Tadek
Jest dziesiąty i wszystko pasuje. Klucz do kłódki, masło do chleba, brecha do szpary, słońce do nieba. Ludzie, w zdartych portfelach, słoikach po majonezie, w wyschniętych flakonach, odnajdują puzzle życia i układają w westchnienie ulgi. Mandat za wiatr we włosach albo radość we krwi, rachunek za wodę, prąd i powietrze, danina od metrów co się na nich je i żre, kocha i pierdoli, umiera i zdycha, nie rani już dłoni ostrymi krawędziami, ale gładko wypełnia puste pola obrazka dnia jutrzejszego. Zostaje kilka białych plam. Bo życie nie tylko zabiera. A jeśli jest inaczej, to trzeba nad rzekę. Po co się tułać po świecie.
Na zakładzie też gra. Wszystko na swoim miejscu. Na górze niebo którego nie można dotknąć i szklana wieża zatopiona w słonecznym złocie. Wzrok pana nad żelazną bramą, przy drewnianym słupie i na dachu niebieskiego wychodka. Pan widzi to co teraz i sięga dalej: w przeszłość i przyszłość. Na dole smar i rdza. Ziemia wzruszona przekleństwem i jękiem, błoto zaprawione potem. Pośrodku pustka, tam od dawna już nic nie ma. Ludzie są coraz mniejsi.
Tadek to mechanik. Naprawia lokomotywy w Taborze. On też tu pasuje. Chłop z jego jak byk. Za powszechnej równości matka dzieliła czas między krawca, szewca i ladę PSSu. Ojciec zamykał się w kiblu: - Ciebie to ani wykarmić ani ubrać! - wołał znad muszli i liczył kartki. Lata biegły ekspresem. Głos starego osłabł, a twarzą zawładnęła szarość.
Ale Tadek miał to w dupie. Był młody i widział świat w jaskrawych barwach. Z dumą nosił wronie gniazdo na głowie, niebieskie dzwony, biały podkoszulek, biceps smarował margaryną. Zalotnie błyskał bielą zębów. Dziewczęta chichotały i uciekały. Poza jedną - malowała paznokcie i różowym drewniaczkiem stukała rytmy Niemena.
A kiedy kończyło się wino, padał deszcz i nie było co robić, w przyzakładówce MECH - Polu uczył się na ślusarza i dawał pokazy nadludzkiej siły. Bo kto przewrócił malucha Dziepakowej, żmii od polaka? Coś zazgrzytało, autko stękło, szyba prysła i ciap!, maluch kąpał się w kałuży do której Tadek wcześniej naszczał.
To było czterdzieści lat temu. Włosy wypadły, zęby dawno zjadł, ale siła pozostała. I tak, kiedy trzeba przenieść wały rozrządu z kąta hali na warsztat, prać młotem koła pasowe, albo gdy pan za wiele zażądał, nie ma roboty i majster każe na budowę, by tam pod stromą skarpę, przez tory, łąkę, gratowisko, pchać taczki z paciarą, taszczyć płaskowniki, siłować się z butlami, wołają tego podtatusiałego mocarza.
Tadek robol tresowany. Na hali pierwszy. Trzy kwadranse do buczka, on z uwagą grzebie w koszu. Szuka kuli z papieru gazetowego. Pod szafę sterującą ciska pustą paczkę po elemach, niedopitą cisowiankę, skrawki uszczelek. Skórkę banana oblizuje z resztek miąższu. Znajduje co szukał. Rozwija, wytrzepuje okruszki chleba, drobinki sera, czasem kawałki ryby. Rękawem czyści plamy po maśle i oleju. Siada na tłoku Tamary i zarzuca nogę na nogę, jak kobieta. Czyta przedwczorajsze wiadomości. „Ziemię Podkarpacką“ kupuje Jasiek, kolega z brygady. Robi to regularnie, bo człowiek z niego głodny wiedzy i praktyczny: - Co będę w sreberko zawijał, jak tu mam gotowe? - mawia po zmianie chowając gazetę do wytartej teczki. Tadek łypie okiem to w lewo, to w prawo. Gmera w składziku zatartych panewek i dziurawych pomp. Sięga po kubek z napisem: „Jebaka na 102“. Zagląda do środka. Wątlak nie wypłukał zalegającej na dnie, czarnej mazi. Tadek pstryka, przełącznik robi się wiśniowy. Woda szumi w czajniku. Będzie kawa.
