Stoję pośrodku łąki.
Jestem prawie gotowy. Jeszcze tylko jedna rzecz. Wyciągam przedmiot z kieszeni i kładę na ziemi. Noc oziębia glebę, a chłód powoli wdziera się w grube podeszwy gumiaków, docierając do pięt.
Spoglądam w niebo. Koło jednej z gwiazd, pojawia się jasna, czerwona poświata. Gdy byłem nastolatkiem, podziwiałem podobne grafiki. Chcę wyciągnąć aparat. Powstrzymuję się. Wiem, jakie mogą być tego konsekwencje.
Słyszę ciche, syntetyczne buczenie. Jakby niepokojące odgłosy reaktora. Powietrze zaczyna falować, ocieplając się i zmieniając nieco gęstość. Czuję na moment dziwny, do niczego nie podobny zapach. Jakby gorzki, metaliczny. Już są.
Rzężę cicho, kasłając co jakiś czas. Niepotrzebnie ćwiczyłem przez miesiąc metody na zapobiegnięcie skutkom ubocznym. Moje płuca nadal nie są gotowe na podobną mieszaninę.
W końcu lądują. Ich ciała wytwarzają specyficzny syk przy najmniejszym poruszeniu. Widzę jak małe, mokre od zawiści oczy jednego z nich, przeszywają mnie na wylot. Wielkie, odstające uszy niczym anteny, falują na wietrze przywołując współbraci.
- Tsss. Jest. Nieuzbrojony. Tsss. Nieszkodliwy. Gotowy do odbioru – wymawia zadziwiająco ludzkim głosem.
- Tsss. Przyjąłem – odpowiada drugi, o wiele grubszy. – Tsss. Zabrać go.
Zależy im na tym, żebym odpowiednio zrozumiał przekaz. Są nawet skłonni powtórzyć wyuczone formułki.
*
Ktoś kiedyś powiedział mi, że ufoludki są zielone. Mają wielkie, ciemne oczy, śmieszną parę czułek i trzy palce. Latają na spodkach. Płaskich, połyskujących w blasku księżyca. Nocami wypalają tajemnicze znaki, wierząc, że my – ludzie zacofani i ograniczeni, rozszyfrujemy wiadomość. Od lat zbieramy materiały na ich temat: wycinki z gazet, godzinne relacje nagrane na dyktafon, wszystko po to, żeby dowiedzieć się, że nie jest tak, jak być powinno.
Dwudziestego szóstego kwietnia, wtedy, kiedy po raz pierwszy przylecieli swoim wielkim, rządowym statkiem, cieszyłem się jak głupi. Nie dość, że miałem możliwość obcowania z nową formą życia, to jeszcze zobaczenia najważniejszej grupy w ich pozaziemskiej cywilizacji. Po to też zabrałem przeklęte urządzenie. Musiałem dać znak. Podać dokładną lokalizację domu, uważać na palce, próbować oddychać i czekać na wylądowanie odrzutowca. Udało się. Wszystko przebiegło bez przeszkód.
Tylko miałem problem – nie wykonałem misji, czy jak to tam nazwać, jak należy.
*
Czuję jak macają moją dumę. Długie macki wsadzają w każdą dziurę ciała. Badają dokładnie, jakby nie wierzyli, że należę do ludzi. Miesiąc temu grałem w rozbieranego pokera z jednym z nich. Wszędzie poznam ten okropny dotyk.
- Dobry – charczy. Nic nie widzę, za to dokładnie wyczuwam zapach, jaki wydziela. Smród palonej gumy, albo plastiku. A może to te urządzenia? Nie do zniesienia. – Ubrać.
Posługują się znanym mi mową - Polskim, tyle, że z nietypową dla naszego języka intonacją. Dźwigają mnie.
- Moskinomoila – zabiera głos ktoś nowy, obcy. – Kolen wosku dufi nerhas.
