Fotoradary ratują życie

1
FOTORADARY RATUJĄ ŻYCIE

Zamiast wstępu chciałbym uprzejmie przeprosić wszystkich, którzy zabrali się za czytanie niniejszego tekstu, bo wierzą w tytułowe stwierdzenie, a pragnęliby się upewnić, że wierzących jest więcej. Albo poszukać dodatkowych argumentów na tak. Albo ugrzać się w cieple wspólnoty.
Zatem przepraszam prawomyślnych obywateli przestrzegających wszystkich, nawet najdurniejszych przepisów, fanki ministra Sławomira Nowaka, kierowców Skód i Dacii w beretach, wykształconych inżynierów, rozsądnych ojców rodzin i blondynki z tipsami, burmistrzów zapyziałych miasteczek mających zaszczyt położenia przy drogach krajowych i policjantów-Zenków ze skwarkami na wąsach ze szczególnym uwzględnieniem płaczliwego rzecznika Inspektora - Doktora Sokołowskiego. Mamę Krzysia też pragnę przeprosić i nie jest to żadna ironia, to nie miejsce dla Pani, bo mam szacunek dla Pani tragedii, a rozpacz nie jest dobrym doradcą przy ocenie tego, co mam zamiar napisać. Jeśli kogoś nie wymieniłem, to tylko z uwagi na niedostatek miejsca i własną niemoc. Wybaczcie.
Albowiem nienawidzę radarów.
Z powodów, które można wymienić i nazwać: ideowymi, racjonalnymi, ekonomicznymi, estetycznymi i ekologicznymi. Cóż, najprościej byłoby powiedzieć o powodach estetycznych i ekologicznych. Otóż fotoradar potraktowany właściwie – tak, jak na to zasługuje - wygląda brzydko i szkodzi. Ostrzelany z karabinków do paintballa prezentuje kociokwik barwny, mogący w skrajnych przypadkach zakłócić samopoczucie oglądających, z zaburzeniami snu i nocnym moczeniem (zwłaszcza u dzieci) włącznie. Równie nieestetycznie, (jeśli tak jak ja nie przepada się za rzeźbą współczesną) wygląda staranowany, bądź pokiereszowany odpaleniem ładunku wybuchowego domowej produkcji. Płonący od zawieszonej na nim i podpalonej opony z ropą wydziela szereg szkodliwych dla środowiska substancji (w tym węglowodory ciężkie i ciała smoliste). Stosunkowo najmniejszy sprzeciw wywołuje fotoradar wyrywany z podłoża przez łańcuch zaczepiony na tramwaju, ale i w tym przypadku powstający hałas niewątpliwie może zaszkodzić lęgom ptaków gnieżdżących się w miejskich zaułkach. Jeśli ktoś mi nie wierzy, a dysponuje Internetem z wyszukiwarką oraz znajomością języków obcych, może skonfrontować moje zastrzeżenia z rzeczywistością.
Równie oczywisty wydaje się aspekt ekonomiczny mojej fotoradarowej fobii. Ktoś sięga do mojej – i innych kierowców – kieszeni. Niby nihil novi, ale wkurza. Dlaczego? Do pewnego czasu na drogach były jasne reguły gry, powiedziałbym nawet, że dżentelmeńskie. ONI (policja) nas łapali, MY staraliśmy się ICH przechytrzyć. Taka sytuacja determinowała wzajemny szacunek i luzik w rozmowach po zatrzymaniu delikwenta biało-czerwonym lizakiem. Sakramentalne „no i jak panie kierowco?” okraszone teatralnym, wahadłowym ruchem głowy, lekkim cmyknięciem i błyskiem triumfu w oczach (mam cię!) należały do przedstawienia i były zaproszeniem do swobodnego dialogu, w którym (jeśli nie wykazało się wcześniejszym ewidentnym zidioceniem za kierownicą) dawało się negocjować wymiar kary do całkowitego uniewinnienia włącznie – oczywiście z ojcowskim pouczeniem.
Dziś już takich sytuacji jak na lekarstwo, policja spsiała i zurzędniczała, a odkąd uprawnienia do kontroli szybkości dostały się w ręce Inspekcji Transportu Drogowego i – zwłaszcza - Straży Miejskiej, a tak zwany nadzór nad bezpieczeństwem ruchu zmienił się w dochodową machinę, nastał czas łupieżców i polowania na kasę. Gminne „śmietniki” dzierżawione od prywatnych przedsiębiorców (to jest numer!- wzorowe partnerstwo prywatno-publiczne), poukrywane w krzakach czy opłotkach, drenują portfele kierowców, reperując budżety różnych Pipidówek i zapewniając dostatek zatrudnionym „na prowizji” miejsko-gminnym strażnikom. Osiągnięcia Kobylnicy, Białego Boru i Człuchowa w tej dziedzinie przeszły już do legendy. Najnowsze doniesienia z frontu fotoradarowego mówią o zamiarze odebrania „laserowych bandytów” gminom na rzecz budżetu centralnego. Jakoś się nie dziwię, Czarna Dziura Deficytu domaga się coraz więcej wsadu, sprawdzone w terenie rozwiązania na pewno da się wykorzystać w równoważeniu centralnego budżetu, w którym zresztą ukochany minister Vincent R.już zapisał oczekiwane wpływy. Bagatelne półtora miliarda zeta. Trudno zatem oprzeć się oczywistemu wrażeniu mafijnych sporów wokół dochodowego, acz niekoniecznie moralnego biznesu.
Niekwestionowaną bolesność utraty walorów pieniężnych pogłębiają inne okoliczności, o których dalej.
Racjonalność z perspektywy zwykłego człowieka oznacza z grubsza posługiwanie się rozumem, ma dość dużo wspólnego z uczeniem się, oraz zdobywaniem i wykorzystywaniem doświadczenia. Dla oceny racjonalności Władzy, rzeczony zwykły człowiek może na przykład zadać sobie trud przestudiowania założeń Narodowego Planu Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Solidny dokument, o ile ktokolwiek wierzy, iż realny świat zmieni się sam na lepsze pod wpływem opublikowania prezentacji mniej więcej maturalnego poziomu. Zadziwiająca wiara rządzących w skuteczność pobożnych życzeń, okraszonych medialnymi fanfarami, z rozumem czy doświadczeniem nie ma wiele wspólnego, najnowszy owoc wysiłku intelektualnego think tanków jest bowiem ładniej podaną wersją 2.0 tego samego dania; bardzo podobnego programu realizowanego – podobno – w latach 2005 – 2013 pod kryptonimem GAMBIT.
Skuteczność? Żadna. Związek z tym, co się zadziało w tym czasie na drogach? Żaden, każdy sobie może sprawdzić na własną rękę, oglądając wykres liczby wypadków - przewidywanych i rzeczywistych. Podjęto (podjęto! - nie wykonano…) 84 ze 144 planowanych działań, to wiele mówi o wirtualności obu programów.