Próżno szukać hasła „wypoczynek“ w tadkowym słowniku. Stronę porwały czerwone szpony, strzępy rozdeptała olchowa podeszwa. W kalendarzu nie ma bożychnarodzeń, bożychciał, wielkichnocy, a siódmy dzień tygodnia jest wydrukowany tą samą czcionką co poniedziałek czy środa. Po stukocie szpilek kobiet, które choć raz w tygodniu chcą poczuć się jak damy, po biciu dzwonów u Świętej Jadwigi, po wypucowanych na błysk karoseriach płynących leniwie po tafli wypoczętego asfaltu, Tadek poznaje, że budzi się niedziela, a kiedy niebo jest zielone i pachnie lipą, do roboty wychodzi wcześniej niż zwykle. Idzie parkiem, skręca w Rynek, robi koło i wraca Piekarską. Co chwila kuca. Dzwony już przestały bić. Z czarnych głośników sączy się pulchny głos rumianego proboszcza. Mówi coś o dzieleniu się i miłości bliźniego. Kazanie jak znalazł. Z pękniętej płytki chodnika Tadek podnosi dwa papierosy: jeden do połowy wypalony i zmięty, drugi cały, nienaruszony. Pijana sobotnia noc powiększa ludzkie serca. Tadek z kieszonki na piersi wydobywa foliowy woreczek: na dnie szczypta tytoniu, wyżej skrawki bibułek. Parę osmalonych ustników też się znajdzie. Straszy dzieci brązowymi szczękami i chowa pety. Wypali przy kawie.
- W nocy przywózka, trzeba rozładować. Który zostanie? - popołudniowe słońce odbija się w wypolerowanej stali. Tadek ucieka wzorkiem. Patrzy na czerwoną szafkę. Na samoprzylepnym świstku „Tadeusz Sikorka“ ktoś wyskrobał: „ sęp, nie sikorka“. - Jo zostane! Jak ca, to ca.
- Wątlak słyszałeś? Ucz się. Na Tadka zawsze można liczyć. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, on mi zawsze do pomocy. I, do kurwy nędzy, przestań bawić się nożem - zaszumiał majster Mroczko. Wyjrzał przez okno szatni, skrzywił się i smętnym krokiem podreptał do siebie. Otworzył szufladę, nalał.
- Dziadzio, nudno ci w domu? Łomotać co nie masz? - zapytał Wątlak
- W domu sie umiro.
Czaszka w sińcach, pod okiem limo. To nic nie znaczy. Z Tadka żaden kozak, Tadka trudno wkurwić. Próbowały szmaragdowe muchy w niebieskim wychodku, drabina z nadgniłym szczeblem, nawet gorąca oliwa. Głowica ukruszona, nikt nie chciał widzieć, maszyna na obrotach, do tysiąca dochodziła, zawór puścił, olej wytrysnął na spieczone usta. Tadek oblizał wargi i robił dalej. Raz tylko we wnętrznościach zadął wiatr i rozpalił te kilka drzazg w miejscu serca. A jak Tadek zły to idzie na śmierć.
Majster Mroczko dostał okresu i szukał ofiary. Trafiło na Tadka, malował konstrukcję pod przepalony olej. Poszło o pędzel, że niby jak spaw na kątowniku płytki, to trzeba okrągłym, a nie tym prostokątnym, pizdowatym. Mroczko zapiął sztywny kołnierzyk i stał nad Tadkiem jak kat. Zamiast topora trzymał długopis. Stał, pisał i dogadywał. Dogadywał, pisał i stał. Nie jadł ani nie szczał, kiedy zgłodniał ssał kciuk. Przez osiem godzin, przez zmianę, bez przerwy. Tadek pękł. Zadął na dupie jak na trąbie, z nosa strzeliła zielona maź. Chlusnął rozpuszczalnikiem ale zapałka zgasła w powietrzu. Kołnierzyk śmierdział toluenem. Tadek zarżał, buciorami podniósł piach i kurz.
