Dwudziestoletni Marek rozcinał mrok nocy, pędząc swoim Fordem po pustej drodze. Czasami zdarzało mu się zjechać na przeciwny pas lub przymknąć jedyne widzące oko na dłużej. Ustawił środkowe lusterko tak, żeby widzieć swoje odbicie.
- Przeklęte gnoje – powiedział i przyłożył palce do siniaka pod okiem. Wciągnął powietrze z sykiem, czując piekący ból. – Jeszcze was załatwię.
Zaskoczyli go przed barem. Dwóch chłopaków od Grubego zasadziło się tam, a kiedy wychodził złapali go i zawlekli do toalety. Jeden z nich zapchał syfon umywalki papierem toaletowym i odkręcił wodę, drugi szarpał się z Markiem, który próbował uciec.
- Czekaj no, chłoptasiu – powiedział ten od zapychania syfonu i skoczył pomóc koledze. Przyciągnęli ofiarę do umywalki i zanurzyli jej głowę w wodzie. Marek krzyczał, a po chwili krztusił się cieczą. Wciągał ją haustami, co sprawiło, że wkrótce dostał mdłości i zawrotów głowy. Podnieśli go nieco, żeby mógł oddychać.
- Zginiesz jak pies – usłyszał Marek i ponownie jego głowa znalazła się w wodzie. Tym razem na dłużej. Pomyślał, że naprawdę chcą go zabić i jeszcze bardziej walczył o oswobodzenie.
- Teraz słuchaj uważnie - powiedział któryś z napastników, odepchnąwszy Marka do tyłu tak, że ten osunął się na ziemię. – Powiedz Downowi, że jeszcze raz dowiemy się, że handluje na naszym terenie, to będzie miał przesrane, słyszysz? A ciebie spotkam to wypruję flaki.
Marek poczuł kilka kopnięć, jedno z nich trafiło go w brzuch i zwymiotował na kafelki.
- Szczeniak obrzygał mi buta! Odpowiadaj jak pytam!
- Sły… szę – z trudem wymówił to słowo, ale powiedziałby cokolwiek sobie zażyczyli, żeby tylko przestali go bić.
- Mądre szczenię – usłyszał Marek, a sekundę później dostał w oko. – To do widzenia.
Leżał w swoich rzygowinach, trzęsąc się ze strachu. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Policja odpadała, miał przy sobie kilka gramów koki. Zadzwoni do Downa i opowie o wszystkim. Ale jak to będzie wyglądało? Rok załatwiał sobie wejście do gangu Downa, a po dwóch tygodniach dostał mocno po mordzie. Przecież nie mógł nic zrobić, zaskoczyli go i było ich dwóch. Down na pewno zrozumie.
Podniósł się, bolały go wszystkie żebra. Spojrzał na swoją zalaną krwią twarz w lustrze. Nie było dobrze – rozcięty łuk brwiowy mocno krwawił. Umył się, zdjął bluzę, rozerwał jej rękaw, zrobił z niego opaskę .Zupełnie jak pirat, pomyślał, przeglądając się w lustrze. Wyciągnął z kieszeni telefon, ale okazało się, że mocno ucierpiał po którymś kopnięciu i miał pęknięty ekran. Poszedł do samochodu i ruszył ostro, a spod kół wystrzelił żwir.
- Jeszcze was dorwę – powtórzył po czym energicznie przekręcił lusterko, żeby nie rozpraszało go podczas jazdy. Musiał cholernie uważać. Normalnie wracałby do domu dziesięć kilometrów od baru drugorzędną ulicą, ryzyko praktycznie żadne. Ale obecnie oddalał się od swojego mieszkania, musiał przejechać czterdzieści kilometrów do Mikołowa, bo tam mieszkał Down. Nie dość, że szumiało mu w głowie po alkoholu, to widział na jedno oko.
Nikt nie wpadł na pomysł, żeby postawić latarnie wzdłuż drogi, więc wokół Marka panowała czerń najczystszej postaci. Zdawało mu się, że był w jej łonie, jak dziecko chwilę przed narodzinami próbował się z niego wydostać. Dodawanie gazu nie dało jednak oczekiwanego efektu.
