Prolog: Casino Prosperity Wells

1
Prolog: Casino Prosperity Wells





John Callahan miał pełne ręce roboty od samego rana. W dodatku formalnie nawet nie był na służbie. Jego podwładni właśnie przeszukiwali cały budynek kompleksu Prosperity Wells. Były dwa trupy, a dowodów ledwie starczyłoby na wskazanie, czy w nazwisku sprawcy była litera „a”. Cała sprawę trzeba było jeszcze utrzymać w tajemnicy przed klientelą hotelu, Las Vegas oraz resztą świata.

- Sir! – Do tymczasowego sztabu dowodzenia urządzonego w pomieszczeniach ochrony wszedł jeden z jego podwładnych. – Mamy pierwszego podejrzanego. Manuel Hernandez.

- A co takiego zrobił? Jest Latynosem? – Callahan nie miał najlepszego humoru i ukrywanie tego nie leżało w jego zamiarach.

- Nie, szefie. Z pewnością zainteresuje pana zawartość jego walizki.

Agent położył na stole średniej wielkości metalową walizkę i otworzył ją. Oczom obecnych ukazała się plastikowa torba wypełniona białym proszkiem.

- Kokaina, sir. Kolumbijska.

- Czyli nasza obecna wersja wydarzeń mówi, że nasz drogi denat chciał zrobić mały interesik tuż za naszymi plecami i za plecami swoich kolegów po fachu, ale coś nie wyszło, chłopaki się pokłócili i jeden wsypał drugiemu trochę cyjanku do drinka? – podsumował sarkastycznie dotychczasowe wyniki dochodzenia Callahan.

- Na to wygląda, sir – przytaknął jeden z agentów. - Choć co do cyjanku będziemy dopiero pewni po sekcji zwłok.

- Wciąż jednak mamy parę luk, prawda, Miles? Co z Londernem?



***



Przed Casino Prosperity Wells zaparkował czarny Bentley Continental GT. Michael Sage wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki PDA. Długopisem wykonał serię kliknięć na ciekłokrystalicznym ekranie, by raz jeszcze przejrzeć wytyczne, plan budynku oraz zdjęcia celów.

Pojawiła się ikona informująca o nadchodzącej rozmowie telefonicznej. Sage włożył do ucha słuchawkę Bluetooth i nacisnął przycisk z zieloną słuchawką.

- Słucham cię, Katherine.

- Dobry wieczór, Sage – odezwał się przyjemny, ale zdecydowany, kobiecy głos. - Tylko małe uaktualnienie. Na przyjęcie został zaproszony John Callahan.

- FBI na imprezie ważnego podwładnego największego bossa mafijnego w Vegas? Pięknie.

- Prawda? Bean stara się o status świadka koronnego, i ma zamiar upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Mając ochronę federalnych chce dokonać największej transakcji ze znajomymi z Ameryki Południowej. Kokaina pójdzie w całe Stany Zjednoczone, a sumka na jego szwajcarskim koncie będzie miała tyle zer, że wystarczy mu to do końca jego „skromnego” życia jako świadka koronnego. Przy okazji mamy tu wspaniały przykład wbijania noża w plecy własnemu szefowi – wytłumaczyła Katherine. - Nie muszę chyba mówić o tych wszystkich ekonomicznych zmianach, jakie transakcja ta może wywołać?

- Dla mnie w tej chwili ważne jest tylko wykonanie roboty. A z tego, czemu zapobiegłem będą się cieszyć ci, którzy mi płacą.

- Słuszne podejście, Mike. życzę zatem miłej zabawy.

Sage wyłączył PDA I razem ze słuchawką włożył z powrotem do marynarki. Sprawdził czy Walther P99 S dobrze leży w kaburze, doceniając tym samym praktyczność górnej części garnituru. Poprawił jedwabny, granatowo – błękitny krawat, uruchomił samochód i podjechał pod wejście do kasyna.

- Dobry wieczór, sir – powitał nowego gościa boy.