Doświadczenie kraju stawianego za wzór dbałości o bezpieczeństwo uczestników ruchu i walki z niepotrzebnymi ofiarami, czyli Szwecji, pokazuje, że w tej walce najważniejsza jest właściwa kolejność działań. Szwedzi zabierając się za realizację swojej WIZJI ZERO (czyli zmniejszenia do zera liczby wypadków śmiertelnych) zaczęli – zgodnie z fundamentalną logiką – od stanu dróg i organizacji ruchu, mieli o tyle łatwiej niż my, że od dawna dysponowali przyzwoitą siecią połączeń drogowych. Zdroworozsądkowa konstatacja, że na drodze o kiepskiej nawierzchni wypadków musi być więcej, poparta koncepcjami „upłynnienia” ruchu, infrastrukturą zapewniającą bezpieczeństwo w razie utraty kontroli nad pojazdem (w tej roli wystąpiły elastyczne liny oddzielające pasy drogowe), i – dodatkowo- sensownie zaplanowanymi ograniczeniami prędkości przyniosły efekty. Na tyle duże, iż wypracowany model stał się powszechnie obowiązującym, zalecanym przez ONZ i Unię Europejską.
Nasi „specjaliści” poprzestawiali klocki w sprawdzonej konstrukcji, za najważniejszy priorytet przyjmując walkę z wypadkami śmiertelnymi za pomocą represyjnego systemu kontroli prędkości. I jak znam życie na tym się skończy, pozostałe priorytety realizowane będą w żółwim tempie, zepchnięte do roli przykrywki, oraz alibi wobec zarzutów nicnierobienia „w temacie”.
W głowie nie mieści się to, że do tej pory nie opracowano zintegrowanego systemu ratownictwa medycznego i pomocy ofiarom wypadków (zasada „złotej godziny”), a jednolity telefon ratunkowy 112 ciągle jest projektem w niewiadomym stadium zaawansowania.
Przekonanie (skądinąd niepozbawione całkiem słuszności), że jedynym sprawcą śmierci na drodze jest prędkość, bierze się z policyjnych raportów, w których obowiązują pewne zestandaryzowane formuły, ułatwiające prowadzenie statystyk. Nie ma w tych formułach całej gamy przyczyn kolizji (również tych z najcięższymi skutkami) - bo kierowca wkładał pasażerce rękę w majtki, albo wygrzebywał kozę z nosa, albo mu kanapka wypadła i po nią sięgał, myślał o racie kredytu, czy szukał dzwoniącego telefonu. Albo przysnął. Są ślady hamowania na asfalcie, zwłoki w plastikowych workach, wiadomo: prędkość niedostosowana do warunków jazdy.
Ze statystyk wynika również, że najbardziej poszkodowane w wypadkach są grupy o najsłabszym zabezpieczeniu – piesi, rowerzyści i motocykliści. Motocyklistów zostawiłbym w spokoju, trzeba odczuwać specyficzne tęsknoty, żeby zdecydować się na tak niebezpieczny środek transportu, tu kwestii samoodpowiedzialności nie da się ominąć – chcą ryzyka, niech ryzykują. Jednak piesi i rowerzyści niewiele skorzystają na fotoradarach (wręcz przeciwnie, głośny przypadek rowerzysty złapanego przez taką maszynkę spowoduje zapewne wyprodukowanie przepisu o obowiązkowych szybkościomierzach i tablicach rejestracyjnych dla cyklistów), żeby ich uchronić trzeba czegoś więcej. Oczywistą oczywistość stanowi stwierdzenie, że najbardziej dla nich niebezpieczne są miejsca kontaktu z ruchem samochodowym, zatem jedyna droga wiedzie przez wyeliminowanie kolizyjności tych miejsc. Osobne ścieżki i pasy rowerowe, „inteligentnie” sterowane skrzyżowania, przejścia POD DROGĄ i kładki dla pieszych – tak należałoby walczyć z problemem. A kierowcy?
Teoretycznie mają autostrady. Płatne autostrady. Tylko że to udawane rozwiązanie, przynajmniej do czasu, kiedy większość rodaków będzie na nie stać. Policzmy: średni koszt przejazdu kilometra autostrady to 20 groszy, przejechanie 200 kilometrów to średnio 40 zł, za takie pieniądze można nabyć plus minus 7 litrów paliwa, przy oszczędnym samochodzie przejechanych ponad 100 kilometrów. Dla niemałej liczby Polaków kalkulujących swój domowy budżet z ołówkiem w ręku decyzja jest prosta: jadę krajówką. Efekt jest taki, że autostradami pomykają radośnie wszyscy ci, którzy mogą użytkowanie jej wpisać w koszty działalności, reszta robi tłok i wylewa swój stres na drogach krajowych.
Chcecie mniej śmierci na drogach? To udostępnijcie autostrady BEZPŁATNIE!
Nie da się? Może i nie, ale śmierć iluś osób obciąża WASZE sumienie.
Dla tych, których nie stać na korzystanie z autostrad trzeba budować obwodnice, nawet w małych miejscowościach, bo droga, która jest jednocześnie główną ulicą mieściny ciągnącej się wzdłuż niej kilometrami, jest dla obu stron (kierowców i pieszych) zabójcza. Zwłaszcza, że drogi te uległy znacznemu zwężeniu o szerokość budowanych powszechnie w ostatnich latach chodników. Można dobudowywać miejscowo, co kilka kilometrów, dodatkowy pas jezdni, gdzie szybciej jadące samochody wyprzedzą bez stresu maruderów. I szersze pobocza. A przede wszystkim konserwować nawierzchnię, bo dziesięciocentymetrowe koleiny to szeroko otwarte drzwi z zaproszeniem do ciężkiego w skutkach wypadku.
Nie zgadzam się z filozofią, w myśl której jedyną możliwą inwestycją stricte drogową jest rondo, wysepka czy garb służące spowalnianiu ruchu. I fotoradar w pobliżu. Na świecie wymyślono urządzenia (również mobilne), które sterują ruchem w zależności od warunków (np zakręt, który w normalnych warunkach można pokonać z prędkością 70 km/h, w deszczu jest przejezdny bezpiecznie z prędkością 50 km/h) one już nie kosztują majątku, już nie są technologią rodem z kosmosu, są w zasięgu ręki, ale nikt z decydentów najwyraźniej nie jest zainteresowany. W moim mieście, na wiadukcie zakończonym przejściem dla pieszych i szkołą w pobliżu, umieszczono urządzenie składające się z pudełka (nie wiem, co jest w środku, może sprytny krasnoludek), identyfikującego nadjeżdżające samochody i tablicy, na której wyświetlane są numery rejestracyjne pojazdów jadących za szybko. Działa, słowo daję, że działa, samochody zwalniają. Nie wszystkie, ale gdyby tablica była dwa razy większa i widoczna z jeszcze większego dystansu, to kto wie…
I jeszcze o dolegliwościach związanych z działaniem systemu kontroli fotoradarowej. Jak zwykle ci, dla których notoryczna kontrola szybkości stanowi problem, bo muszą się dużo i szybko przemieszczać, poradzą sobie. Kupią CB radio (o ile jeszcze go nie mają), zamówią Yanosika z aktualizacjami, wydadzą pieniądze na antyradary, jammery czy inne urządzenia fałszujące zapis odcinkowego pomiaru prędkości. Lokalesi oswoją miejscówki z fotoradarami, znajdą objazdy, zakleją tablice rejestracyjne i znaczki na szybach. Rachunek zapłacimy my, przeciętni kierowcy, jeżdżący na wakacje, na pogrzeb cioci, z wizytą do znajomych, w jakichś interesach, które każdy ma. To nas oskubią z kasy i punktów. Bo prędkość zabija.
