
Enjoy the ride

***
Kaluś Rzeczka i Krótka Sprawa
Obudziłem się trochę wcześniej niż zwykle. Przyczyna tego była dość prosta – w koń-cu nastawiłem budzik i nie zlekceważyłem go, gdy dzwonił. Powoli zwlokłem się z łóżka i wyjrzałem przez otwarte okno. Nagle dostałem butem w głowę, a po chwili usłyszałem do-nośny głos krzyczący coś o ekshibicjonizmie. Zlekceważyłem to i poszedłem do kuchni, by przygotować sobie Najważniejszy Posiłek Dnia. Miałem chwilę, by stwierdzić, że spoczywa-jący w mojej dłoni but jest parą do innego, którym dostałem za uśmiechnięcie się do sąsiadki. Zostałem wówczas określony jako nazbyt wesoły podrywacz.
Jak zwykle mój Najważniejszy Posiłek Dnia składał się z miski płatków śniadanio-wych dla dzieci i ciepłego mleka, czyli wszystkiego co zostało mi po wczorajszej wizycie znajomych. No, była jeszcze paczka przeterminowanych chipsów, ale płatki uznałem za bar-dziej adekwatne do pory dnia.
Po śniadaniu wziąłem szybki prysznic, wyczyściłem ząbki, ubrałem się i ruszyłem do swojego biura położonego w centrum miasta. Mimo wczesnej godziny na ulicy był spory ruch. Wszyscy spieszyli na swoje spotkania, gonili własne białe króliki. W tej kwestii miałem niesmak po ostatnim incydencie z facetem, który próbował mi wmówić, że świat to fikcja. Kazał mi podążać za białym królikiem. I faktycznie – zjawił się u mnie znajomy o ksywce Biały (ze względu na łupież) Wiewiór (ze względu na wystające przednie zęby). Cóż, też gry-zoń, kolor się zgadzał, więc poszedłem za nim, jak kazał mi tajemniczy facet parę godzin wcześniej. Biały jednak cierpiał na narkolepsję i zasnął, gdy opuszczaliśmy dom. Stwierdzi-łem wówczas, że nie ma sensu go budzić i od tamtego czasu unikam jakiegokolwiek pośpie-chu.
Tak więc dotarłem do biura po dwudziestu minutach spokojnego marszu. Mojej sekre-tarki jak zwykle nie było. Zapewne wynikało to z wczesnej pory, ale równie dobrze powodem mogło być to, że chyba nie miałem sekretarki. Przynajmniej nauczyłem się, że w dziewięćdziesięciu procentach mogę poradzić sobie sam. W pozostałych dziesięciu poma-gał mi mój partner w interesie – Robercik.
Zjawił się on jak zwykle dość późno. Zdążyłem się już zdrzemnąć w fotelu. Robercik miał ze sobą porcję nowej roboty i, jak powiedział, było parę perełek. Bez ociągania zabrałem się za przeglądanie teczuszki opisanej jako „Sprawy do Rozwiązania”. Zawsze uwielbiałem prostotę, z jaką pracował mój wspólnik. Po pominięciu kart początkowych doszedłem w koń-cu do „Zabójstwa na Zamkowej”. Morderstwa jakoś do mnie nie przemawiały, a ten tytuł sugerował mi, że w muzeum po raz kolejny przewrócił się manekin i stary kustosz Marcin stwierdził, że to zwłoki. Nagłówek następnej kartki mówił „Jeźdźcy Gradu”. Tej sprawie również podziękowałem, ponieważ miałem niestrawność po Jeźdźcach Burzy, a Ci od gradu mogli być jedynie naśladowcami. Poza tym wolałem się cieszyć tymczasową piękną pogodą za oknem. Następne strony dotyczyły jakiegoś kodu. Leonarda chyba. Nie mogłem się doczy-tać, bo wszystko było pisane kursywą, a marginesy zaśmiecały rysunki, szkice dam z futrza-kami i tym podobne. Tę sprawę odstąpiłem Robercikowi, bo wiem, że lubi się takimi zajmo-wać. No i miał kontakty w Luwrze.
Najbardziej zainteresowała mnie sprawa pozostawiona na koniec, co było niewątpli-wie zabiegiem umyślnym, bym opisał wcześniejsze. Otóż dotyczyła ona jakiegoś bogatego biznesmena, którego dylemat wymagał natychmiastowego rozwiązania. Zachęcony pracą dla wyższych sfer i ewentualnym honorarium z więcej niż dwoma zerami zadzwoniłem do wyżej wymienionego i umówiłem się na spotkanie w „Krówce”. Zostawiłem zatem Robercika w biurze, sam na sam z Leonardem, i poszedłem na miejsce spotkania z biznesmenem.