Znaleźli go w kanale. Ktoś przemówił do rozumu, ktoś wspomógł. Pięćdziesiątka była podklejona taśmą. Tadek zjawił się z reklamówką. W mistrzówce zabrzęczało szkło. Potłukła się niezręczna cisza. Sprawa rozlała się po żyłach, rozeszła po kościach.
Flanelowa koszula latem, zimą wojskowy płaszcz. Przez cały rok rozdeptane buciory, pas i ogrodniczki: z prostokątną łatą na dupie, jedną szelką urwaną, drugą puszczoną na skos i splątaną w guźlołek - śmierdząca smarem i wysiłkiem szmata. I beret. Szary, z antenką. Pół miesiąca na łbie, pół za parcianym pasem.
Była późna wiosna, właściwie już lato, dużo maszyn odjechało, na premię to i nawet kiełbasę dali. Jasiek się nażarł. Brzuch mu spuchł jak balon, pod żebrem coś strzyknęło. Pojechał i kupił: - Masz, żebyś nie chodził jak łachmyta. W zawiniątku buty z cholewką, koszula z podobizną jakieś blondyny, spodnie, kapota z podpinką. Tadkowi błysnęło oko. Porwał to wszystko i przepadł bez śladu. Nie szukali go.
Wątlak ciął kable regulatora: - Pewnie się Dziadzio przegląda. Albo moczy szirt z Dodą. - Obcęgami zdzierał kokon izolacji. W czerwonej otulinie sterczała półtorówka. - Ja bym zmoczył.
Jasiek wracał po zmianie. Tłumik grał na kotle, opaski na wymiar nie szło dokupić. Jaśkowi odbijało się czosnkiem i czymś jeszcze. Zachciało mu się rzygać. Przy sosnowym lasku zatrzymał fiata, wysiadł. W rowie, na igliwnym kobiercu spał Tadek. Śmierdział wódą. Obok walał się beret. Ktoś lub coś wygryzł dziurę w mechatej tkaninie. Jasiek puścił pawia. Wyleczył się z dobroci.
Dziesiąty w kalendarzu, dziesiąta na zegarze. Przerwa. Powietrze zaczyna drżeć. Boi się słońca - tam wciąż dokładają i dokładają.
Jasiek leży na palecie i myśli o nowej teczce. Liczy Kazimierzów, szeleści Jagiełłami. Po robocie skoczy na Rynek za Alior. W domu zje obiad, zasłoni okna, posłucha ciszy. Pachnące nowością przegródki wypcha wspomnieniami. Ściśnie teczkę pod pachą. Pójdzie do kuchni, do kibla, wróci. Będzie tak krążył aż zasłony zrobią się czarne.
- Z Baśką do Korony. Tam chętna się robi, pazerna cipa - wąskim nożem Wątlak wydłubuje smar z pod paznokci. Kamera na słupie ostrzega go czerwonym światłem. - A ty Dziadzio, co zrobisz?
Tadek przysiadł na stołku. Morzy go sen. Twarz ma grubo ciosaną. Taka maska nic nie wyraża. Z buta wystaje czarny paluch. W kieszeni leży tłusta koperta.
- Staro loł bede!
Następnego ranka Tadek idzie Cichą, potem skręca w Robotników. Tam mało ludzi, tylko opuszczone domy. Na łeb naciąga beret. Nie będzie rozstawał się z nim przez jakiś czas. Aż zabliźnią się rany.