To tyle na temat rozumu. I ciężkiej, choć bezdyskusyjnej świadomości, że Władza go nie ma. Albo ma bardzo mało. I że się nie uczy.
A teraz co do przesłanek ideowych, które wyrażają się w jakichś poglądach. Otóż stojące przy drogach fotoradary są dla mnie pomnikami tego, co przez ostatnich dwadzieścia z okładem lat stało się z moją, naszą wolnością. Pomnikami nagrobnymi zresztą.
I w nosie mam to, że powyższy tekst to zagęszczony do niemożliwej konsystencji patos. Ale za to sformułowanie dobitne. Jeśli kogoś irytuje lub śmieszy, zapraszam do dalszej lektury, może coś się wyjaśni.
Jestem zwolennikiem umów społecznych w wersji mini, to znaczy najchudszych z możliwych. Bez wycieczek na boki i możliwości rozszerzających interpretacji. Bez rozbudowy aparatu do kontroli ich wykonywania, który rośnie w postępie geometrycznym z każdym nowym zapisem takiej umowy.
Przekładając to na realia drogowo-motoryzacyjne powiedziałbym, że w kwestii bezpieczeństwa ruchu wystarczyłoby oznakowanie jego kierunku, strefy parkowania w mieście (dla minimum porządku) i zalecanej prędkości. Oraz jednoznaczne reguły, kto ma pierwszeństwo. Wprawdzie przekracza to wyobraźnię zwykłego zjadacza chleba, ale stawiam dolary przeciw orzechom, że śmierci na drogach byłoby co najwyżej tyle samo, a najpewniej dużo mniej. Brak nakazów i zakazów powodowałby przede wszystkim ostrożność, a w szerszym planie kształtowanie się postaw odpowiedzialnych – w rozumieniu odpowiedzialności za siebie i innych. Jeśli ktoś nie potrafi sprostać takiemu wyzwaniu, to znaczy, że jego pula genowa jest naturze niepotrzebna i może zostać wyeliminowana.
Nie jest trudno pokazać, jak wygląda odpowiedzialne zachowanie na drodze, z której korzystamy wszyscy. Jeśli jestem pieszym, to nie idę prawą stroną drogi (kiedyś uczono tego każdego dzieciaka) ze słuchawkami od empetrójki na uszach, bo nie widzę – i nie słyszę - samochodów, które jadą mi za plecami, a to znaczy, że nie mogę kontrolować zagrożenia z ich strony. Jeśli jako pieszy chcę przejść przez jezdnię, nie wkraczam na nią w dowolnym momencie według własnego widzimisię, tylko czekam, aż między samochodami będzie przerwa umożliwiająca mi to przejście bez ryzyka spowodowania kolizji. Jeśli jako kierowca na przedzimu wjeżdżam samochodem na wiadukt, mogę się spodziewać śliskości, jeśli wjeżdżam w las, mogę się spodziewać leśnych zwierząt, jeśli są żniwa, możliwe jest pojawienie się na drodze kombajnu z daleko wysuniętymi nagarniaczami itd.
I tego, nawiasem mówiąc, a nie tylko parkowania w kopercie powinni uczyć na kursach prawa jazdy. Wykuwanie rozdmuchanych kodeksów drogowych z niebywałą ilością paragrafów zdadzą się psu na budę bez wykształcenia myślowych odruchów człowieka świadomie uczestniczącego w trudnej grze. Bo to jest trudna gra, o czym mało kto pamięta siadając za kierownicą, czy wychodząc na drogę. Bo za każdym razem w jakiś sposób igramy z losem, żadne środki nie wyeliminują przypadku, zawodności mechaniki, czy normalnej głupoty. Po wielu latach kierowania samochodem najpewniej nie zdałbym egzaminu na prawo jazdy, w głowie pozostały mi tylko dwie zasady: „z prawej mają pierwszeństwo” i „cała reszta to potencjalne zagrożenie, wobec którego muszę zachować czujność i zdolność przewidywania”, a mimo to nie miałem nigdy poważnego wypadku. I nie jestem – jak sądzę - żadnym wyjątkiem.
Kiedy nie bierzemy odpowiedzialności za własne zachowania w ruchu drogowym (tak, jak i w życiu) dajemy Władzy pretekst do rozszerzania w nieskończoność umowy dotyczącej jego organizacji w imię rzekomej poprawy bezpieczeństwa, zatem w polskim wykonaniu - rozbudowy aparatu kontroli i represji. Czyli dajemy się traktować przedmiotowo, jak stado baranów, banda debili wymagających permanentnego nadzoru. Skończy się tym, że każdy praworządny obywatel będzie się musiał prewencyjnie, dobrowolnie ukarać mandatem w odpowiedniej wysokości, niezależnie od tego, czy popełnił jakiekolwiek wykroczenie, a nawet niezależnie od tego, czy w ogóle zamierzał wsiąść do samochodu. Albo wyjść na ulicę. I wtedy na pewno będzie bezpieczniej.
Może teraz związek „wolności” z fotoradarami jest jaśniejszy. Znaną typologię można odnieść do zasad ruchu drogowego mniej więcej tak: jestem za wolnością od nadmiarowej opieki nade mną za pomocą całej machiny, za którą muszę płacić, a która w efekcie i tak nie daje stu-, a nawet pięćdziesięcioprocentowego poczucia bezpieczeństwa, i za wolnością do odpowiedzialnego (za siebie i innych) korzystania ze wspólnej, z samej swej istoty niebezpiecznej przestrzeni, jaką jest droga.
Zdaję sobie sprawę, że zreferowane wyżej poglądy są dla większości nie do przyjęcia i trudno, nikogo nie zmuszę, żeby je podzielał. Ale napiszę, co widać z perspektywy nielicznej mniejszości, do której z racji przekonań należę.
„Życie ludzkie jest bezcenne”. Kiedy takie zdanie wypowiada mądry człowiek z życiowym bagażem, milczę. Kiedy takie zdanie wypowiada ktoś, kto doznał bolesnej straty, milczę tym bardziej. Kiedy takie zdania wypowiada zakonnica z hospicjum milczę i pochylam z szacunkiem głowę. Ale jeśli takie zdanie wypowiada w świetle jupiterów, przed kamerami polityk, który ma jakikolwiek wpływ na kształtowanie naszej wspólnej rzeczywistości, hipokryzja tego przekazu sprawia, że chce mi się wrzeszczeć. Bo w jego wykonaniu to tylko użyteczne narzędzie do zdobycia kasy i umocnienia władzy.