- Remens. Wosku dufi tra nef luksa. – A jednak. Nie mogło być tak pięknie. Za dużo bym wiedział, ja, jeszcze niezidentyfikowany „przedmiot”. - Deguys newarhon dy ne a, fuluhh, gene ulusm ki pinoiu mohr. Kenge!
Kładą mi coś na oczy. Chyba jakąś maź.
- Już? – pytam się z lekką obawą.
- Już – słyszę znajomy głos. – Hioso dech vdskje nerr – zwraca się do nich. Podnosi mnie, pozwalając się oprzeć na kończynie. – No, i jak?
Muszę mu powiedzieć. O tym jak znowu zawaliłem. Zje mnie, co jest zresztą bardzo możliwe. Kilka razy widziałem, jak łapią ludzkie dziecko w przydziale dwudziestym i ciągną w nikomu nieznane miejsce. Słyszałem tylko rozdzierający krzyk, płacz i buczenie urządzeń, które, mógłbym przysiąc, przed chwilą nie działały.
Widzę jak czeka na odpowiedź.
- Eeee. No, właśnie... – Denerwuje się. Poznaję po głośniejszym niż normalnie syku.
- Dobra, chodź. Mdihd neves tulli, nebebs, koloas nefko? – pyta strażnika. Ten potwierdza, majtając długą, pomarszczoną ni to trąbą, ni to nosem.
Drzwi zamykają się.
W pomieszczeniu panuje przyjemny zapach – pierwszy raz od wejścia na pokład. Ze ścian zwisają duże, nieregularne szkiełka, widocznie farbowane i nabyte na ziemi, bo już całkiem blade i brudne. Atmosfera ich planety nie sprzyja konserwacji chińskich bibelotów. W rogu, tam gdzie kiedyś stał pokaźny, ekskluzywny barek, postawiono dziwną maszynę. Nie wiem, do czego służy. Na pewno ma już kilka dobrych, ludzkich lat. Przeguby i łączenia pokryte są niebieską, charakterystyczną dla rejonu Gzzzip rdzą. Pewnie kupiono urządzenie w jednym ze sławnych antykwariatów.
Mój przyjaciel „wlewa się” na siedzenie. Duże fałdki tłuszczu lądują na jego fikuśnej przepasce. Każdy z Nich posiada własny styl noszenia. W tym bywają od nas o wiele bardziej niekonwencjonalni i hipsterscy. Aż wstyd, że mam na sobie tylko zwyczajny komplet: jeansy i podkoszulek.
Trzęsie się cały przez moment, ale w końcu wzdycha z ulgą:
- Nie stój tak, siadaj.
- A, no, no.
- Opowiadaj, dokładnie.
Przełykam ślinę i poprawiam okulary. Nie wiem jak dalej pociągnąć rozmowę, więc zagaduje na najbardziej neutralny z tematów.
- Ładną dzisiaj macie pogodę? Nie wziąłem klapek a…
Słyszę głośny syk, jak spuszczane powietrze z opony. Irytuje się, niedobrze.
- Tak. A teraz do rzeczy.
- Czekałem na dogodny moment – dukam. – Nie chciałem ci o tym mówić…no wiesz, przy nich.
- Przy nich? Przecież to są moi ludzie, tyle razy ci mówiłem.
Uśmiecham się zmieszany.
- No tak… więc gadałem z nimi, nagrałem debatę, czekaj… - Szperam po torbie. Przeciągam tę chwilę w nieskończoność. W końcu jednak wyciągam złotawą płytkę. – To. – Podaję mu.
- Dobra. – Naciska niewielki, niebieski guzik. – Zobaczymy.
Do pomieszczenia wchodzi niska, niezwykle szeroka postać. Widzę po dużych, okrytych prześwitującym tworzywem piersiach, że jest kobietą. Uśmiecham się automatycznie.
- Jponpex op – nakazuje Fekh.
Ekran nad przyjacielem uaktywnia się. Migocze przez moment kolorami, by w końcu pokazać wielkie, znajome gęby.