Przysnął na sekundę, ale zdążył wykręcić, żeby uniknąć zderzenia z drzewem, po czym spojrzał na zapalniczkę. Oglądał kiedyś komedię, w której bohater przypalił sobie dłoń, żeby nie zasnąć podczas nocnej jazdy. Markowi wcale nie było do śmiechu i był gotowy to zrobić. W ostateczności. Podrapał się za uchem, a kiedy cofał rękę z powrotem, zamiast na kierownicy, oparł dłoń na przełączniku świateł. Tych kilka metrów oświetlonej przed nim drogi zniknęło w jednej chwili. Marek wpadł w panikę. Wdepnął hamulec, zarzuciło tyłem pojazdu, obracając go bokiem do kierunku jazdy. Szybkość była na tyle duża, że samochód zaczął koziołkować. Towarzyszyły temu piski i straszliwy zgrzyt metalu rodem z filmu akcji. Marek w przebłyskach widział fontannę iskier wydobywającą się spod dachu. Szalone obroty nie miały końca, wszystko we wnętrzu latało, co chwilę coś uderzało w twarz Marka.
Tak mogłaby wyglądać podróż do piekła, pomyślał chłopak, kiedy samochód wreszcie spoczął bez życia na polu kawałek od drogi. Roztrzaskane szyby wpuściły do środka mroźne powietrze, które otrzeźwiło nieco Marka. Kręciło mu się w głowie, a ból w klatce był niemal nie do zniesienia. Odpiął pas, podciągnął koszulkę i przyjrzał się sinemu wąskiemu śladowi na skórze biegnącemu od prawej strony pasa do lewego barku.
- Pasy bezpieczeństwa, psia mać.
Zajrzał do schowku. Była tam, widział wyraźnie samarę, a w niej błogi biały proszek. Nie wciągał już prawie dobę i miał zamiar rzucić to świństwo, ale w końcu zdarzyła się nietypowa sytuacja i potrzebował wzmocnienia. Do tego okropny ból. Dawno temu obiecał mamie, że będzie się trzymał z dala od narkotyków. Gdyby tylko wiedziała, ile razy był już na haju. Co tam jedna ścieżka więcej. Nagle ogarnęło go uczucie deja vu. Rzucał kokę już wiele razy, ostatnio wczoraj wieczorem. Siedział chwilę z ręką wyciągniętą w połowie drogi do schowku, jakby ważył tę myśl, przyglądał jej się z każdej strony i oceniał. W końcu zamiótł ją pod niewidzialny dywan, zapominając o wszystkim. Ktoś wcisnął play i taśma ruszyła. Wyciągnął woreczek, ułożył równą ścieżkę na wierzchu dłoni, wciągnął ją i odprężył się, czekając aż narkotyk dotrze do mózgu. Przymknął powieki i oparł głowę na zagłówku…
Rozejrzał się dokoła. Serce łomotało w piersi, ale czuł się w porządku, coraz lepiej. Zmęczenie zniknęło, a on poczuł ochotę, żeby wyrwać kierownicę i rzucić ją jak najdalej.
- Może ustrzeliłbym tych złamasów – powiedział i wybuchnął śmiechem. Jego głos rozrywał ciszę niczym przejeżdżający tuż obok maglev i również urywał się gwałtownie. Co jakiś czas chmury odsłaniały księżyc i w jego świetle dostrzegał z jednej strony las, z dwóch pozostałych rozległe łąki. Wyszedł z samochodu, co ułatwiły drzwi, których właściwie nie było, i ruszył w miejsce, skąd wypadł z drogi. Wkrótce począł biec.
- Chodźcie tu, kurwa! Czekam na was, pedzie. Załatwię was na amen. Co się gapisz, pedale? – skierował pytanie w stronę lasu.
Po piętnastu minutach osunął się na kolana i natychmiast zapragnął wrócić do samochodu po więcej.