Sage wręczył mu kluczyki od swojego samochodu i skierował się do drzwi wejściowych. Te otworzył mu inny boy, rzucając automatycznie słowo na powitanie.

Lobby kompleksu Prosperity Wells robiło wrażenie. Przede wszystkim na tych, którzy wybrali to kasyno i hotel na pierwszy punkt w wycieczce po Vegas. Pomieszczenie było co najmniej spore, nie tylko ze względu na powierzchnię, ale i wysokość. Ogromny żyrandol i wszechobecny marmur, w którym można się było przejrzeć, tylko potęgował wrażenie, że goście stracą swoje pieniądze, ale przynajmniej w urodziwym, na swój sposób, miejscu.

Mike podszedł do recepcji.

- Serdecznie witam w Hotelu Prosperity Wells. Czym mogę służyć? – zapytała słodkim głosem ciągle uśmiechająca się recepcjonistka.

- Dobry wieczór. Mam rezerwację. William O’Carnen.

- Proszę sekundkę poczekać, już sprawdzam… - przedstawicielka personelu kompleksu pochyliła się nad swoim komputerem. – Tak, zgadza się. Proszę bardzo, oto pańska karta dostępu. Pokój numer 605, piętro szóste. życzę miłego pobytu.

- Dziękuję – odparł lakonicznie Sage.

Zamiast ,pojechać windą na górę, zdecydował najpierw rozejrzeć się po kasynie, gdzie cały czas trwała właściwa zabawa i ludzie tracili i zyskiwali fortunę szybciej niż na Wall Street. Stwierdzając jednak, że ani cel numer jeden, ani cel numer dwa nie grają w ruletkę albo pokera, Sage udał się do znajdującego się za kasynem baru.

Przy długim blacie bawiło się więcej osób niż przed „jednorękimi bandytami”, a i parkiet nie był pusty. Wszystkie stoliki i kanapy był obsadzone. W jednej z loży dla VIPów siedział John Bean w towarzystwie dwóch wydekoltowanych pań o anielskiej urodzie. Był tam również muskularny sztywniak w garniturze, jednak spełniał zupełnie inną rolę niż wyżej wymienione damy. Tu i tam kręcili się agenci FBI, których od tłumu odróżniała pełna trzeźwość, wzrok lustrujący wszystko dookoła oraz charakterystyczne słuchawki w lewym uchu. Sage zauważył też Johna Callahana, którego twarz i kremowy garnitur znał z akt i poprzednich imprez tego typu.

Przy barze natomiast spostrzegł Howarda Londerna, który najwyraźniej próbował wytargować u barmana kolejną szklaneczkę podwójnej szkockiej. Gdy niby trzeźwa perswazja Londerna poskutkowała i wychylił swojego drinka, odszedł od baru i, starając się chwiać jak najmniej, doszedł do łazienki. Bez chwili wahania Sage postąpił w krok za nim.

Londern pochylał się nad umywalką i oblewał twarz strumieniem wody. Starał się wmówić sobie, że to jeszcze nie koniec jego możliwości i że na pewno nakłoni barmana na jeszcze jedną kolejkę. Co najmniej jedną.

Był jednak zbyt odurzony, by zobaczyć w lustrze skradającą się postać, wyjmującą coś z kieszeni, a po chwili wbijającą mu strzykawkę w szyję. Jedyna różnica pomiędzy ciemnością przed i po ostatniej czynności to to, że ta druga była permanentna. Lub bardzo jej bliska.

Sage złapał ciało Londerna zanim zdążyło upaść na ziemię. Przeciągnął je szybko do kabiny i usadził na toalecie. Sprawdził, czy nie upadnie na podłogę, gdy je puści i upewnił się czy Howard Londern jest wystarczająco przekonujący w roli żywego pijanego próbującego dojść do siebie za pośrednictwem snu w kabinie.

Mike opuścił toaletę.

