wierzy w Ayandena, jednak uznaje go tylko za boga, do którego należy się modlić co wieczór, jednak nie potrzeba brać udziału w świętach i zbiorowych modlitwach w świątyni. Niektórzy stwierdzili że jest on wyznawcą jakiejś nieczystej religii, którą należy stępić – kolejna plotka, która psuła mu opinię przez te 20 lat jego życia. Teraz leżał na swoim twardym łóżku w pokoju na piętrze tawerny. Olgierd został zaproszony do pomocy w szykowaniu jadła dla wyznawców i teraz siedzi pewnie w jakiejś wielkiej kuchni z innymi kucharzami piekąc chleb i mięso na uroczystość. Tawerny pilnuje kelnerka, która mimo święta raczyła się zjawić w karczmie i jej popilnować pod nieobecność gospodarza. Harel nie wiedział co ma ze sobą zrobić – nie było go stać na piwo, a ta wredna kobieta na dole nie da mu nawet kufla wody. Przez chwilę marzył co by było gdyby siedział teraz w wygodnym fotelu a naokoło niego roztaczałby się wielkie ogrody, pełne rozebranych do naga kobiet i rycerzy przybocznych, pilnujących go jak oka w głowie. Marzenia te przerwała jednak grana muzyka na zewnątrz – biesiada rozpoczęła się. Wstał i stanął w oknie. Jego oczy ujrzały grających bardów na lutniach, harfie i innych nieznanych mu instrumentach, bogacze rozmawiali a głodni jedli ile mogli. Gdzieniegdzie kapłani krzyczeli dobre nowiny o Bogu a całości strzegli, dumni, w nałożonych na kolczugi wystawnych szatach, rycerze zakonni. Brak hełmów odsłaniał ich dostojne i czyste twarze, każdy z nim miał identyczną krótką fryzurę i brak zarostu, który w zakonie uznawany był za obrazę idealnego majestatu Boskiego. Wkoło tańczyli mężczyźni z żonami, a na boku, Antoniusz opowiadał historię dzieciom, pewnie o tym jaki Ayanden jest dobry. Harel nie czekając chwycił pustą sakiewkę, poprawił rozczochrane włosy i wyszedł żwawo na zewnątrz, chwilę później stał przed placem targowym na którym trwała aktualnie uczta. Nie czekając chwycił kawałek chleba leżącego na krańcu stołu i zaczął go pochłaniać. Chleb był dla niego ratunkiem, nie miał w ustach nic porządniejszego od trzech dni. Pierwszy raz się tak czuł, jakby całe życie czekał tylko na tę kromkę chleba. Następnym krokiem było popicie jej butelką wina, które stało nieopodal. Przeciskając się przez tłumy złapał butelkę i począł pić ją jednym duszkiem, szybko zaczął się krztusić alkoholem, który mimo wszystko był dla niego mocny.
Dzień mijał a uroczystość się wzmagała. Po południu nawet najbiedniejsi nie tykali się już jedzenia, którego mieli dość. Harel, wciągnięty w wir zabaw, zapomniał o pieniądzach dla swego przyjaciela. Coś jednak coś w końcu w niego uderzyło, poczuł jakby w jego sumienie uderzyła szarża ciężkiej konnicy „I co ja teraz zrobię”, pomyślał opuszczając się na ziemię „Zapomniałem o pieniądzach!”, z paniką wyrysowana na twarzy jego oczy powędrowały do pięknie odzianego, w wystawne szaty mężczyzny, z pięknie ułożonymi długimi włosami z plamą łysiny na czubku głowy. Na rękach bogacza znajdowały się liczne połyskujące złotem, srebrem i rubinami sygnety a na szyi zwisał łańcuszek, najwyraźniej pamiątka, gdyż ani nie połyskiwał, ani nie przykuwał uwagi. Kupiec stał i rozmawiał z jakimś nieznajomym mieszczaninem, oczy Harela powędrowały jednak niżej, do pasa, przy którym zwisała wypchana złotem sakiewka. Rozglądając się dookoła, tragarz zaczął przeciskać się przez ludzi, kilku zdeptał więc rzucili w jego stronę parę przekleństw, jednak idący jak po sporej dawce