„Jak to możliwe, że rząd premiera zgodził się na wejście ustawy legalizującej zapładniania In vitro?” – słyszymy. – „ To przecież jawne pogwałcenie zasad etyki kościoła i jej wszelkich wartości.”
„Nie, panie redaktorze, nie jest to żadne pogwałcenie zasad kościoła. Trzeba sobie raczej zadać pytanie, dlaczego dopiero teraz podjęli takie, a nie inne kroki w tej sprawie. Proszę zobaczyć. To był odwieczny problem wielu młodych małżeństw. I nie uważam, że jest to grzech. Każdy ma prawo do szczęścia i wychowywania własnych dzieci…”
„Nawet jeśli to dzieci z probówki?” – zaczepiał.
„Z probówki, z probówki… co z tego, że z probówki? A może takie dziecko akurat wyrośnie na kolejnego księdza, albo przykładnego patriotę? Nie można mówić tu o możliwości…” – Fakh przewinął rozmowę.
„ Ale panie marszałku! Jak to się dzieje…”
„Możliwe?! Nasza partia…”
„Koniec! Nie można zgadzać się na homoseksualizm w…”
„…to daje nam możliwości tworzenia odpowiednich, i co najważniejsze, idealnych pracowników…”
„ A jak pan sobie to wyobraża?! Wielkie prawa dla marginalnych…”
„Panowie! Nie zapomnieliście…” - brzęczeli, zlewając się w jeden, niezwykle głośny i męczący dźwięk starego motoru. Machali drogimi krawatami i rękami, odsłaniając jeszcze droższe, pożyczone zegarki.
- I tak to u was wygląda? – pyta, szczerze zdziwiony prezydent. – Nie do wiary.
- Tak.
- Powiedź mi, już poza całą tą rozmową, co to In vitro? – Podnosi kontroler i zatrzymuje nagranie. Nastaje upragniona cisza. – To jakaś broń, czy coś?
- Nie, nie… In vitro to przeprowadzanie badań na odizolowanych, żywych komórkach. Z tego, co kojarzę.
- A to zapłodnienie…? To znaczy, że…?
- Tworzą ludzi bez zapłodnienia w organizmie kobiety… Taka alternatywa do normalnego współżycia.
- Tssssssyy.
Fekh milknie na moment, dumając. Krzyżuje macki na galaretowatym brzuchu, a jego trąba wydaje kolejny, jeszcze głośniejszy syk.
- Ale, żeby tak bez?
Dziwne, że ich, bądź co bądź, rozwinięte mózgi, nie wpadły jeszcze na tak oczywiste rozwiązanie problemu wymierania. Od pokoleń narzekali na małe zaludnienie ogromnych połaci żyznych ziem - teraz już kompletnie wyniszczonych i wyeksploatowanych. Stawiali nowe budowle, udoskonalali systemy, otwierali fabryki, upiększali estetykę natury i samych siebie. Przerysowując, nadinterpretując i ciągle rozmieszczając ozdoby na ich wielkiej planecie, cielsku i mackach.
- O co chodziło temu, co gadał na początku? - pyta.
- Ta... z tego co wiem, nasz polski rząd wprowadził w życie ostatnimi czasy wiele postulatów... Oczywiście „poprawiających życie w kraju”.
- W sensie?
- W sensie tak naprawdę nie poprawiają, albo raczej...hm. Poprawiają, ale tylko mniejszej grupce ludzi.
- Nie rozumiem.
Ich inteligencja i pojmowanie świata różni się od ziemskiej. Żyją w innym otoczeniu i stykają się z zupełnie innymi sytuacjami – nie dziwota, że Prezydent, najważniejsza osoba w państwie I200, nie rozumie niektórych postępowań Polaków.
- No dam ci przykład. Na dobre zalegalizowali związki homoseksualne.
- Homoseksualne? Czyli ludzkie... To chyba dobrze, nie?
- To znaczy... No... Jak baba, z babą, facet, z facetem.
Przyjaciel robi zdziwiony wyraz mordki. Widocznie nie słyszał o podobnych dziwach.