- Podwójną szkocką – powiedział do barmana, gdy zajął miejsce, które uprzednio okupował Londern.

Barman przytaknął dając do zrozumienia, że odebrał zamówienie. W tym samym czasie kończył robić innego drinka. Wlał go do kieliszka, postawił na tacy i zawołał:

- Bernie! Chodź tu szybko! Zamówienie pana Beana!

Mike spojrzał na kieliszek, w którym pękały właśnie kostki lodu. Jego uwagę rozproszył słodki głos dobiegający od lewej strony:

- Zaczyna pan wieczór konkretnie. Czyżby i cel pańskiego pobytu tutaj był taki?

Sage obrócił głowę i ujrzał uśmiechającą się kobietę ubraną w bordową sukienkę. Jasnobrązowe włosy miała upięte z tyłu, a pojedyncze kosmyki spływały jej na skronie. Całość tworzyła zabójczy widok, któremu nie sposób się oprzeć.

- O tak, nie ma jak konkretnie zapić się po ciężkim tygodniu.

Kobieta w odpowiedzi zaśmiała się. Popatrzyła jeszcze chwilę na sąsiada przy barze.

- Margaret Braugh – przedstawiła się i wyciągnęła przed siebie prawą dłoń, którą Sage chwycił delikatnie i pocałował.

- William O’Carnen. Miło mi.

Kelner Bernie zabrał tacę i poszedł w kierunku loży najpoważniejszego klienta wieczoru.

- Zatem czym się zajmujesz, Will? – padło pytanie z ust panny Braugh.

- Cóż, długo by opowiadać…



John Bean rozsiadł się jeszcze wygodniej na kanapie obejmując panie po jego bokach mocniej i niżej. Zauważył kelnera nadchodzącego z jego drinkiem.

- Proszę, sir. – Szklaneczka podwójnego Daniel’sa wylądowała na stoliku. Kelner skinął głową i odszedł egzekwować inne zamówienia.

Wargi Beana dotykały już bursztynowego napoju, gdy jego ochroniarz szepnął mu do ucha:

- Szefie, Kolumbijczyk dał znać, że niedługo przybędzie.

- świetnie, świetnie – mafioso uśmiechnął się. – Drogie panie, muszę was przeprosić.

Pocałował obie towarzyszki, korzystając z umiejętności pokazywania, że to jeszcze nie koniec, a dostanie więcej to tylko kwestia czasu. Wstał i, popijając powoli whisky, ruszył do wind.



***





Miles zaprowadził swojego szefa do mniejszego pomieszczenia służbowego, w którym siedział podejrzany Hernandez przykuty do krzesła. Jego ubrania były pogniecione, koszula rozpięta, a marynarka leżała w kącie. Na widok Callahana uniósł głowę wyżej i z szeroko otwartymi oczyma zaczął krzyczeć:

- Señor! Señor! To jakaś pomyłka! Ja przecież jestem inocente! Pana współpracownicy i tak nie chcą mnie słuchać!

- Ja też nie będę jeśli nie zaczniesz mówić prawdy, señor – oznajmił twardo agent FBI nie chcąc owijać w bawełnę.

Latynos zwiesił głowę w geście zrezygnowania.

- Dobrze, dobrze. Walizka jest moja… - wyznał półszeptem.

- Od razu lepiej – przerwał mu Callahan – Mów dalej.

- … Ale to nie ja zabiłem Beana! To miała być tylko transakcja!

Callahan zaczął dochodzić do wniosku, że Manuel Hernandez może być cenny w późniejszym terminie ze względu na łatwość w wydawaniu cennych dla FBI informacji.

- No to powiedz mi, czemu jego ochroniarze przysięgają, że widzieli ciebie?

- Ponieważ to idiotas! To nie byłem ja! Jakiś facet zdzielił mnie po głowie. Obudzili mnie pana ludzie! Sam zdziwiłem się, że leżę w jakimś magazynku. Macie może jakieś środki przeciwbólowe? Strasznie…

- Może później. Co to był za facet? – naciskał Callahan ponownie wchodząc w zdanie Kolumbijczykowi.