narkotyku Harel miał jeden cel „Na mego ojca mówili złodziej, później że złodzieja wychował – ale ja oddam, ja tylko chce spłacić dług, potem spłacę i ten, choćby pracą!”, uspokajał sumienie szepcąc do siebie „nie przyjmę zapłaty za usługę”, wyjąkał jednak słowa te rozśmieszyły go samego. Szedł aż w końcu stanął tuż za kupcem. Sparaliżowało go dziwne uczucie, czuł jakby nie mógł tego zrobić, jednak tajemnicza siła popchnęła jego rękę w stronę sakiewki. Trok puścił. To nie był zwykły kupiec – sam Walsekjusz odwróciwszy się ujrzał twarz złodzieja, trzymającego jego sakiewkę w dłoni. Już miał krzyknąć, pewnie „Brać go!” albo „Złodziej!”, jednak stało się coś czego nikt by się nie spodziewał. Cisza! Ogłuszający świst, słychać było tylko świst a potem krzyk. W ułamku sekundy tajemnicza strzała przebiła czoło bogacza, który splunął krwią w twarz Harela. Trysnął czerwony strumień krwi, który zalał rowki pomiędzy płytami kamiennego podłoża. Naokoło wszyscy zaczęli uciekać, niektórzy wrzeszczeć a jeszcze inni mdleć czy wymiotować. Zleciały się straże, Harel nadal trzymając sakiewkę w dłoni uciekał ile sił w nogach, skręcił w ciemną alejkę, otoczoną z trzech stron ścianami domostw, w której przykucnął i oparł się o zimną, kamienną ścianę. Zasłaniała go beczka. Bał się że ktoś zauważył kradzież i rzucił się za nim w pogoń, jednak teraz nikt nie myślał o łapaniu złodzieja, skoro tak wpływowa osobistość została zamordowana w takim momencie. Uciekinier przesypał połowę złota do swojej sakiewki, drugą schował do kieszeni. Siedział w milczeniu mówiąc słowa modlitwy, którą zawsze zmawia wieczorem.
Niechaj Biały Pan oczyści me sumienie i da mi siłę,
By w jego imieniu pracować i życiem płacić za życie,
Które nam daje. Błogosław, Pokonaj trudności nasze na wieki!
Modlitwa Ci nie pomoże. – odezwał się tajemniczy głos z cienia w rogu zakamarku, Harel zerwał się na równe nogi i przycisnął do ściany stojącej za nim. Poczuł paraliżujące zimno kamienia. – Sam podobnie zaczynałem. Gdyby nie ja i me uważne oko, już byś wędrował na stryczek. Na szczęście cel zlikwidowany i niewinny uratowany, Ha!
K... K... Kim, Ty jesteś?! – jąkał się w strachu złodziej. – Jak to Ty?! Zamordowałeś go!
Z cienia wyłoniła się postać, odziana w czarny kaftan, z głębokim kapturem, którego mrok skrywał całą twarz. U pasa miał trzy sztylety po jednej stronie i trzy po drugiej, schowane w skórzane, ciasne pochwy, z tyłu zwisał mu krótki miecz, o lekko połyskującej rękojeści, w ręku dzierżył krótki łuk a na plecach cały kołczan strzał, zakończonych krwawo czerwonymi lotkami. Jego postać idealnie zlewała się z panującym tam mrokiem.
Gdyby nie ja, złodziejaszku, już byś nie żył. A teraz masz i życie i całą sakwę monet.
Nie jestem złodziejem! – zerwał się i podszedł do samego zabójcy, krzycząc mu wprost na skrytą pod kapturem twarz. – To Ty jesteś mordercą!
Skrytobójca wyraźnie zaskoczony odważnym posunięciem Harela, wydał z siebie dźwięk cichego śmiechu i szybko znikł w cieniu. Jego delikatnie widoczna w mroku zakątku sylwetka wspięła się szybko po ścianie na dach budynku, zanim jednak zniknął z oczu Harelowi, stanął na krawędzi i rzekł.
Spokojnie, młody tragarzu, jeszcze się spotkamy.
[ Dodano: Sob 12 Sty, 2013 ]
#Odświeżenie tematu
"Ostrza Wiatru" Fragment powieści fantasy
1
Ostatnio zmieniony śr 27 lut 2013, 19:28 przez Mitrundas, łącznie zmieniany 2 razy.
"Lepiej być władcą w piekle, niż służyć w niebiosach."