Bolało go ciało, nie zdawał sobie sprawy do tej pory, że miał tyle wrażliwych miejsc na ciele. Postanowił wrócić do pojazdu, żeby zabrać resztę kokainy. Ale tylko, żeby wydostać się z tego gówna – przestrzegł się w myślach. A potem z tym kończę.
Nie wiedział, że wybrał zły kierunek i znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Szedł już godzinę. Podświetlana tarcza zegarka dodawała mu otuchy. Niewiele, ale wystarczająco, żeby jeszcze nie wrzeszczał, biegając w kółko. Pomyślał, że zrobił błąd, odchodząc w ogóle od samochodu. Zostawił w nim komórkę, pistolet i… narkotyki. Jak ktoś znajdzie wrak, będzie miał problemy. Może nawet większe niż miał w tej chwili. Nie pamiętał w jakiej mniej więcej miejscowości się rozbił, ale musiało to się stać na zasranym zadupiu, bo jak do tej pory nie znalazł żadnego domu.
- Załóżmy, że idę cztery kilometry na godzinę – powiedział i rozejrzał się ze zdenerwowaniem. Jego własny głos zabrzmiał obco, jakby ktoś mu towarzyszył. – Przestań, kurwa, świrować.
Ale nie przestał. Zgubił się i świadomość tego wracał do niego, uderzała płasko dłonią po twarzy i napawała przerażeniem. Panikował, co chwilę zatrzymywał się, płakał, znów ruszał, siadał, krzyczał o pomoc, biegł, kładł się i wołał śmierć, żeby przyszła i go zabrała.
Depresja po ustaniu działaniu kokainy nieco ustąpiła po kolejnej godzinie. Potknął się o coś, schylił się i pomacał podłoże. Trawa, wciąż trawa.
Kiedy tracił już nadzieję i chciał zasnąć byle gdzie, dostrzegł światło. Niewyraźne, pulsujące, ale niewątpliwie nie było przywidzeniem. Przyśpieszył kroku, przewrócił się kilka razy i wrócił do spokojnego truchtu.
Paliła się lampa na ganku. Marek spojrzał na front drewnianego domu - dwoje okien, drzwi między nimi z białym wyjściem dla psa u spodu, dach z ciemniejszych belek. Całość sprawiała wrażenie ludzkiej twarzy, efekt potęgował wiatr, który bawił się lampą, oświetlając co rusz inne fragmenty domu. Jeszcze kilka minut temu Marek chciał wpaść do domu, błagać gospodarzy o pomoc, zadzwonić do Downa i wynieść się stąd. Teraz stał i patrzył na dom. Czuł się niepewnie, widział ludzkie oblicze w budynku, a poza tym miał wyrzuty, że musi obudzić właścicieli w środku nocy i wtedy jedno okno wypełnił blask. Poruszyła się firanka, a ze środka dobiegło kilka głosów i jeden krzyk, szybko urwany. Marek przywarł do ziemi, nie spuszczając z oczu okna. Cienie postaci grały przedstawienie. Czyjaś ręka wynurzyła się spod parapetu i chwyciła firankę, zrywając ją z karniszy. Marek padł i przeczołgał się w ocienione miejsce pod gankiem, omal nie wyjąc z bólu. Znajdował się teraz niemal pod drugim oknem, kucał i nasłuchiwał. Krzyk się nie powtórzył, niewiele było słychać oprócz jego oddechu. Wysunął czubek głowy, żeby zerknąć, co się dzieje. Światło w drugim oknie świeciło się chwilę, a następnie zgasło. Rozejrzał się, planując ucieczkę. Był pośród morza blasku, otaczało go i próbowało ujawnić jego pozycję. Wiatr zdzielił lampę szybkim ciosem i przez sekundę głowa Marka zmieniła barwę z szarej na pomarańczową. Chłopak cofnął się i przytulił mocno do ściany ganku, kiedy usłyszał szuranie czyichś kroków. Odgłos wsuwanego w zamek klucza wypełnił ciszę, był niemal jak krzyk w