- Nie pamiętam. Jakiś ważniak w garniaku.

- Tak, to nam ogranicza grono podejrzanych do połowy klienteli hotelu czyli tej męskiej połowy.

- No to szukajcie! – Hernandez dawał popis swojego temperamentu. – Mogę już iść?

Callahan roześmiał się, na co Latynos przyjął marsowy wyraz twarzy.

- Pilnować go. Później zabierzemy go do kwatery. – zwrócił się do Milesa agent. po czym opuścił pomieszczenie. Zza zamkniętych drzwi zaczęły do niego dobiegać przekleństwa w języku hiszpańskim.



***



- William?

Sage przeniósł wzrok z Beana z powrotem na piękną twarz Margaret. Miał wrażenie, że spowodował krótką, acz niezręczną przerwę w konwersacji.

- Przepraszam, jestem chyba dzisiaj trochę rozkojarzony – stwierdził spoglądając w jej brązowe oczy.

- Mam na to doskonały dowód – przyznała mu Braugh śmiejąc się. – Wypijesz ze mną kieliszek Bordeux?

- Oczywiście, ale pozwolisz, że trochę później? Mój konkretny cel wizyty niestety jest jak zając i może uciec. – Uśmiech zdawał się być doskonałym wsparciem.

- W porządku. – Margaret musiała uważać tak samo. – W taki razie do zobaczenia później, panie O’Carnen.

Sage opuścił bar i przeszedł do głównego holu. Zauważył, jak John Bean wsiada do windy i odjeżdża do swojego apartamentu.

Niedługo po tym próg głównego wejścia do kompleksu Prosperity Wells przekroczył Latynos w jasnym, prążkowanym garniturze i różowej koszuli. żuł gumę i rozglądał się na wszystkie strony lekko przymkniętymi oczami, co zapewne miało mu nadać bardziej macho wygląd. W lewej dłoni trzymał metalową walizkę. Od razu postąpił w kierunku wind. Sage ruszył za nim.

- Które piętro? – zagaił, gdy obaj byli już w środku.

Latynos zmierzył go wzrokiem, uniósł jedną brew do góry i oznajmił krótko:

- Siódme.

- O, cóż za zbieg okoliczności.

Ciszę, jaka zapadła między dwoma pasażerami windy przerwał dzwonek telefonu przypominający jedną z tych słynnych latynoskich melodii.

- ¿S?
ad finem.

2
No, nareszcie jakieś opowiadanie, którego akcja nie dzieje się pod Warszawą. Ale po kolei...



John Callahan. To razi w oczy, bo zdaje się, tak miał na nazwisko Brudny Harry. Rozumiem, że tą postać nie wymyśliłeś ty, ale naprawdę proponuję zmianę nazwiska, bo to tak jakbyś seryjnego mordercę nazwał Kuba Rozpruwacz.



Nie wiem czy ten Callahan będzie jakąś znaczącą postacią w Twojej opowieści, jeśli tak, to przydałoby się coś o nim więcej napisać, a nie tylko, że sobie był i się nie wyśpi na rano, bo musiał stać całą noc w kasynie.

Rada na przyszłość- jak piszesz o FBI, to zamieszczaj jakieś szczegóły o tej agendzie, żeby pokazać czytelnikowi, że dużo o tym wiesz i ta wiedza nie pochodzi z filmów. Na poczatek polecam stronę: http://www.zbrodnia.killer.radom.net/zb ... a&dane=FBI.



Z góry mówię, że Bonda nie lubię, nawet inspiracji nim.

Ten Twój Mike Sage może i nie być Bondem, ale i tak widać, że jest stereotypowy. Jeszcze ta laska, którą sobie "wyrywa"... Stereotyp agenta.

Sam kiedyś pisywałem opowiadania o tajniaku, ale mój bohater przypominał raczej gestapowca niż Bonda. No i nie używał tych wrednych, przekombinowanych gadżetów.



