Dawno nic nie wrzucałam, czas nadrobić zaległości.
Zamieszczam tu wstępny fragment jednego z początkowych rozdziałów większej całości. Żeby było jasne o co chodzi od samego początku, streszczę w jednym zdaniu:
Sześciu chłopaków w wieku 25-26 lat wyjeżdża na wakacje na południe Bawarii, a tam... Zobaczycie dalej. Przyjemnego czytania.
Wulgaryzmów na razie brak.
Zaraz po śniadaniu cała zgraja rusza do hotelu wyładować emocje na PlayStation Manuela. Tylko ja się wykruszam. Liczyłem, że przynajmniej Sam dotrzyma mi towarzystwa, ale uległ namowom Chrisa i poszedł z ekipą. Niestety, Chris musi mieć co najmniej dwóch obrońców w starciu ze złośliwymi charakterkami Manuela i Thomasa.
Jakoś nie mam ochoty tańczyć i śpiewać. Ogólnie, nie mam ochoty wchodzić na teren hotelu. Do teraz nie bardzo wiem, co chciałem osiągnąć narzucając się Ann. Co mnie podkusiło, żeby proponować jej wspólne bieganie, a tym bardziej zapraszać na mecz, który oglądamy w ściśle określonym gronie bez zbędnych osób z zewnątrz, zwłaszcza kobiet? Ani przez chwilę nie pomyślałem o chłopakach. Jak by zareagowali, gdyby mimo wszystko Ann się zgodziła i przyszła? Złamałem „prawo”, które sam im narzuciłem. Tak... to ja powiedziałem, że nie życzę sobie żadnych bab na meczach. Przystali na żądanie- żaden nigdy nie przyprowadził dziewczyny. I co? Nagle „przywódca stada” stwierdza, że stoi ponad prawem i zaprasza pannę, która wpadła mu w oko. Na bank by mnie zatłukli.
Co najmniej chore. Tracę głowę dla kogoś, kogo ledwo znam. Nie kontroluję się i robię rzeczy, których normalnie bym nie zrobił. Co w niej jest takiego?
Myśli o Ann powoli zaczynają mnie dobijać. Potrzebuję odskoczni, czegoś co bez reszty mnie pochłonie i przestanę się zadręczać tą dziewczyną. Mogłem iść pograć z chłopakami, a nie zachodzić nad jezioro, które codziennie okrąża. Ale przyznam- trafiłem we właściwe miejsce i na pewien czas całkiem opróżniłem umysł. Schwansee aż emanuje bajkowym urokiem. Określiłbym je „magicznym”, gdyby nie roiło się tu od turystów z różnych krajów. Spoglądam na zegarek. Ledwie dwunasta, a oni uzbrojeni w aparaty, telefony, nawet tablety latają od brzegu do brzegu i pstrykają kolejne zdjęcia łabędziom, drzewom, krzakom i zalesionym wzgórzom otaczającym zielono- błękitną taflę wody.
Nie tylko ja mam na nich uczulenie. Starsza kobieta karmiąca łabędzie, przewraca oczami za każdym razem, kiedy każą jej wyjść z kadru, bo psuje ujęcie. Rycersko pędzę na ratunek. Mnie tak łatwo nie usuną... Staję obok. Kiedy jakiś Francuz krzyczy, żebyśmy się przesunęli, miażdżę go wzrokiem. Natychmiast ucieka w inne miejsce.
- Dziękuję - mówi kobieta. - Nie można się skupić, taki tu harmider od rana...
- Cóż zrobić? Sezon za pasem, a zamki mają niezłe wzięcie.
Przytakuje. Odrywa kilka mniejszych kawałków od bochenka i wrzuca do wody. Młode jeszcze szaro- bure łabędzie momentalnie przystępują do ataku. Uśmiecham się pod nosem. Kiedy byłem mały uwielbiałem dokarmiać kaczki w parku. Obecnie uważam te praktyki za bardziej kobiece niż męskie, dlatego odmawiam wzięcia w nich udziału, kiedy kobieta podsuwa mi chleb.
- Pan jest tutejszy?
- Nie. Przyjezdny.
- A jednak nie daje się pan ogólnej modzie. – Macha głową w kierunku ekipy z Japonii.
- Nie. Widziałem to miejsce kilka razy. Kolekcję zdjęć też mam. A pani widzę stąd. - Patrzę znacząco na błękitny dirndl.
- Nie, też przyjezdna. Bywam tu co roku. W tak bajkowym miejscu można znaleźć inspirację.
Wrzuca do wody kolejne kawałki chleba. Do młodych łabędzi dołączają starsze. Sprytniejsze i bardziej doświadczone szybko wybierają największe łupy.
- I znajduje pani? - pytam nie odrywając oczu od walczących ptaków.
- Owszem. Ale z roku na rok coraz trudniej. - Z niezadowoleniem potrząsa głową.
- Nie dziwota. Skoro tak często pani tu przyjeżdża, okolica przestaje wywierać na pani wrażenie.
- Co racja, to racja. - Kiwa głową. - Ale nigdzie indziej nie czuję się tak dobrze, jak tu.