- Tsssssssy. U nas by to nie przeszło.
- Tak myślę.
- No okey, a co z tym In vitro?
- Tfff! Tu przesadzili! - Irytuję się na samą myśl. - Chcą zapładniać kobiety ulepszonymi ludźmi. Idealnymi. Jak paszę GMO normalnie.
- GMO?
- Noooo... GMO. Żywność modyfikowana genetycznie...świństwo takie!
- Acha, już rozumiem. Czyli łatwo... Achaa ... Tssssyyyy, i to In vitro... Achaa, tsssssyyy. - Czuję, że Fekha ma pomysł. Oczka zwężają się do wielkości soczewicy, a lewa – bo z a w s z e jest to lewa macka – pulsuje pod naporem myśli. Tik taki.
- O co chodzi?
- Dobra. Mam pewien pomysł. Nieważne, czekaj, a co z moim budyniem. Masz go?
- Eeeeeee. – Przypomina sobie o moim niekompletnie wykonanym zdaniu. – Zapomniałem.
Na początku bałem się, że może mi coś zrobić. Był moim przyjacielem, ale nadal głową cywilizacji. Jeśli tylko chciał, mógł stracić mnie w najgłębszych kraterach planety I200, albo po prostu, wrzucić do czarnej dziury. U nich nie obowiązywała zasada humanitaryzmu.
Słyszałem o ruchach i głośnych protestach w tej sprawie, na platformach informacyjnych w największych miastach. Grupka ludzi zagubionych w kosmosie, kilkoro naukowców, szympans i pies Łajka.
W jednej z popularnych stacjach panowało wielkie oburzenie. Całe kolonie „obcych” wychodziły z cienia, żądając od władz państwowych odpowiednich warunków pracy, nowych praw i tańszej, psiej karmy. Fekh pełzł wtedy cały nabuzowany. Szkoda, że nic nie wskórali. Sam poparłbym ich, gdybym tylko tu mieszkał.
Od stycznia jestem na usługach Fekha. Miesiąc na Ziemi, w polskim domku, pięć dni na statku, rzadziej w demarejskim mieście.
*
Na pokładzie panuje niewielkie zamieszanie.
Syk wypełnia każdy kąt statku. Na początku cichy, z czasem coraz głośniejszy. Pozaziemskie postacie tłoczą się przy gabinecie prezydenta, wlewają się do pomieszczeń, i suną przez długie, jasne korytarze. Każdy nie może się doczekać decyzji Fekha. Kto zostanie GMO. Miejscowi nie rozumieli hasła, ale zdecydowanie chcieli się nią stać. Prezydent niestety też wiedział o jego ewentualnych skutkach.
- Tssss…Nie lubię tego… – zaczął przyjaciel, wyraźnie zestresowany. - Dobra… Idę.
Widzę jak pojawia się na tle jasnego, piekącego słońca. Słyszę ponowny syk i nowy, nieznany mi dotychczas dźwięk. Tak witają prezydenta. Drzwi zamykają się. Znowu otacza mnie przyjemny chłód
Siedzę na kanapie. Sączę mój ulubiony, tutejszy alkohol – Rebedum – leciutki, przyjemny, nieco słodkawy. Wytwarzają go z dojrzałych kwiatów Akwanty, łączą z wczesnym, laboratoryjnie przygotowanym genem spadziowego miodu i aloesu. Tak przynajmniej mówił mi Gul, znajomy Demarejczyk. Podobno pracuje w jednej z fabryk, zajmujących się produkcją trunku.
Nalewam do pojemniczka trochę zwykłej wody. Żołądek wtedy lepiej przyjmuje nowe, pozaziemskie substancje.
- I jak? Potrzebować czegoś? – pyta.
Odwracam głowę. Przede mną stoi sekretarka Fekha. Ta sama, która włączyła wideo.
- Proszę?
- I jak, się pytać. Potrzebować? – Mówi nieco łamaną polszczyzną.
- A co dokładnie ma pani na myśli?