Przejdźmy do wrażeń po przeczytaniu. Niestety w ogóle mnie nie wciągło, jakoś nie zachęcało, żeby czytać dalej. Styl dobry, tekst dopracowany (jeśli nie znasz hiszpańskiego, a pokusiłeś się o kawałek tekstu w tym języku, to punkt dla ciebie), ale historia w żaden sposób nie porywa. Intryga jak każda inna, brak jakiejś szczególnie ciekawej postaci. Brak tajemnic.



Poza tym wypadałoby pokazać, że utwór powstał nie na podstawie wiedzy wyciągniętej z amerykańskich filmów. Nie twierdzę, że nie masz pojecia o tym o czym piszesz, ale Twoja fabuła jest tak przeciętna, że każdy po obejrzeniu flmów o agentach, FBI i Las Vegas, mógłby stworzyć coś takiego.



Ale ogólnie było poprawnie i po dokładnym namyśle twierdzę, że więcej jest "za" niż "przeciw". (w końcu trzeba się otworzyć na świat, a nie ciągle tylko te przygody Borewicza, kapitana sowy, czy, o zgrozo, tego łysego z Detektywów :wink: )

3
Dorrrwała się, arrgh... :twisted: (sam też za niedługo będziesz mieć przyjemność dorwać się do czegoś mojego; będziesz mógł się wyżyć do woli ;)) Właściwie czytałam po łebkach, jako że czytałam to zupełnie niedawno i teraz tylko sępiłam za błędami, mniej lub bardziej świadomie przez ciebie pozostawionymi. ;) Niewiele się ostało.


Zamiast ,pojechać windą na górę
Bez przecinka.
Jedyna różnica pomiędzy ciemnością przed i po ostatniej czynności to to, że ta druga była permanentna.
Teraz dopiero zauważyłam. ^^ ,,Jedyna różnica (...) to TA", nie ,,to".
- Od razu lepiej – przerwał mu Callahan – Mów dalej.
Kropeczka po Callahanie.
- Buenos noches. Nazywam się Hernandez i przybyłem na spotkanie z señor Beanem. – oznajmił spokojnie Sage.
Bez kropeczki po Beanie. ^^
podbiegł do niego i sprawdzi nieudolnie puls.
Literooffeczka.



Dalej nic nie wyłapałam. Co by tu nie gadać o Bondzie, wiebłądzie i tak dalej, mnie się i tak podoba. Lubię po prostu takie klimaty. ;) Aczkolwiek nadal apeluję o to, by chociaż jedna z tych pięknych pań miała krzywy nos. XD Poniali aluzju?



No to lecim z weryfikatorską ocenką. Kurczak, i zaraz się ktoś przyczepi, że po znajomości. :P Jak opowiadanie dobre, to i oceny dobre - tyle mam do powiedzenia.



Pomysł: 4+

Styl: 5-

Błędy: 5-

Schematyczność: 4-

Ogółem (średnia): 4+



No, to by było na tyle. Hasta manana (a mnie to śmieszne 'n' nie chciało się zrobić... :().



Swoją drogą, strona, którą podał Alan, jest bardzo dobra, ma mnóstwo informacji o przestępcach i tak dalej - również polecam. ;)





Winky, po znajomości! Jak możesz?!?!??!??!!??!?!?! Hęęę?!?!?!??! - Patrenowatyn wcinak wycinak.

Patren? Tak się wcinać wycinać w cudze posty?! JAK MOżESZ?!

No przy poście jest opcja 'Edytuj', klikam na nią i dopisuję na co mam ochotę. To chyba leci tak.
Ostatnio zmieniony czw 30 sie 2007, 21:33 przez winky, łącznie zmieniany 1 raz.
Z powarzaniem, łynki i Móza.