kościele. Przekręcenie klucza, potem drugie. Zgrzyt klamki, pisk nienaoliwionych zawiasów i stało się. Ktoś wyszedł z domu. Marek przyłożył ręce do serca, bojąc się, żeby głośne bicie nie zdradziło go. Postać na ganku stała chwilę, chrząknęła i splunęła. Dwa głośne kroki, odgłos suwaka, westchnienie ulgi i przelewająca się ciecz. Marek widział nad sobą strumień moczu, błyszczący i bryzgający kroplami po drodze – poczuł je na twarzy. Zacisnął zęby i zauważył po chwili, że strumień staje się coraz mniej intensywny, miejsce w którym spadał na ziemię zbliżało się do twarzy Marka. Zamknął oczy, wstrzymał oddech i nawet nie drgnął, czując ciepłą ciecz na całej twarzy, szyi i wlewającą się pod koszulkę. W tym samym momencie mężczyzna na ganku zaciekawiony zmianą dźwięku z głuchego (znanego wszystkim facetom, którzy dużą część życia spędzają za kółkiem i podlewają setki drzew w przerwach) na plusk, przypominający policzek wymierzony przez jakąś malutką istotę, wychylił się przez barierkę i spojrzał w dół. Marek otworzył oczy i zobaczył zarośniętą twarz, częściowo zasłoniętą przez penisa. Obaj wrzasnęli głośno. Marek zerwał się na nogi i uciekał w stronę, skąd przyszedł, kulejąc z powodu skurczu uda, bólu w klatce piersiowej i brzuchu. Mężczyzna odskoczył do tyłu, cofał się, zapominając, gdzie był i przeleciał przez niski płot po drugiej stronie ganku. Światło zapaliło się w jednym oknie, zaraz w drugim a na końcu w pomieszczeniu za otwartymi drzwiami.
- Co się… - zaczął niski mężczyzny, który wyłonił się z domu i zaraz zniknął w nim ponownie. Gdy wyszedł znowu, trzymał oburącz strzelbę. Kucnął na jedno kolano, oparł na drugim łokieć lewej ręki, którą trzymał lufę i wycelował. Rozrywający bębenki odgłos strzału poniósł się echem po okolicy, śpiące ptaki zerwały się z łoskotem. Markowi wydawało się, że przebiegł już mile, że wkrótce zniknie z zasięgu bezlitosnego światła lampy i wróci do samochodu. Huk wystrzału wyzwolił w nim dodatkowe rezerwy siły, przestało boleć, biegł na złamanie karku. Usłyszał drugi wystrzał i w tym samym momencie jego ramię złapała niewidzialna dłoń. Pchnęła je, sprawiając, że poruszało się szybciej od reszty ciała. Jego tułów skręcał w prawo, kiedy nogi wciąż biegły prosto. Stracił równowagę, odruchowo wyciągnął rękę, żeby zamortyzować upadek. Łamana kość gruchnęła, a Marek osunął się w nieświadomość.
Gdy się obudził, nie mógł mówić przez zalepione usta. Oślepiało go światło biurkowej lampy wymierzonej prosto w jego twarz. Powoli przypominał sobie, co zaszło w ciągu ostatnich kilku godzin. Pojawiło się wspomnienie postrzału i natychmiast poczuł szarpiący, ostro ból w lewym ramieniu. Chciał krzyknąć, ale wydobył z siebie warknięcie przypominające pracę silnika na zbyt wysokich obrotach. Siedział na krześle, miał związane z tyłu ręce, a usta zaklejone taśmą. Do pokoju ktoś wszedł.
- Patrz, jaki koleś – pierwszy głos.
- Śledziłeś nas, gnoju? – drugi głos przechodzący za plecami Marka, który zaraz poczuł szarpnięcie za włosy.
- Trzeba będzie rozkuć mu mordę, jak chcesz odpowiedzi – znów pierwszy głos i jego rechoczący śmiech.
- Spieprzaj!
Odkleił taśmę powoli, Marek nie golił się od dwóch dni, co tylko potęgowało ból.
- A teraz gadaj! Po co nas śledziłeś?