- Wszystko. Musieć być bardzo zmęczony podróżą.
- A skąd! – Śmieję się. – Bardzo miło jest spędzać czas na waszych statkach.
- Dziwne. Człowiecy podobno nie tolerować zmiany ciśnień. Też słyszeć, że nasza ojczysta mowa wypalać u was dziury.
Uśmiecham się. Już słyszałem podobne plotki.
- Nie, nie. Nic nam się nie dzieje.
- Nie lubić kolonii ziemianinów. Być leniwi i brzydcy.
- Brzydcy? A gdzie?
- Podobno wszędzie. – Milknie.
Wpatruję się w otwór, skąd dokładnie widzę postać Fekha. Nagle czuję dotyk macki. Zimnej i oślizgłej.
- Ty być inny – charczy. Zaczyna wydzielać nieprawdopodobny smród feromonów. – Piękny taki. Miły być dla mnie. Wszędzie.
Uśmiecham się - teraz tylko z nerwów - i próbuję się odsunąć.
- Jestem całkiem normalnym ziemianinem! – zaczynam. – Nic szczególnego.
- Nie. Idealny być. Nie nasz, ale chyba to też mieć.
Pochyla cielsko i nieznośnie napiera całym ciężarem. Biust ląduje na mojej twarzy, uniemożliwiając oddychanie.
- A! – Odskakuję. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Nie rozumiem… Mam na twarzy wypisane: „Zgwałć mnie”?! – Do widzenia! – Wychodzę szybkim krokiem.
*
Trzydziestego kwietna, cztery dni po tym, jak po raz pierwszy przylecieli swoim wielkim, rządowym statkiem, ogłoszono w demerejskim radiu, że zrodziło się pierwsze stworzenie z ludzką głową. Los chciał, że dowiedziałem się o tym, kiedy spacerowałem po ogrodzie – zresztą nie tylko o tym. Fekh powiedział mi, że ich kobiety, jeśli tylko są zdeterminowane, potrafią rozmnażać się zaledwie przez dotyk, pobierając z ciał partnerów odpowiednie komórki. To wtedy ostatni raz widziałem ich planetą, statek i wielki, rozchwiany brzuch przyjaciela.
Na planecie I200 powstały pierwsze obozy koncentracyjne dla ludzi, psów i szympansów. Nie tolerowano naszego sposobu życia, oddychania i prosperowania w pozaziemskim środowisku. W sklepach podrożały i karmy, i banany. Czarne dziury wybielały.
A podobno Fekh zapuścił wąsy, czesząc się na wzór nowej, gzzzipowskiej mody.
- Uważajcie na ludzi w grzywkach – powiedziałem na widok strzyżonej, urodziwej nastolatki. Jej wielka, teraz przylizana czupryna, układała się równo na jasnym czole. – Hej, a ty. Lepiej zgól wąsa. – Zwróciłem się tym razem w stronę mężczyzny, do złudzenia przypominającego Fekha.
Nadchodziło kolejne, zdecydowanie za ciepłe, i zdecydowanie za ludzkie lato.
2
Trochę poprawek na początek. Raczej nic wielkiego kalibru. Warsztatowo piszesz sprawnie i czyta się to nieźle.
Styl jest, ale jakby za wiele lądowało "między wersami". Muskam ten klimat, widzę fragmenty ciekawego pomysłu, ale wszystko jest zbyt poszarpane i podane w nazbyt fragmentarycznej formie, żebym mogła w ten świat w pełni "wejść". To jest dla mnie trochę irytujące uczucie... Bo z jednej strony Twój tekst mnie zaciekawił, a z drugiej mam wrażenie, jakbym tak naprawdę niewiele z niego wyczytała. Wrzucasz dużo elementów - inna cywilizacja, inna technika, inny sposób myślenia, człowiek, który porusza się pomiędzy tym wszystkim, problem wzajemnej niechęci, różnorakich kontaktów... Ale to wszystko tak pomieszane i pourywane, że jestem w stanie wyłapać tylko kilka "zdjęć" - one dają pojęcie klimatu, ale nie oddają treści.