Przypuszczałem, że „Krówka” to jakiś bar mleczny, ale okazało się, że to ekskluzyw-na, pięciotortowa cukiernia, cokolwiek by to miało znaczyć. W środku dorwało mnie dwóch drabów. Zanieśli mnie na zaplecze, gdzie przy niewielkim stole, oświetlonym jedynie lampką biurkową, siedział niewysoki mężczyzna. Spostrzegłem, że zarówno on jak i jego pomocnicy mają w ustach lizaki o okrągłych główkach. Nie trzeba było być geniuszem, by stwierdzić, że jak na tak poważnie wyglądających panów, było to dość zabawne. Nie przypuszczałem zresz-tą, by rzucali palenie. Nie byli nawet łysi.
Gdy już postawiono mnie na ziemi, biznesmen wstał i wyciągnął prawą dłoń w geście powitania.
- Witam, panie Rzeczka. Pan pozwoli, że się przedstawię: Lech Ciastko. Dziękuję za tak rychłe przybycie.
- Zjawiłem się najszybciej jak mogłem. Wie pan, przy tak napiętym planie dnia… - mu-siałem przedstawić się z jak najlepszej strony.
- Rozumiem. Przejdę zatem od razu do rzeczy. Nieoficjalnie, jestem szefem mafii cu-kierkowej…
Ostatnie słowa pana Ciastko wywołały u mnie zdziwienie, które po chwili zostało za-stąpione nagłym olśnieniem. Wiedziałem, że pamiętałem jego nazwisko!
- Coś obiło mi się o uszy… - powiedziałem wykonując gest dłonią o bliżej nieokreślo-nym znaczeniu.
- To dobrze. Otóż, panie Kalusiu, jeśli mogę się tak zwracać, sprawa jest krótka – mamy poważne problemy z zębami.
- A czy chodzi o jakąś konkurencyjną firmę dentystyczną? – zapytałem, unosząc lewą brew.
- Ależ skąd! – oburzył się Ciastko – chodzi o nasze uzębienie. Boimy się wizyt u denty-sty, więc dlatego zwracam się do pana. Ufamy, że jest pan dyskretny. Jakieś wstępne przy-puszczenia co do przyczyn?
- A panowie często konsumują słodycze? – spytałem, wskazując na „kodżaki” w ich ustach.
- Ależ oczywiście. Wszak jesteśmy mafią cukierkową! Czego się pan spodziewał? że będziemy sprzedawać słodycze drożej na czarnym rynku? – biznesmen starał mi się wmówić, jak irracjonalny był mój pytający ton.
- No to sprawa rozwiązana – chyba nigdy nie udało mi się wyrzec tych słów tak szybko po rozpoczęciu jakiejś roboty. – Próchnica. Za dużo słodkości, panowie.
- Jak to? Nie przeprowadzi pan śledztwa ani nic? To nie ma sensu!
- Proszę mi wybaczyć, taka prawda.
- A co tutaj prawda ma do rzeczy? Ja chcę śledztwa! żeby pan się czymś zajął na jakiś czas!
- Naprawdę niezwykle mi przykro – starałem się, by ton mojego głosu był jak najbar-dziej współczujący.
- No cóż. Honorarium i tak już wpłynęło na pańskie konto. W takim razie dziękuję i do widzenia.
Ciastko pożegnał mnie uściskiem dłoni, chociaż nie był już taki pewny jak przy powi-taniu.
Dwaj ochroniarze biznesmena wynieśli mnie z cukierni, a jeden z nich poczęstował mnie nawet lizakiem oznaczonym jako „first class”. Bez większego namysłu, który ograniczył się do stwierdzenia, że wypada dostarczyć mózgowi trochę glukozy, odpakowałem cukierka i rozpocząłem jego powolną konsumpcję.
Nie pomyślałem, że ta sprawa może zakończyć się tak szybko. Wyglądało wręcz na to, że będę musiał wybrać którąś z pozostałych. Z drugiej strony miałem sporo czasu, by znaleźć sekretarkę i przypomnieć sobie hasło mojego konta.
Czasami miałem nieodparte wrażenie, że żyję w jakimś groteskowym świecie...