- Jeśli to nie tajemnica, mogę wiedzieć do czego pani potrzebna inspiracja?
- Do pisania książek.
- Pisarka? - Unoszę brwi.- Powinienem znać pani nazwisko?
- Niekoniecznie... Piszę pod pseudonimem. Nie powiem jakim - dodaje szybko, zamykając mi usta. - Za to zdradzę panu prawdziwe nazwisko: Hildegarda Grossberg.
- Matt Hemrpich - odpowiadam, ściskając jej dłoń.- Skoro się już znamy, niech pani powie jakie książki pisze... Sądząc po miejscu, w którym poszukuje pani inspiracji, stawiam na fantastykę młodzieżową, ale dla młodszej młodzieży. - Chce coś powiedzieć, ale powstrzymuję ją ruchem ręki. - Mam inne koncepcje: bajki dla dzieci. Ale najbardziej obstawiam romanse historyczne z domieszką intryg i tajemnic.
- Jest pan dalej niż myśli, panie Hemrpich.
- W takim razie się poddaję. - Unoszę ręce.
- Kryminały.
- Kryminały? - Wybałuszam oczy.- I szuka pani inspiracji w takim miejscu?! - Ogarniam ręką teren.
- Niby dlaczego nie, skoro akcje większości powieści obsadzam w osiemnasto, dziewiętnastowiecznych realiach?
Szukam w pamięci czy kiedykolwiek czytałem kryminał rozgrywający się w tych czasach. Za Chiny nie mogę nic znaleźć. Najwyraźniej nigdy nie miałem w ręce książki Hildegardy Grossberg.
- Wpadł pani do głowy jakiś pomysł?
- Jeszcze nie. - Marszczy czoło. - Właściwie wpadł, ale bardzo podobny do każdego poprzedniego. Nie chcę, by mnie zaszufladkowano- dodaje ciszej. - Rozmyślam o powieści obsadzonej we współczesnych czasach i absolutnej zmianie obrazu głównego bohatera. Bo widzi pan, w większości moich książek byli to emerytowani wojskowi lub śledczy. Tym razem chciałabym, by główny bohater nie miał zielonego pojęcia o prowadzeniu dochodzeń czy robieniu polowań na mordercę.
- Typowy zjadacz chleba zabiera się za zagadkę morderstwa?
- Dokładnie. Widzę w tej roli młodego, inteligentnego chłopaka, takiego jak pan.
Chleb się skończył. Hildegarda bierze mnie pod ramię.
- Będzie pan tak uprzejmy i odprowadzi mnie do hotelu? Porozmawiamy. Może podsunie mi pan jakąś ciekawą myśl? - Mruga znacząco.
- Spróbuję. - Wzruszam ramionami. - Gdzie się pani zatrzymała?
- W hotelu „Pod skrzydłem łabędzia”. Świetny, starodawny klimat i pierwszorzędne bawarskie dania. - Cmoka z uznaniem. - Polecam.
- Ciekawy zbieg okoliczności... Jadamy tam obiady.
- Więc nie jest pan sam.
- Nie. Przyjechałem z kolegami.
- Rozumiem. Koledzy się nie obrażą, jeśli zaproszę pana na obiad? Nie lubię jadać sama.
- Nie powinni.
Zerka na zegarek.
- Mamy jeszcze pół godziny, więc chodźmy.
Bardzo chciałem uniknąć obiadu w hotelowej restauracji, ale nie dość, że Hildegarda wzbudziła moje zainteresowanie, to nie wypadało odmówić. Poza tym chciałbym, żeby zdradziła mi pseudonim, dzięki czemu zakupię kilka, może kilkanaście powieści jej autorstwa i- mam nadzieję- przeczytam z wielką przyjemnością, podobnie jak książki Agathy.
W restauracji zajmujemy stolik blisko okna tarasowego, skąd mamy widok na zadbany ogród. Na tej samej wysokości w środkowym rzędzie siedzi starsze małżeństwo. Zrzędliwa parka... Cały czas kręcą nosami, wpędzając w poczucie winy nadskakującego im kelnera. Dwa stoliki dalej widzę znajomych biznesmenów. Za plecami pani Grossberg rodzinka z dwójką dzieci- zakładam, że to właśnie oni dziś przyjechali- przeprowadza naradę w sprawie zamówienia. Podobna dyskusja toczy się w rzędzie pod ścianą. Tym razem rozmawia para świeżo po ślubie. Oczywiste, że niedawno się pobrali- usilnie szukają kompromisu. Dosłownie, jakbym widział Thomasa i Leonie pół roku temu.
- Nie mogę wyjść z podziwu dla róż - mówi nagle Hildegarda, patrząc w okno. - Przepiękne...
Odrywam przenoszę spojrzenie na ogród.
- Owacje należą się ogrodnikowi. Same z siebie, takie nie urosły.
- Znowu ma pan rację.