2
Nawet lubię taki oschły styl, proste gadanie, prymitywne w formie, a w treści niekoniecznie, ale z umiarem. Cały tekst w takim stylu to troszeczkę zarżnięcie historii, tu się trzeba domyślać fabuły i szczerz mówiąc oprócz tego, że o Tadku, to nie wiem o czym to jest. O życiu?
No ale nic, też tak czasem lubię popisać, dla zabawy.
No ale nic, też tak czasem lubię popisać, dla zabawy.
3
OMG...Nawet lubię taki oschły styl, proste gadanie, prymitywne w formie, a w treści niekoniecznie, ale z umiarem.
DAF, co Ty piszesz?
G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
5
Nie mogę, po prostu nie mogę przeboleć, że Konrad80 pojawił się jak meteor, przemknął i zginął gdzieś za horyzontem.
To, co tu zamieścił jest konkretnym kawałkiem prozy, soczystym jak stek na talerzu strudzonego kowboja, twardym jak lutowy poranek dla idącego na dzienną zmianę górnika. Każde słowo, każde zdanie ma swoją wagę, jest wykute w stali i kamieniu, krótkie (może miejscami za krótkie?), z obrazowaniem przemawiającym do wyobraźni, ale prostym, szczegółami zaznaczonymi, lecz bez lirycznego mazgajstwa. Codzienność w szarościach i czerniach, czasem beznadziejach, ale cholernie łapiąca za serce.
„Czaszka w sińcach, pod okiem limo. To nic nie znaczy. Z Tadka żaden kozak, Tadka trudno wkurwić. Próbowały szmaragdowe muchy w niebieskim wychodku, drabina z nadgniłym szczeblem, nawet gorąca oliwa. Głowica ukruszona, nikt nie chciał widzieć, maszyna na obrotach, do tysiąca dochodziła, zawór puścił, olej wytrysnął na spieczone usta. Tadek oblizał wargi i robił dalej. Raz tylko we wnętrznościach zadął wiatr i rozpalił te kilka drzazg w miejscu serca. A jak Tadek zły to idzie na śmierć.”
Rany...
Zaglądam tu czasem, jak mi się znudzą czarodzieje i krasnoludy.
Jeśli to nie jest jakiś dowcip, jeśli to nie jest jednorazowy strzał, to chciałbym tego poczytać więcej. I jeszcze więcej.
Autorze, wyleź z krzaków, pogadajmy, jest o czym.
Tadka też możesz zaprosić.
To, co tu zamieścił jest konkretnym kawałkiem prozy, soczystym jak stek na talerzu strudzonego kowboja, twardym jak lutowy poranek dla idącego na dzienną zmianę górnika. Każde słowo, każde zdanie ma swoją wagę, jest wykute w stali i kamieniu, krótkie (może miejscami za krótkie?), z obrazowaniem przemawiającym do wyobraźni, ale prostym, szczegółami zaznaczonymi, lecz bez lirycznego mazgajstwa. Codzienność w szarościach i czerniach, czasem beznadziejach, ale cholernie łapiąca za serce.
„Czaszka w sińcach, pod okiem limo. To nic nie znaczy. Z Tadka żaden kozak, Tadka trudno wkurwić. Próbowały szmaragdowe muchy w niebieskim wychodku, drabina z nadgniłym szczeblem, nawet gorąca oliwa. Głowica ukruszona, nikt nie chciał widzieć, maszyna na obrotach, do tysiąca dochodziła, zawór puścił, olej wytrysnął na spieczone usta. Tadek oblizał wargi i robił dalej. Raz tylko we wnętrznościach zadął wiatr i rozpalił te kilka drzazg w miejscu serca. A jak Tadek zły to idzie na śmierć.”
Rany...
Zaglądam tu czasem, jak mi się znudzą czarodzieje i krasnoludy.
Jeśli to nie jest jakiś dowcip, jeśli to nie jest jednorazowy strzał, to chciałbym tego poczytać więcej. I jeszcze więcej.
Autorze, wyleź z krzaków, pogadajmy, jest o czym.
Tadka też możesz zaprosić.