Tej właśnie fabuły, treści mi zabrakło. I to jest zasadniczo mój główny zarzut do tego tekstu. Poza tym widać, że masz kawał wyobraźni i całkiem sprawne pióro. Tylko chyba jeszcze kompozycję i strukturę tekstu przydałoby się trochę rozważyć.
Pozdrawiam,
Ada
Może raczej "wydają". To "wytwarzają" trochę koślawo brzmi.Krzywawieża pisze:Ich ciała wytwarzają specyficzny syk przy najmniejszym poruszeniu.
Hmmm... To raczej nie oczy przeszywają na wylot, tylko wzrok/spojrzenie. To jednak różnica.Krzywawieża pisze:Widzę jak małe, mokre od zawiści oczy jednego z nich, przeszywają mnie na wylot.
Znaną mi mową albo znanym mi językiem. No i "polski" małą literą.Krzywawieża pisze:Posługują się znanym mi mową - Polskim, tyle, że z nietypową dla naszego języka intonacją.
Styl jest, ale jakby za wiele lądowało "między wersami". Muskam ten klimat, widzę fragmenty ciekawego pomysłu, ale wszystko jest zbyt poszarpane i podane w nazbyt fragmentarycznej formie, żebym mogła w ten świat w pełni "wejść". To jest dla mnie trochę irytujące uczucie... Bo z jednej strony Twój tekst mnie zaciekawił, a z drugiej mam wrażenie, jakbym tak naprawdę niewiele z niego wyczytała. Wrzucasz dużo elementów - inna cywilizacja, inna technika, inny sposób myślenia, człowiek, który porusza się pomiędzy tym wszystkim, problem wzajemnej niechęci, różnorakich kontaktów... Ale to wszystko tak pomieszane i pourywane, że jestem w stanie wyłapać tylko kilka "zdjęć" - one dają pojęcie klimatu, ale nie oddają treści.
Tej właśnie fabuły, treści mi zabrakło. I to jest zasadniczo mój główny zarzut do tego tekstu. Poza tym widać, że masz kawał wyobraźni i całkiem sprawne pióro. Tylko chyba jeszcze kompozycję i strukturę tekstu przydałoby się trochę rozważyć.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
3
Bardzo lubię wszelkie sf z obcymi w tle - chociaż moje skrzywienie odchodzi tu raczej w stronę hard-sf, tak więc na początku oczekiwałem może czegoś innego - ten mój pogląd może się rzutować nieco na opinię o tekście, humorystykę też mam zwyczaj omijać (ja jej często nie wyłapuję nawet...).
Ale będac tego świadomym, nie patrzę też na tekst przez pryzmat tego mojego skrzywienia, bo i tekst jest zupełnie czym innym.
A po tekście właśnie, co jest dużą zaletą, widać, że masz pomysły, że masz już skrystalizowane to jak chcesz pisać, i zapewne też co chcesz pisać. To jest zaleta dosyć duża, i powiedziałbym, że tekst jeśli chodzi o oryginalność jest raczej na plus niż na minus. Nie podbija on nowych kontynentów fantastyki, ale wyróżnia się z tła (o ile na podstawie jednego tekstu można tak charakteryzować autora, ale ja zaryzykuję stwierdzenie, że tak, da się).
Styl jednak, w przeciwieństwie do tematyki i pomysłu, wykształtowany nie jest za bardzo, jeszcze mu brakuje, w niektórych miejscach się można o niego potknąć, w innych jakoś tak się człowiek prześlizguje po nim i go nie widzi, ale są też miejsca dobre (chociaż jeszcze w mniejszości). Wszystko jednak idzie we właściwą stronę.