Niczego nie widział. Blask żarówki zasłaniał wszystko za nią. Ale miał wrażenie, że znał głosy.
- Nie śledziłem. Rozwaliłem się samochodem i…
Z ciemności wyleciała pięść, widział ją ułamek sekundy, poczuł uderzenie w policzek, nieco poniżej oka, a następnie krew w nosie. Świat zawirował.
- Chryste, nie kłamię, wyleciałem z drogi i przyszedłem tu!
Śmiech pierwszego głosu, a potem:
- Mówiłem ci, żebyś go kropnął od razu. Po co ta szopka?
- Jaja sobie robisz? – Krzyknął drugi głos do ucha Markowi, zdawał się nie słyszeć pytania. – Mów, kto cię wysłał, bo wsadzę ci gnata w dupę. Nie strzelę od razu, najpierw trochę tam pogrzebię. Co ty na to? Podoba się?
- Kurwa, sprawdźcie samochód, mam tam krak, możecie zabrać. Nie wiem, kim jesteście.
- Człowieku, kropnij go i spadamy spać – upierał się pierwszy głos.
- Zaświeć światło.
- Człowieku, po cholerę?
- Zaświeć to pieprzone światło – powiedział drugi głos. – Chcę, żeby widział nas przed śmiercią.
Chwilę potem ciemność ustąpiła światłu żyrandola. Marek zamknął swoje jedyne sprawne oko, nie chciał ich widzieć. Wiedział, że zabiją go, jeśli pozna ich tożsamość. Zacisnął powieki jeszcze mocniej, pochylił głowę do przodu, próbując objąć ją ramionami. Ktoś podszedł do niego, chwycił oburącz głowę i wrzasnął:
- Otwórz pierdolone oczy!
Marek walczył, ale nie miał szans z dwiema dodatkowymi rękoma. Jeden z nich zacisnął mu dwa palce na powiece, a potem ją uniósł. Miał przed sobą tych samych dwóch gnoi, którzy pobili go w kiblu. Obaj śmiali się, odsłaniając czarne dziury, czarne karły, niekształtne meteoryty, głęboki mrok przerywały nieliczne białe komety. Nie wiedział, czemu pomyślał akurat o kosmosie. Twarze obu mężczyzn zmieniały się co rusz – wydłużały, rozszerzały, wracały do pierwotnej postaci, a czasami zmieniały kolor.
- A teraz zdychaj – powiedział drugi głos, wyciągnął pistolet zza pasa, wymierzył w klatkę piersiową Marka. Wszystko zatrzymało się w tym momencie, palec na spuście nie drgnął. Mężczyźni popatrzyli na siebie i pocałowali się namiętnie. Marek odetchnął głęboko, przecież nie mogą go zabić bez powodu, na pewno nie chcą wojny z Downem, a to tylko test, prawda? Był spanikowany, nie wiedział, co zrobić, więc tylko siedział i gapił się na broń, niczym buddyjski mnich pochłonięty medytacją. I wtedy huknęło, pistolet wystrzelił, a jego ciałem szarpnęło potężne uderzenie. Zaczął się dusić i popatrzył w dół. Krew wypływała z niego obfitymi falami. Przymknął powieki i wyrzucił głowę do tyłu. Krzesło przechyliło się, niebezpiecznie balansowało na granicy upadku, w końcu przewróciło się. Marek upadł na twarz. Szukał jakichś wielkich słów, żeby pożegnać się ze światem. Wyszeptał w końcu tylko:
- Boże, ale zimno.
Sowa przeleciała nad czymś ruchomym, dziwiąc się wielce. Człowiek śpiący na łące pod lasem to nie codzienny widok. Przysiadła na gałęzi, chwilę przyglądała się mu. Człowiek podniósł się na łokciach i na czworakach zmierzał do pojazdu skąpanemu w srebrnym blasku księżyca.
[ Dodano: Pon 25 Lut, 2013 ]
Mam pytanie. Jakie teksty należy wrzucić do działu "Pełne opowiadania", a jakie tutaj? Nie rozumiem tego