Przyjrzyjmy się tej trosce o nasze życie. W Polsce corocznie samobójczo ginie około 6 000 osób. To też są ofiary. Ile z nich dałoby się uratować, gdyby warunki życia, kształtowane w jakiejś mierze przez polityków choćby stanowionym prawem, choćby przeznaczaniem pieniędzy w budżecie były bardziej znośne? Gdyby opieka psychologiczna i lekarska była sprawna i szybka? W kraju obojętnej (z różnych, nie tylko finansowych powodów) na los pacjenta służby zdrowia, liczba ludzi umierających z powodu nieotrzymania na czas odpowiedniej pomocy jest trudna do oszacowania, ale nie pomylę się chyba przypuszczając, że mamy do czynienia z dziesiątkami tysięcy, nagłaśniane w masmediach sprawy są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Na tym (służby zdrowia) poletku, Władza pojawia się tylko okazyjnie, przy okazji otwarcia nowego oddziału szpitalnego, dyskusji o in vitro, albo pamiątkowej fotografii z Owsiakiem przed zakupionym za prywatne, obywatelskie pieniądze respiratorem. Albo konferencji prasowej po spektakularnym zapuszkowaniu domniemanego łapownika. Poprawienie tam sytuacji wymagałoby ciężkiej pracy (również myślowej) i wora waluty. Lepiej kupić fotoradary, one się szybko spłacą i dużo zarobią. Zakupionych pod koniec 2012 roku dla Inspekcji Transportu Drogowego 29 radiowozów z urządzeniami do pomiaru prędkości zarobiło przez dwa miesiące 11 milionów złotych! W założeniu miały poruszać się po drogach, wpływając na niebezpieczne zachowania kierowców, w praktyce przejeżdżały średnio 70-90 km dziennie, czyli po prostu stały i kasowały kogo się da w jakimś zadupiu ze znakami ograniczenia pozostałymi po remoncie drogi dwa lata temu.
Narzędziem równie poręcznym dla osiągania celów…ha!ha!ha! politycznych (jako się rzekło kasa i władza) jest populizm. Powiedzenie „fotoradary ratują życie” to poręczna pała, którą można lać po łbie tych, którym coś zgrzyta w oczywistości onego, zresztą przy aplauzie gawiedzi z większą awersją do przemyśliwania nad otaczającą rzeczywistością.
Albo - „mordercy w samochodach”. Przecież to nieprawda, to wygodna generalizacja w odniesieniu do wszystkich kierowców. Przecież za kierownicą samochodu na sąsiednim pasie siedzi taki sam człowiek jak ja, czyjś ojciec, brat, czyjaś ciotka czy szwagierka. Prowadzi swój samochód na ogół poprawnie, bez budzących grozę wyczynów, czasem nie jest uważny, bo myśli o kłopotach wychowawczych z dzieckiem, czasem daje się ponieść ułańskiej fantazji, bo droga równa jak stół i słoneczko ładnie świeci, czasem w korku maluje usta korzystając ze wstecznego lusterka, albo gada przez komórę. Czyli robi to samo, co i nam się zdarza, z faktu, że nie zawsze jest dostatecznie ogarnięty, albo ma słabszy dzień, albo okoliczności życiowe wymuszą na nim ostrzejszą jazdę nie wynika, że jest mordercą. Ale ziarno niezgody już jest posiane. Ludzie kłócą się, kogo uznać zabójcą, zamiast patrzeć na ręce autorom sentencji. Fakt, jeździmy relatywnie ryzykancko, często z niepotrzebną agresją i to jest temat na osobne opracowanie. Ale tę agresję (moim zdaniem nieprędko usuwalną) można „rozrzedzić”, rozpuścić w dobrych rozwiązaniach komunikacyjnych i rozsądnie urządzonych drogach. Na pewno nie za pomocą utrudnień wymuszających zwalnianie, bo gołym okiem widać, co dzieje się między spowolnieniami. Corrida to przy tym małe miki. I trudno się dziwić, jeśli kilkusetkilometrową trasę pokonuje się ze średnią prędkością 30 km/h.
Uniwersalizm zasady Pareto pozwala stwierdzić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że 80% z tych „morderców” jeździ poprawnie, a zachowanie pozostałych 20% powoduje 80% zagrożeń. Ale komu chciałoby się różnicować, kto zawracałby sobie głowę usuwaniem prawdziwych, wodogłowych piratów z obwożonym dumnie brakiem doświadczenia, zbędną brawurą, głupotą, psycho – i socjopatią wypisaną na tablicach rejestracyjnych. Rachunek solidarnie zapłacimy wszyscy, bo zgadzamy się na wspólnotowy zamordyzm.
„Pijany wiezie śmierć”- no, z tym chyba nie da się dyskutować. A jednak. Według statystyk 12% z małym okładem wypadków śmiertelnych jest spowodowane nietrzeźwością uczestników. 12%??!! Wobec cołykendowych komunikatów ważniejszych od prognozy pogody, wobec kampanii społecznych, medialnego hałasu i powszechnej świadomości, że alkohol to największy zabójca? Żeby być dobrze zrozumianym: jeżdżenie po pijaku to po prostu przestępstwo i nic go nie usprawiedliwia. Nie powinno być na nie społecznego przyzwolenia, a jest. Powinno być surowo karane, a nie jest. 12% to ciągle 500 ludzi, którzy mogliby żyć. Ale z tymi procentami coś nie gra. Bo albo statystyki są nierzetelne – co może podważać inne oficjalne dane budujące diagnozę stanu bezpieczeństwa – albo jesteśmy robieni w konia, żeby nas przestraszyć. Przestraszeni chętniej akceptujemy kaganiec. Powyższe konstatacje kierują moją uwagę na całkiem pokaźne grupy zawodowe, podczepione do krwioobiegu Władzy, które doradzają, konsultują, tworzą inicjatywy społeczne, „obrabiają” wypadkowość medialnie i generalnie nieźle z tego żyją, korzystając z faktu, że nikt nie mówi „sprawdzam”. Daleki byłbym od lekceważenia ich roli w kształtowaniu wygodnych dla swojej pozycji stereotypów.
A propos tych wszystkich ciał kolegialnych anegdotka z „wzorcowej” Szwecji. Kiedy zorganizowano kolejną owocną konferencję na temat eliminacji ofiar śmiertelnych, ktoś złośliwy na drodze dojazdowej do budynku, gdzie ta się odbywała, postawił fotoradar. Większość uczestników przekroczyła – i to znacznie – dozwoloną prędkość. Śmiechom i żartom nie było końca, chociaż moim zdaniem anegdota obnaża bezwzględnie hipokryzję tych „głęboko zaangażowanych”. Nasi na pewno nie są gorsi.
No i następny grzech główny – cynizm. Ten pozwala napisać w NPBRD zdanie – cytuję: „Śmierć czy obrażenia nie mogą być postrzegane jako nieunikniony koszt mobilności”. Jakby Władza w to rzeczywiście wierzyła, mając oczywistą świadomość wagi swobodnego przemieszczania się. Jakby mobilność była dobrowolnym wymysłem milionów Polaków, jakby Władza do tego przymusu mobilności nie przykładała ręki. I jakby umożliwiała skorzystanie z jakiejkolwiek alternatywy (PKP? – wolne żarty! przecież nie PKS, wychodzi na to samo, co jazda samochodem). I jakby nie miała w głębokim poważaniu tego, że kierowcom opłaca się w podróży między POLSKIMI miastami nadłożyć i część trasy przejechać drogami Niemiec czy Czech, bo tak jest szybciej i bezpieczniej.