Jak na złość dzisiaj obsługuje nas Ann. Podchodząc do stolika, spogląda najpierw na mnie, potem na moją towarzyszkę, po czym znowu na mnie. Zostawia karty i odchodzi. Staram się ją ignorować, co wcale mi nie wychodzi. Zamiast studiować menu, obserwuję dziewczynę.
- Coś wisi w powietrzu... - W tonie Hildegardy wychwytuję sugestywną nutę.
- Ponosi panią wyobraźnia.
- To nie wyobraźnia. Mówię, co widzę. Ten przepływ spojrzeń...
Z ciężkim westchnieniem potrząsam głową.
Dzisiaj decyduję się na pieczeń wieprzową z ziemniakami i oczywiście moje ulubione piwo. Hildegarda jest kolejną osobą, która zdaje się na mój gust kulinarny. Składamy zamówienie i wracamy do rozmowy.
- Mam określony czas akcji. Potrzebuję miejsca. Co pan myśli o hotelu takim jak ten?
Marszczę nos.
- Ekskluzywny, pięciogwiazdkowy byłby lepszy.
- Czy przeciętnego zjadacza chleba stać na pięciogwiazdkowy hotel?
- Jeśli to synalek dzianych rodziców, będący na ich utrzymaniu, jak najbardziej.
Wbrew pozorom nie mam na myśli siebie.
- Ciekawe... - Pociera palcem brodę. - A ofiarą morderstwa byłaby jakaś szycha. Aktor... polityk...
Jeszcze bardziej niż poprzednio marszczę nos.
- To takie oklepane... Czemu zawsze giną grube ryby?
- Bo grube ryby zawsze mają coś na sumieniu.
- A nie może zginąć na przykład pracownik hotelu?
W tej chwili Ann przechodzi obok, niosąc dania dla biznesmenów. Hildegarda nie spuszcza jej z oczu.
- Śliczna, młoda kierowniczka restauracji? - Podsuwa z uśmiechem, kiedy dziewczyna odchodzi.
- Nie. Myślałem raczej o boyu hotelowym... pokojówce...
- A co taki boy hotelowy mógłby mieć na sumieniu? Kto szukałby na nim zemsty i za co?
- Nie wiem. Z nas dwojga pani jest pisarką.
Do restauracji szybkim krokiem wchodzi dyrektor. Kiwa mi głową. Odpowiadam tym samym. Podchodzi do baru, wydaje Ann kilka poleceń, po czym zawraca do naszego stolika.
- Panie Hemprich, pańscy koledzy sieją chaos na piętrze. Dostałem skargi z sąsiednich pokoi. Podobno cały czas skaczą, aż podłoga drży i zbyt głośno śpiewają, a właściwie wyją. Mógłby im pan zwrócić uwagę?
Odruchowo zaciskam pięści. Banda dzieciaków. Nawet na chwilę nie można zostawić ich samych.
- Spróbuję- odpowiadam.
- Proszę coś z tym zrobić. W przeciwnym wypadku będę zmuszony podwyższyć panom cenę. To moje pierwsze ostrzeżenie. Przy drugim płacicie więcej, przy trzecim wylatujecie bez zwrotu kosztów. Jasne?
- Oczywiście. Uspokoję ich. I bardzo za nich przepraszam. - Przyciskam dłoń do serca.
Skinieniem głowy przyjmuje przeprosiny. Zaraz po tym wychodzi z restauracji.
- Dyrektor hotelu - mówi Hildegarda.
- Wiem.
- Ja również. Mam na myśli, że ofiarą mógłby być dyrektor. Szycha, a jednocześnie pracownik hotelu. W ten sposób osiągamy kompromis. Co pan na to, panie Hemprich?
- A więc niech będzie dyrektor hotelu- rozkładam ręce.
Ann przynosi dania. Przystępujemy do jedzenia, lecz nie przerywamy dyskusji. Rozmawiamy na temat sposobów popełnienia zbrodni. Wybieram otrucie. Hildegarda woli uduszenie, ale takie, które nie pozostawia widocznych śladów, na przykład poduszką we śnie; ewentualnie wypadek, wyglądający na zupełnie niewinny. W ten sposób przechodzimy na postać mordercy. Skoro mężczyzna ma być ofiarą, chcę, aby kobieta maczała palce w jego śmierci. Hildegarda znowu się nie zgadza. Inaczej w przypadku motywu- oboje stawiamy na brudne interesy i powiązania z mafią.
Obiad dobiega końca. Ciężko mi się rozstać z tak interesującą osobistością.
- Niech pan szczerze przyzna, nigdy nie miał pan w ręku żadnej z moich powieści.
Znów przykładam dłoń do serca i robię skruszoną minę.
- Przyznaję, nie. Niech mi pani zatem zdradzi pseudonim. Nadrobię zaległości.
- Zdradzę, ale jeszcze nie teraz.
- Dlaczego nie? - Marszczę brwi.
- Coś za coś. Zdradzę pseudonim, jeśli pomoże mi pan napisać książkę.
CDN.
Hildegarda (tytuł dla rozdziału)
1
Ostatnio zmieniony sob 06 lip 2013, 21:20 przez Milt, łącznie zmieniany 1 raz.