Memento Mori -opowiadanie w klimatach wiedźminolandii

1
Jest to moje pierwsze opowiadanie, mimo to nie proszę o wyrozumiałość. Jedynie o konstruktywną krytykę, coby nauke na przyszłość móc wynieść.



***

Memento Mori



Cios okutej w pancerną płytową rękawice ręki winien był połamać mu wszystkie żebra. Tak się jednak nie stało, ból , początkowo punktowy szybko rozchodził się po całym ciele. Kolejne uderzenie powaliło go na ziemię, gdzie na spotkanie wyszedł mu wystający ze ściany gzyms.

Głuchy odgłos uderzenia rozległ się echem wśród omszałych murów zamczyska.



**



- Dość. Myślę, że nasz przyjaciel, czy raczej jego układ nerwowy ma już dosyć.



W nisko zadaszonej komnacie panował mrok, gdzieniegdzie jedynie przerywany nikłymi refleksami mosiężnych kandelabrów. Każdy odgłos, który zaburzał grobową ciszę wydawał się potężnieć, zyskiwać na sile. Gdzieś kapała woda, a krople z dźwięcznym pluskiem spadały na posadzkę.



-„I o to potęga Nilfgaardu legła w pyle i prochu na brenneńskich polach… „- wymówił cedząc każde słowo Angivar aep Canell. – I tak dalej, i tak dalej „Polegli, w niewolę poszli lub bez wieści zaginęli wodzowie tej miary co Menno Coehootn, Braibant, de Melis-Stoke…”



Odłożył księgę, światło odbijało się na zręcznie wygrawerowanych złotych literach głoszących dumnie „ Historia Piórem Jarre’a z Ellander” .



-No de Melis, zwracam honor, zaginięcie bez wieści poszło ci nad wyraz dobrze. Rzekłbym nawet, że bardzo dobrze.- szybkim krokiem podszedł do nilfgaardzkiego byłego-generała, silnym szarpnięciem zdarł mu z głowy worek. – Ale chyba nie myślałeś, że Cię nie znajdziemy, co ?



Angivar, nazywany w złotym mieście „nowym Vatierem” objął stanowisko po swym poprzedniku w ciekawych i niezwykle kontrowersyjnych okolicznościach. Tak, okoliczności były równie kontrowersyjne, co i oczywiste. Wprawdzie śledztwo wciąż trwało, ale każdy od śledczych, przez matrony, na służkach kończąc, znał prawdę.



**



Słońce leniwie wynurzyło się zza horyzontu oświetlając uśpione miasto. Promienie wdrapywały się na dachówki, liżąc ciepłem żebraków, lunatyków, pijaków leżących na ulicach, oraz tych którzy po prostu tułali się po mieście o tak wczesnej porze. Vatier de Rideaux, bynajmniej lunatykiem ani żebrakiem nie był, a jeśli był to dobrze to maskował.



Idąc przeglądał raport, tekst przesuwał się przez jego mózg nie pozostawiając tam żadnego śladu. Nie przywiązywał ostatnio wagi do raportów. Był za bardzo pochłonięty tym, co działo się wokół niego, zbyt zajęty użeraniem się ze swoim zastępcą, nieco za ambitnym młodzikiem. Zbyt rozdarty stratą kochanki…



Nawet nie zauważył, że ktoś go śledził. Nawet nie poczuł bełtu, który z łatwością przeszył tunikę haftowaną złotymi nićmi. Nie zdążył jęknąć, gdy zabójca przedramieniem odgiął jego głowę w tył i wprawnym ruchem poderżnął gardło.



**



Generał polny de Melis-Stoke na próbę naprężył więzy. Pętla grubego sznura wpijały się w jego szyję, ramiona, przeguby dłoni, uda i kostki nóg. Mógł dygotać, oddychać i mrugać, ale nic więcej. Ledwie czuł kończyny. Na widok oprawcy niosącego pręt zwieńczony rozgrzanym do białości okręgiem, wzdrygnął się tak mocno, że sznur na rękach przeciął mu skórę.



Po wszystkim, co przeszedł w tej piwnicy, po całym tym cierpieniu, które musiał zdzierżyć wyobrażał sobie, że już nie odczuwa bólu. Mylił się.



Dziki, nieludzki wrzask rozległ się echem wśród omszałych murów zamczyska.



**



Niebo na południu gorzało od łun. Płonęły lasy, wsie, stosy trupów, kurhany i jeńcy na stosach. Płonął gniew w sercach. W oddali wrzała jeszcze walka. Nilfgaard wycofywał się i

- jak to robili wcześniejsi najeźdźcy i jak to robić będą, palił, niszczył i w ruinę obracał wszystko, co mogło posłużyć w jakikolwiek sposób zwycięzcy. A to, co się przydać nie mogło, niszczone było dla zasady.



- „Na wojence bywa różnie...”

- Zamknij tę swoją jadaczkę durniu! –warknął sierżant. – tak ci wesoło? To kop żwawiej!



Odział składający się z ośmiu żołnierzy odzianych w pierwotnie czarne, teraz jednak ubłocone, pokryte mieszanką potu, krwi i pyłu, płaszcze, sukcesywnie pogłębiał dziurę. Kilofy i łopaty co i rusz spadały z trzaskiem rozrywając zmurszałą glebę.



- Po co my to właściwie zakopujemy? –jeden z żołdaków wskazał skrzynię trzonkiem kilofa.-Nasi wracają, odwrót, słyszeliście jak trąbią. A my tu kurwa po kolana w błocie!