Cynizm pozwalający obliczać w żywej mamonie straty ponoszone w wypadkach (włącznie z pogrzebami), a prześlizgiwać się nad losem pozbawionych pomocy i wsparcia kalekich ofiar, które przeżyły. Przypuśćmy, że w wyniku działań w ruchu drogowym ocaleje 1 000 osób. OK. 500 z nich wyjdzie z wypadku bez szwanku lub lekkimi obrażeniami, a 500 zostanie kalekami. Tyle, że ich niepełnosprawne życie nikogo nie będzie obchodziło, ważne, żeby statystyki drgnęły.
Mam podpowiedź z tak ulubionej przez ministra Nowaka Francji. Tam, żeby podretuszować sprawozdawczość skrócono czas, w którym trup uznawany jest za ofiarę wypadku. Czyli człowiek wychodzi z kolizji ciężko ranny, po miesiącu komy umiera, no, ale wtedy to umiera tak jakby…sam z siebie i do bilansu się nie liczy. Od razu wskaźniki się poprawiły i Sarkozy mógł wypiąć pierś pod medale. Serdecznie polecam. Uczmy się od najlepszych.
Cyniczne jest podrzucanie pożytecznym idiotom haseł w rodzaju „nie płacę Rostowskiemu, jeżdżę przepisowo”, z wykalkulowaną oceną lemingizmu, którego przedstawiciele podobne hasełka kupują w ciemno. Bezmyślnie. Bo w gruncie rzeczy powtarzanie takiego hasła, a co gorsza wiara weń oznacza milczącą zgodę na umieszczenie przez ITD - za radą odpowiedniego eksperta - ograniczenia do dowolnie małej prędkości na dowolnej gruntowej drodze prowadzącej na pastwisko gminne i poparcie tego ograniczenia obecnością fotoradaru. Przecież tylko „eksperci” mają papiery i wiedzę, rozsądek można zakopać w lesie i przyklepać łopatą, lemingi Władza zwolniła z obowiązku samodzielnego myślenia.
Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że te wszystkie błędne i obłędne poczynania Władzy są wynikiem jej alienacji. Co byłoby logiczne, bo posłowie, ministrowie (i ministry oczywiście) nie płacą przecież mandatów za przekroczenie szybkości. Wiozą ich przecie rządowe limuzyny nie oglądając się na przepisy. Sądzę jednak, że nie jest to całkowite wyjaśnienie.
Różni mądrzy ludzie komentujący życie polityczne zastanawiają się nad skutkami wyborczymi wojny Platformy Obywatelskiej z kierowcami. Mało kto bierze pod uwagę to, że owa wojna to wynik czystej kalkulacji politycznej i obliczona jest na skonsolidowanie elektoratu. Ten elektorat to przecież ci rozsądni, którzy zawsze pozytywnie reagują na słowo „bezpieczeństwo”, bo mają stosunkowo dużo do stracenia. Ale grupa równie czułych na działania, ba, nawet zapowiedź działań w tym zakresie jest liczniejsza i obejmuje zarówno niezdecydowanych, jak i zwolenników pozostałych partii politycznych. To szansa PO na to, żeby przekonać ich do siebie i wywindować słupki poparcia. Bez męki i wykładania kasy, bo fotoradary przecież na siebie zarobią. Cwany plan.
Chciałbym być porządnym obywatelem i pomóc rządzącym. Oto moja recepta: w sprawach bezpieczeństwa ruchu drogowego nie róbcie nic. Dobre wzorce pomału się przyjmują, kultura jazdy rośnie, bezinteresownych gestów i normalnej, ludzkiej uprzejmości spotyka się coraz więcej. Krzywa liczby ofiar spada bez waszego udziału. A jeśli chodzi o szybkość i skutki, jakie powoduje, to tylko kwestia 2-3 lat cierpliwości. Przy liczbie samochodów zwiększającej się co roku mniej więcej o milion, kompletne zakorkowanie przynajmniej dróg krajowych jest już naprawdę bardzo blisko. Problem rozwiąże się sam. Pozostanie tylko policzyć, ile to będzie kosztowało. Tak, mobilność, możliwość sprawnego przemieszczania się ludzi i towarów da się ująć w cyferki. To jest układ krwionośny gospodarki. Ale może się opłaca.
Na codzień jestem ufny jak dziecko, ale jak Władza mi mówi, że mi zrobi dobrze, to mi się włączają najgłębsze pokłady paranoi. I bardzo rzadko się zdarza, żeby ten alarm był nadmiarowy. Serdecznego uścisku Władzy już w życiu doznałem, dziękuję, powtórka mi nie służy. Zwłaszcza Władzy, która zgodnie ze starym porzekadłem jak mówi, że zrobi dobrze, to mówi. A na wstępie bezsensownie pręży muskuły.
Ku jasności wywodu i wniosków: nie odnoszę się z niechęcią do tej i tylko do tej władzy (PO), bo choć mam dosyć obywatelskich nierobów, nie mam złudzeń, iżby głupota władzy zależała od jej barwy politycznej. Sieroty smoleńskie, towarzysze pod czerwonym sztandarem, roztropki z zieloną koniczynką czy tęczowe półgłówki, a nawet hiperliberalne charty będą postępować dokładnie tak samo. Tak, jak prawie jednomyślnie zagłosowali za nakazem jeżdżenia na światłach przez całą dobę, zdejmując zmęczonemu (a może przygłupiemu) obywatelowi z barków ciężar myślenia o warunkach na drodze i podejmowania trafnej decyzji.
Chyba, że na takie postępowanie Władzy jako społeczeństwo się nie zgodzimy.
Ale to już całkiem inna bajka.
Morału nie będzie. Jako morał wystąpi opowieść o moim osobistym drogowym katharsis. Lat temu kilka na drodze Gdańsk-Warszawa, gdzieś między Mławą a Płońskiem, latem, w środku upalnej nocy przeżyłem coś, czego nigdy nie zapomnę. Kierowcy jadący (ze sporą szybkością) w długich kolumnach poprzetykanych tirami doznali powszechnego amoku, rozpętując wojnę totalną, wszyscy walczyli ze wszystkimi o lepszą pozycję przed wysepką, o kilka sekund przewagi na rondku, o to, kto szybszy i ważniejszy, może o to, kto ma dłuższego. Nie liczyła się podwójna ciągła, zakręt, samochód z przeciwka. Przez pola, lasy, wsie i miasteczka. Na drugiego, na trzeciego, jak się dało i jak się nie dało. Katastrofa wisiała w powietrzu gęstą chmurą. I to wszystko w towarzystwie fotoradarów, którymi trasa była (jest? dawno nie jechałem) usiana. Przez jakiś czas nie odpuszczałem, biorąc udział w tej wojnie, broniąc się i atakując, aż w końcu wrócił mi rozum, na jakimś skrzyżowaniu skręciłem w boczną drogę, znalazłem nieczynną stację benzynową i przespałem kilka godzin. Ze zmęczenia i stresu. Nie byłem sam, kilku kierowców zrobiło identycznie. Do domu wróciłem bocznymi drogami, nie spiesząc się. Nie dojechałem na jakieś ważne spotkanie, coś zawaliłem, i dzisiaj już nawet nie potrafię powiedzieć, co. Za to po tym przeżyciu jeżdżenie już nigdy nie było takie same.
Jeśli zdarzy się Wam podobna historia, życzę podjęcia właściwych decyzji…Waszych decyzji. Bez udziału jakiejkolwiek władzy.