Sama konstrukcja tekstu - wydaje mi się też, że miejscami czegoś brakuje, że wypadałoby czymś dopchać, żeby jakoś ten tekst docisnąć znaczeniowo - bo znaczenie się zdaje umykać. Znaczy, ja wiem że to nie miało być nic gatunkowo ciężkiego i wgniatającego w ziemię, ale nawet ta lekkość została nieco zbyt słabo zaznaczona, jakby tak jeszcze parę scen trochę rozdmuchać, jakby coś jeszcze przedstawić, z jedna czy dwie scenki rodzajowe.
Co do samego światotwórstwa - cóż, obcy jak obcy, nie jest to tekst ścigający się o ich najbardziej realną wizję, nie o to tu chodzi oczywiście, tak więc według mnie się broni, tak miało być. I ciekawie potraktowany motyw kontaktów z obcymi, zagranie na tym schemacie, że porywają, że pchają macki wszędzie, gwałcą i co nie tylko. Samo zaznaczenie go, na plus, w kontekście reszty opowiadania.
Ale będac tego świadomym, nie patrzę też na tekst przez pryzmat tego mojego skrzywienia, bo i tekst jest zupełnie czym innym.
A po tekście właśnie, co jest dużą zaletą, widać, że masz pomysły, że masz już skrystalizowane to jak chcesz pisać, i zapewne też co chcesz pisać. To jest zaleta dosyć duża, i powiedziałbym, że tekst jeśli chodzi o oryginalność jest raczej na plus niż na minus. Nie podbija on nowych kontynentów fantastyki, ale wyróżnia się z tła (o ile na podstawie jednego tekstu można tak charakteryzować autora, ale ja zaryzykuję stwierdzenie, że tak, da się).
Styl jednak, w przeciwieństwie do tematyki i pomysłu, wykształtowany nie jest za bardzo, jeszcze mu brakuje, w niektórych miejscach się można o niego potknąć, w innych jakoś tak się człowiek prześlizguje po nim i go nie widzi, ale są też miejsca dobre (chociaż jeszcze w mniejszości). Wszystko jednak idzie we właściwą stronę.
Sama konstrukcja tekstu - wydaje mi się też, że miejscami czegoś brakuje, że wypadałoby czymś dopchać, żeby jakoś ten tekst docisnąć znaczeniowo - bo znaczenie się zdaje umykać. Znaczy, ja wiem że to nie miało być nic gatunkowo ciężkiego i wgniatającego w ziemię, ale nawet ta lekkość została nieco zbyt słabo zaznaczona, jakby tak jeszcze parę scen trochę rozdmuchać, jakby coś jeszcze przedstawić, z jedna czy dwie scenki rodzajowe.
Co do samego światotwórstwa - cóż, obcy jak obcy, nie jest to tekst ścigający się o ich najbardziej realną wizję, nie o to tu chodzi oczywiście, tak więc według mnie się broni, tak miało być. I ciekawie potraktowany motyw kontaktów z obcymi, zagranie na tym schemacie, że porywają, że pchają macki wszędzie, gwałcą i co nie tylko. Samo zaznaczenie go, na plus, w kontekście reszty opowiadania.
One day nearer to dying...
4
Bardzo dziękuję za skomentowanie i celne uwagi! Styl nadal próbuję szlifować, choć szczerze mówiąc, błądzę po omacku - tak w moim odczuciu. Nie wiem w którą stronę pójść, nie wiem czy to, jak pisze teraz, i dokąd zmierzam, idzie w dobrym kierunku... Czy może na odwrót? Wstecz?
Ten tekst sprawiał mi ogromną frajdę, ale wiem, że muszę pisać JAŚNIEJ, od początku wyklarować zrozumiały pomysł, razem z niewielkimi niuansami wątkowymi. Nadal ćwiczę, życzcie powodzenia!
I jeszcze raz dziękuję za uwagi, bardzo.
Pozdrawiam.
Ten tekst sprawiał mi ogromną frajdę, ale wiem, że muszę pisać JAŚNIEJ, od początku wyklarować zrozumiały pomysł, razem z niewielkimi niuansami wątkowymi. Nadal ćwiczę, życzcie powodzenia!
I jeszcze raz dziękuję za uwagi, bardzo.
Pozdrawiam.