Niekiedy archaicznie brzmiące formy są zdecydowanie faworyzowane w liturgii, mnie to nieco irytuje i nieco śmieszy.. i tyle.
Wydaje mi się, że w swojej pierwszej wypowiedzi stwierdziłeś znacznie więcej. Próbowałem zracjonalizować Twoje rozumowanie i uznałem, że miałeś na myśli archaizm względem aramejskiego z I wieku naszej ery. Bo choćby tego, jak wyrażenie jednego języka (hebrajskiego) może być archaizmem w ramach innego (aramejskiego), albo polskiego - tego nie rozumiem. Zwłaszcza, jeśli mówimy o różnych rodzinach językowych i nie można odwołać się do paralelnej ewolucji, czy zjawisk.
Wracam teraz do zasadniczego wątku mych rozważań. Wyobraźmy sobie świat alternatywny, który niewiele różni się od naszego. Właściwie istnieje tylko jedna zasadnicza odmienność. W liturgii pewnego Kościoła w Polsce zamiast formy "Maryja", pojawia się "Miriam" - i to od przysłowiowego zawsze. Mądry wolnomyśliciel - z tej alternatywnej rzeczywistości - tłumaczy sobie: "Kościół sięga po taki śmieszny archaizm, ponieważ użycie obcobrzmiącej patetycznej formy - niezgodnej z uzusem, by imiona żeńskie kończyć samogłoską "a" - nadaje majestatu, wiąże się z tradycją, pozwala "zakotwiczyć" liturgię w realiach historycznego wydarzenia - misji Jezusa". Mamy więc tu do czynienia z pseudo-wnioskowaniem, które niczego nie wyjaśnia. Bo oba alternatywne rozwiązania równie dobrze mogą pełnić swoje funkcje religijne. Dominacja jednego wynika wyłącznie z przypadku i utrwalonej konwencji. Ta ostatnia zwykle mniej razi, czy śmieszy niż "innowacja' typu "Miriam". Stąd też odczucie irytacji, czy śmieszności pojawiające się u wolnomyśliciela - zakładam tu jego szczerość - dopiero wymaga wyjaśnienia. Nie może ono sprowadzać się do akceptacji jego pseudo-rozumowań.
Skoro niewierzący, czy nie-chrześcijanin może sobie pogawędzić o tym, co go irytuje i trochę śmieszy w języku KK, to ja się pozwierzam z wrażeń ze spotkań z ich językiem. Irytuje mnie użycie zwrotów typu: "więzienie w iluzji". Uzasadnienie:
1. Trzymanie w więzieniu - jest czynnością świadomą, nie można kogoś więzić w sposób nieświadomy, choć zdarza się kogoś przypadkiem "uwięzić".
2. Etnologia religii (odsyłam choćby do prof. Szyjewskiego) poucza, że nie ma kultury tak ubogiej, która jej autochtonom nie jawiłaby się jako nieskończenie bogata.
3. Nie ma czegoś takiego, jak nieskończenie bogate więzienie, pozbawione przynajmniej metaforycznie pojętych "ścian".
4. A zatem mówienie o "więzieniu w iluzji" jest bezsensowne. Na moment ograniczmy się do mniemań o alternatywnym losie pośmiertnym, powiązanych z spolaryzowaniem ocen ludzkich czynów. Wedle chrześcijaństwa idzie się do: piekła lub czyśćca i/lub nieba. Wedle niektórych wersji wolnomyślicielstwa, życie kończy się nicością, choć właściwie nie wiadomo, jak o niej mówić. Zakaz werbalizacji ma najwyraźniej tłumić lęk przed ostatecznością. Dla podmiotu świadomego jednoczesne nieistnienie doznań wewnętrznych i zewnętrznych jest wszak trudne do pojęcia. Dalej, wszystkie ludzkie czyny mają wartość względną, można każdy z nich apoteozować w imię absolutnej wolności i odpowiedzialności. Albo dezawuować w imię praktycznej względności i użytecznej zawodności pamięci... Teraz poprosimy o rzetelny dowód twierdzenia, że jedno z ujęć jest więzieniem względem drugiego, w tej konkretnej sprawie oczywiście.
Ps: Prawie bym zapomniał. W tekstach Kotarbińskiego, filozofa dwudziestowiecznego, racjonalisty występuje masa celowych archaizmów typu: "atoli". U innych polskich filozofów też się pojawiają. Chociaż był racjonalistą i antyklerykałem, doceniał praktyczną użyteczność konfesjonału...
Osobiście lubię archaizmy. Pozwalają na ubogacenie słownictwa i co za tym idzie, uwalniają od zmory powtórzeń. Potrafią też ubarwić tekst.