2
Fotoradar w literackim rajdzie czasami wymusza zwolnienie... ratuje życie myśli ;)

Felieton mnie dusił, brakuje w nim powietrza, światła i miejsca na myśl, odczucia odbiorcy. Egzaltowana stylistycznie osobowość narratora/autora nie jest jednak środkiem publicystycznej perswazji – jest raczej publicystycznym narcyzmem. Według mnie to błąd… taktyczny? Formalny?
Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, o co chodziło – to eksplozja erudycji, czy refleksja filozoficzna, odnajdująca banale codzienności jakąś metaforę jak z Goffmana ?
No i mam przez to kłopot – felieton niepozwalający na dialog, minęłam bezwiednie jak pasażer, któremu kontemplować krajobrazy przeszkadzał gadatliwy kierowca. Nie pamiętam, co widziałam, nie składają mi się puzzle w całość, choć fragmenty, detale – intrygują niekiedy.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

3
nędza, straszna nędza, nuda taka, że znaczną część przeczytałem po łebkach, dlaczego? W felietonie musi być coś mądrego, nowego, coś co rzuci nowe światło na sprawy które czytelnik już zna,

tu natomiast przeczytałem bełkot, wszystko jest wtórne i wałkowane już wcześniej setki, tysiące razy i w dodatku tu jest to na poziomie kiepsko-paździochowo-gimnazjalnym, w dodatku zbyt wiele wątków jak na felieton, wyszedł z tego kieszonkowy traktat filozoficzny,

przykro mi, jedyne co mogłoby uratować ten felieton to reklama paprykarza za 1,39zł na odwrocie strony

4
Przyznam się od razu - nie przeczytałem tego tekstu w całości. Niby nie ma czym się chwalić, ale właśnie w tym jego podstawowa wada.
Patrzę na tytuł - rany, kolejna wypowiedź w morzu innych, w dodatku nieco już spóźniona - szczyt dyskusji przypadł zdaje się na koniec roku.
Patrzę na objętość, hmmm, coś tu nie gra - temat na drobny feliotonik i tyle znaków, coś nie tak.
Biorę się do czytania, i niestety preferencja autora do retorycznego brylowania potwierdza moje podejrzenia - to będzie wykład.
Od tego momentu już tylko prześlizguję się po tekście. Jest parę rzeczy, które powinny znaleźć się gdzie indziej, w innym tekście, albo odrotnie, ten tekst powinien się do nich ograniczyć. Mowa o odpowiedzialności obywatelskiej choćby - niech stanie się osią tej wypowiedzi, a cała reszta - kosz. Fakt, że nadal nie będzie to nic odkrywczego, ale to inna historia.