[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]

לא תקחו אותי - אני חופשי

4
Callahan to rzeczywiście nazwisko "brudnego" Harrego. Lepiej je zmień.

Michael Sage to także istniejące imię i nazwisko autora kilku książek i aktora, który grał w filmie pt. "DARK WALKER". Zmieniłbym te nazwiska, by uniknąć dziwnych skojarzeń.



Mnie nie zachwyciło, po prostu kolejna historia z agentem z licencją na zabijanie w tle. żeby mnie zachwycić trzeba czegoś więcej. Jak powiedział Alan, tekst stereotypowy. Piękna kobieta, agent, narkotyki - wszystko było już przerabiane.

Fabuła również mało ciekawa. Jedyne co ratuje ten tekst w moich oczach to styl, który jest dobry.



Suche oceny, gdyż takie też są moje odczucia po przeczytaniu.

Pomysł:3

Styl:4

Schematyczność:2

Błędy:4

Ocena ogólna:3+




Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Zastanawia mnie nazwisko Hernandez. Nie mam zielonego pojęcia, jaki był zamysł co do fonetycznego brzmienia. Więc błąd, nie błąd, dodam, że Hiszpanie nie wymawiają litery H (nazwisko powyżej czytamy więc "Ernandez"). Zapisuje się tę głoskę literą J (czyli jeśli to nieszczęsne H miało być wymawiane, Luke powinien napisać "Jernandez"). Samo J to nastomiast dwa L :)
Wolę zginąć jak lew, niż żyć jak pies. Podniosłam się, przeskoczyłam ten mur - DOSYć?



"Ja Twórca, ja Amen. Ja Wybuchem, ja Panem." (Lux Occulta - "Tworzenie")

6
Hm, stereotypowe, ok. Z tym się zgodzę, ale zaznaczyłem już, że na początku miała to być tylko alternatywa dla przygód mojej i przyjaciół rpegowej ekipy. Postanowiłem jednak, że będzie to właśnie projekt bardziej ambitny, dla którego uzupełniam teraz wiedzę źródłową.



Ale teraz tak:


weber pisze:Callahan to rzeczywiście nazwisko "brudnego" Harrego. Lepiej je zmień.

Michael Sage to także istniejące imię i nazwisko autora kilku książek i aktora, który grał w filmie pt. "DARK WALKER". Zmieniłbym te nazwiska, by uniknąć dziwnych skojarzeń.


O tym pierwszym doskonale wiem. Ale jak nadmieniłem - to nie jest postać stworzona przeze mnie. Zresztą człowiek, który jest za to odpowiedzialny, nie inspirował się Harrym Callahanem.



Jeśli chodzi o drugie to o tym nie wiedziałem w chwili tworzenia mojego Sage'a. Nie sugerowałem się, że ktoś taki istnieje, takie nazwisko powstało w mojej głowie i już tam zostało. Zresztą zarzuciłeś mi to tak, jakby ktoś zarzucił Ianowi Flemingowi, że James Bond to przecież ornitolog taki był.



Edit by Weber - Sory, jeśli tak to zabrzmiało.


Vincent Marina pisze:Zastanawia mnie nazwisko Hernandez. Nie mam zielonego pojęcia, jaki był zamysł co do fonetycznego brzmienia. Więc błąd, nie błąd, dodam, że Hiszpanie nie wymawiają litery H (nazwisko powyżej czytamy więc "Ernandez"). Zapisuje się tę głoskę literą J (czyli jeśli to nieszczęsne H miało być wymawiane, Luke powinien napisać "Jernandez"). Samo J to nastomiast dwa L


Miało być Hernandez, jest Hernandez, wszystko gra ;)





Cieszę się, że niektórym chociaż trochę się podobało, dziękuję za sprawiedliwe i, zapewne obiektywne, oceny.



Przepraszam, jeśli czymś kogoś uraziłem i nie zachowałem się w myśl zasady "tekst tłumaczy się za siebie". Równie prawdopodobne może też być to, że jestem nieco przewrażliwiony.[/quote]
ad finem.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”