Na koniec moje zdanie w temacie - Gdańsk Warszawa - miałem okazję raz temtędy jechać jakieś 6 lat temu. To było przeżycie nie do zapomnienia.
Często zdarza mi się pokonywać trasę Kraków - Tarnów - emocje gwarantowane, chociaż po przebudowie drogi już dużo mnie ekstremalne. Istnieje ryzyko, że wkrótce, po zakończeniu budowy autostrady - jazda tamtędy stanie się rozpaczliwie nudna i bezpieczna.
Jak dla mnie wniosek jest prosty - nie można pozwolić kierowcom decydować, to tak jak dawać dzieciom zapałki do jednej ręki i kanister benzyny do drugiej. Nieodpowiedzialność kierowców jest po prostu gigantyczna (szczególnie dobrze to widać w kontraście z krajami na zachód od Odry).
http://ryszardrychlicki.art.pl

5
Bardzo dziękuję za komentarze. Z pokorą przyjmuję zarzuty dotyczące objętości, formalnej nędzy i stylistycznego nieumiarkowania z narcyzmem włącznie. Tekst mi wylazł spod palców z powodu zalegania nieprzyjemnym ciężarem na wątrobie. Drobny felietonik nie umiał mi się wyrzeźbić, cytując z grubsza Godhanda – kuchenny nóż to nie to samo, co komplet specjalistycznych dłutek. A tylko rzeczony nóż mi się odliczył w szufladzie z przyborami.

Wyszła kobyła, którą przy odrobinie dobrej woli można potraktować jak przyciężką w użyciu bajkę terapeutyczną :-) dotyczącą ważnych dla mnie dylematów.
No i wisi sobie to „coś” w wirtualu, jakby się kto kiedy spytał, co sądzę „w temacie” to mam pytającego gdzie odesłać. A jak sprawa wróci (bo wróci) będę mógł nonszalancko wygłosić ulubione zdanie Polaka (i moje, a jakże) – „A nie mówiłem?”
Smoke pisze:przykro mi, jedyne co mogłoby uratować ten felieton to reklama paprykarza za 1,39zł na odwrocie strony
Rany, chętnie, żeby tylko kto wystąpił z taką inicjatywą ;-) Pozostaje mieć nadzieję, ze w związku z koniną w wołowinie nastąpi ożywiony ruch w tym (konserwowym) segmencie marketingu i reklamy.

Co do meritum:
Istnieje ryzyko, że wkrótce, po zakończeniu budowy autostrady - jazda tamtędy stanie się rozpaczliwie nudna i bezpieczna.
Aha. No właśnie. Wychodzi na moje. Żeby jeszcze bezpłatna…
smtk69 pisze:Jak dla mnie wniosek jest prosty - nie można pozwolić kierowcom decydować
Pewnie. Fachowcy są mądrzejsi. Dzisiejsi są jeszcze bardziej fachowi, bo zabierają się za przegląd znaków ustawionych w nadmiarze przez poprzednich. Jakbyś się tych poprzednich zapytał o celowość takiego natłoku, to by Ci grzecznie powiedzieli, żebyś zamknął jadaczkę, bo nie jesteś fachowcem.
smtk69 pisze:Nieodpowiedzialność kierowców jest po prostu gigantyczna
Wszystkich? Większości? Połowy? Części? To dobry punkt wyjścia do rozważań.
smtk69 pisze:(szczególnie dobrze to widać w kontraście z krajami na zachód od Odry).
Najbliżej na zachód od Odry jest takie miłe zjawisko „Auto rasen”. Mocno zauważalne. Tylko że na dobrych, betonowych nawierzchniach, to i ofiar mniej.

Serdeczności

6
Auto rasen
Z ciekawości zapytam, co to?



Na polskim NG też puszczali, ale na YT niestety nie ma :P

[ Dodano: Nie 10 Mar, 2013 ]
Tylko na autostradach ginie u nich co roku 6 000 osób (w Polsce w 2011 zginęło 4.2 tyś osób), ale też większy ruch jest w Niemczech ;)

[ Dodano: Nie 10 Mar, 2013 ]
Z filmiku można się również dowiedzieć, że na niemieckiej autostradzie jest się cały czas monitorowanym. Utrzymanie każdego kilometra autostrady kosztuje Niemcy 460 000 euro - dwa razy więcej niż wydają Amerykanie. A za bezpieczeństwo wcale nie odpowiada jakość nawierzchni, ale cały system wspomagający i odpowiednie zaplanowanie przebiegu drogi.

[ Dodano: Nie 10 Mar, 2013 ]
Dla porównania w Polsce utrzymanie km autostrady kosztuje 270 tysięcy złotych :P

[ Dodano: Nie 10 Mar, 2013 ]
To też są ofiary. Ile z nich dałoby się uratować, gdyby warunki życia, kształtowane w jakiejś mierze przez polityków choćby stanowionym prawem, choćby przeznaczaniem pieniędzy w budżecie były bardziej znośne?
Ale to przecież ludzie wybierają rząd. Wystarczy zapoznać się z programem danej partii, żeby się dowiedzieć, co planują zrobić ;)

Porównywanie ze Szwecją jest zupełnym nieporozumieniem. Nie ta liga.

Proszę:

http://www.euroinfrastructure.eu/bezpie ... w-europie/

Podobnie surowo jest w Szwecji. – Jeśli przekroczysz prędkość o 25 km/h na ograniczeniu do 70 km/h poza mandatem otrzymujesz również ostrzeżenie – mówi Lars Holmström, szwedzki dziennikarz, jurror konkursu „Car of the Year” w rozmowie z EI. – Gdy otrzymasz dwa ostrzeżenia w ciągu dwóch lat, tracisz prawo jazdy.
Pod uwagę brać trzeba jednak inną kulturę jazdy no i dużo droższe mandaty oraz surowsze kary, co z pewnością wpływa na liczbę zarejestrowanych wykroczeń. W Norwegii przekroczenie prędkości o 25 km/h na ograniczeniu do 60 km/h oraz o 35 km/h na ograniczeniu do 70 km/h i wyżej skutkuje od razu utratą prawa jazdy. Przejazd z prędkością 70 km/h na ograniczeniu do 60 km/h to mandat na ponad 3,5 tys. zł. Pojechanie „setką” na ograniczeniu do 70 km/h, grozi mandatem na 4,4 tys. zł.
Jestem za surowymi karami, wprowadzić system norweski i będzie lepiej :)

8
Grimzon pisze:Dobry żart z rana nie jest zły
Grimzon, bo Ty po prostu nie umiesz zapoznawać się z programami! Należy czytać je odwrotnie - jeżeli partia mówi, że obniży podatki, to znaczy, że je podniesie. Jeżeli mówi, że będzie rząd fachowców, to znaczy, że będzie rząd celebrytów itd. Tylko się wczytać ze słownikiem antonimów w ręce i wszystko jasne. :D
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

9
Thana pisze:Grimzon, bo Ty po prostu nie umiesz zapoznawać się z programami! Należy czytać je odwrotnie - jeżeli partia mówi, że obniży podatki, to znaczy, że je podniesie. Jeżeli mówi, że będzie rząd fachowców, to znaczy, że będzie rząd celebrytów itd.
Gdyby to było tak proste... u nas bardziej wygląda to jak ruletka. Co wypadnie to doprowadzimy do poziomu absurdu. :)
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

10
Obieżyświat pisze:Z ciekawości zapytam, co to?
Agresywna jazda lewym pasem, ile fabryka dała. Mają czym, mają gdzie, więc jest to rodzaj narodowego sportu. Mówią, że Niemcy to jedyny kraj na świecie, gdzie jadąc z zamkniętym zegarem trzeba patrzeć we wsteczne lusterko.
Obieżyświat pisze: A za bezpieczeństwo wcale nie odpowiada jakość nawierzchni, ale cały system wspomagający i odpowiednie zaplanowanie przebiegu drogi.
No. Tak jakby. W tym nawierzchnia.
Obieżyświat pisze:Jestem za surowymi karami, wprowadzić system norweski i będzie lepiej :)
Mało.
Za przekroczenie o 5 km/h unicestwienie samochodu w zgniatarce na miejscu przestępstwa. Za przekroczenie o 10 km/h rodzina idzie do pierdla na 20 lat.
I utworzyć Ministerstwo Atestowania Szybkościomierzy, ktoś sobie zarobi :-)

11
Witajcie,

A mnie ciekawi, co byłoby gdyby zastosowano taka procedurę:

Jedź sobie jak chcesz, za szybko, za wolno, nawalony alkoholem czy prochami, w kasku albo bez (jednoślady), niesprawnym samochodem/motocyklem, gadaj przez telefon albo nawet komunikuj się podczas prowadzenia pojazdu przez tam-tamy; warunek jest jeden, jeśli dojdzie do zdarzenia drogowego w którym z Twojej winy ucierpi czyjeś mienie lub zdrowie - kara śmierci.

Ciekawe jakby to używanie dróg wyglądało.


Pozdrawiam,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

12
Godhand pisze:Jedź sobie jak chcesz, za szybko, za wolno, nawalony alkoholem czy prochami, w kasku albo bez (jednoślady), niesprawnym samochodem/motocyklem, gadaj przez telefon albo nawet komunikuj się podczas prowadzenia pojazdu przez tam-tamy; warunek jest jeden, jeśli dojdzie do zdarzenia drogowego w którym z Twojej winy ucierpi czyjeś mienie lub zdrowie - kara śmierci.

Ciekawe jakby to używanie dróg wyglądało.
Wszystko fajnie do momentu jak jakiś napruty kierowca zginie w wypadku zabierając ze sobą połowę ludzi z przystanku, którzy akurat mieli pecha czekać tam na autobus.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

13
Hej
Godhand pisze:Ciekawe jakby to używanie dróg wyglądało.
No. Machnij opowiadanie. Dasz radę :-)
Taryfikator: rana nogi- chlast nogę sprawcy, uszkodzenie ręki - dłoń sprawcy na pieniek. Postmodernistyczny Hammurabi.

Bardziej ogólnie. Nicując odpowiednio dowolny pogląd czy ideę zawsze można dojść do absurdu. Nijak nierealizowalnego.
Tak naprawdę chodzi (przynajmniej mnie) o to, żeby pokazać inne myślenie - a to w celu, żeby odsłonić mechanizmy, zlikwidować ewidentne głupoty i uzyskać rozsądny balans.
Iżby katować się wzajemnie tylko na tyle, na ile jest to niezbędne.

14
Mówią, że Niemcy to jedyny kraj na świecie, gdzie jadąc z zamkniętym zegarem trzeba patrzeć we wsteczne lusterko.
To też nie do końca prawda. Jeśli jedziesz ponad 130 km/h na niemieckiej autostradzie i będziesz uczestnikiem wypadku, możesz zostać oskarżony o jego spowodowanie :)

W każdym razie o niemieckich autostradach w Polsce trzeba zapomnieć. Niemcy mają najlepsze drogi na świecie. Należy stopniowo się piąć i porównywać z państwem na podobnym poziomie rozwoju co Polska.

A tak poza tym autobusy FTW! :D

15
Kto samochód wymyśla, od samochodu ginie
W Polsce bardzo wielu kierowców jeździ rozsądnie, bardzo wielu jednak niesprawnymi rzęchami, w które nie opłaca się inwestować (nawet myć!). I fakt - nie opłaca się - jeżeli potrzeba wielu jazd po polskich drogach, opłaca się zajeżdżać byle co, bo naprawy nie pokryją zysków (latanie samolotem jest per saldo tańsze niż naprawa zawieszenia). Ego kierowcy rzęcha nazywanego mercem lub beemką bywa większe niż strefa zgniotu klepanego samochodu. Potrzeba gościa, by trasę przejechać o 16 minut wcześniej niż szwagier - nieodparta. I Polacy się spóźniają, bo mają jakoś inaczej zakodowane planowanie (idea przodownictwa?). Więc pędzą, pomimo że połowa koni im zdechła z niedoinwestowania i nie mają przyspieszenia, które obiecuje producent, a które jest przedmiotem dumy w opowieściach. Połowa dróg ledwie pamięta, że kiedyś miała asfalt gładki i śliczny, połowa dobrze pamięta mknące rączo dwukonne zaprzęgi.
Aha - uważam, że "kompleks szwagra" to jeden z ważniejszych powodów drogowych idiotyzmów polskich kierowców.
Pierwszy krok edukacji komunikacyjnej:
Polaku. Umyj samochód!
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dziennikarstwo i publicystyka”

cron