Podniosły się niezadowolone pomruki pozostałych członków oddziału. Jeden po drugim odrzucali łopaty i kilofy. Dowódca poczerwieniał, nerwowo wymachując kikutem, świeżą pamiątką po ręce. Tyle mu przyniosła ta wojna.



Mówili ,że to szansa na rozwój. że każdy się wzbogaci, prawili o ziemi dla żołnierzy. A on, chłopek prosty, dał się im zwieść. Baronom i władykom na czele z samym Emhyrem, tańczącym na kurhanach własnych żołnierzy poległych pod Brenną. I po co to wszystko?



Głowę nie najmłodszego już wiekiem sierżanta przepełniała irytacja, złość i żal. żal, że wszystko, z czym wiązał przyszłość swoją i swojej rodziny legło w gruzach. Miał ochotę rzucić to wszystko i wrócić czym prędzej do domu, do kochającej Gerulki i dwóch małych synków. Ale było coś silniejszego niż te wszystkie uczucia, coś, co jako młodzikowi wbito mu do głowy. żelazna zasada każdego żołnierza, każdego. I tego, który stoi w szyku naprzeciw szarżującej konnicy, i tego, który w czas oblężenia wbiega w grad wrogich strzał. Zasada bezwzględna, łącząca wszystkich ludzi wojny. Rozkaz. Rozkaz ponad wszystko.



- Ach ! Wy skurwysyny! Nie wpoili wam w koszarach do durnych pał waszych co to rozkaz? A zasrany rozkaz generała brzmiał „zakopać to” . –wykrzyczał tocząc pianę .



- „Raz ktoś komuś głowę urżnie…” – śpiewał dalej niepokorny żołnierz. Może, aby wyrazić swój protest, sprzeciw tej wojnie? A może po to, żeby po prostu dopiec dowódcy.

- Już wkrótce znowu zobaczę swoją rodzinę… -rzekł tęsknym głosem któryś młodzik.

- Zamknij się mówię! – zaryczał dowódca.

- Odbiorę, co moje temu skurwysynowi... –Wycedził barczysty knecht .

- Zbiorę żniwa… -rzekł drugi jakby w amoku.



Wieczór zapadł na długo nim tu przybyli. Teraz las spowijała czarna, zdawać by się mogło gęsta jak smoła ciemność. Kołyszący wierzchołkami drzew wiatr przybrał na sile.



- Sły-słyszeliście? – wykrzyknął Nilfgaardczyk. – Tam!

- Co? Słyszę tylko jak ten dureń wyje… CO ?! –sierżant rozdziawił oczy szeroko . Prawa dłoń pomknęła ku rękojeści miecza. Lewą, gdyby jeszcze ją miał, przetarł by z pewnością oczy w niedowierzaniu. Niestety ten przywilej nie był mu dany.



- „Raz znów dadzą znać o zmierzchu…”



- Do broooni!

- Matko!

- Jak go…



I nagle wszystkim, co znali, całym światem zatrząsł wrzask. Przeszywający pisk, który przywodził na myśl tylko jedną, niedwuznaczną myśl. śmierć. I rzeczywiście, spotkali ją.



Upadł na ziemię, przetoczył się po ubitej kopytami koni polanie. I widział ją, stałą nad nim. śmierć, jak spełnienie. Jak coś, czego zawsze pragnął. Wyciągnął przed siebie dłoń, jakby chciał złapać tą chwilę, ten nieuchwytny kawałek czasu.



Nad dygoczącym odziałem wznosiła się kobieta. Zdawała się być lekka, niematerialna, jakby przeznaczone jej było rozwiać się na targającym równiną wietrze. Filigranową dłonią sięgnęła pod ramię, odgarniając delikatnie mglistą szatę. Spod szaty wystawała rękojeść.



Rayner nigdy nie zobaczył swojej matki i ojca. Knecht nigdy nie odebrał długu. A żniwa i tak się marnie zapowiadały…



Spadła na nich, amortyzując skok ugięciem nóg. Ostrze długiej na 6 piędzi szabli wydobytej niewiadomo kiedy zawirowało w morderczym piruecie. Znaczyło swą drogę krwią.

Wskoczyła między nich, tnąc z precyzją, której pozazdrościć mogliby Novigradzcy zegarmistrze. A słynęli oni z dokładności.



Pierwszego cięła z góry, wzdłuż pionowej szparki w szyszaku.



Szczęk mieczy i krzyki przetoczyły się przez polanę.



**



Stała nad nim wachlując szablą w równych, hipnotycznych ruchach. Z klingi wąską stróżką ciekła krew. Tak filigranowa, tak zwiewna… podeszła bliżej.



Miękkim ruchem wskoczyła na młodzieńca i twardym obcasem przygwoździła go do ziemi. Odwrócił głowę. Trawa błyszczała blado w blasku księżyca. Była karminowa.



- Nie dokończyłeś pieśni. –rzekła z uśmiechem odsłaniając białe kły. – Cóż jest dalej?



Wpatrywała się w niego badawczo. Wojak przełknął ślinę z trudem i popełnił największy ze swoich wszystkich błędów.



-„że ktoś flaki ma na wierzchu.” – wycedził hardo . Zbladł widząc błysk w oku wampirzycy.



-Bardzo ciekawe, zaiste.. – zaśmiała się. – Pomysłowe piosenki wymyślają teraz żołnierze. A i jeszcze coś. Dziękuje za wykopanie tego dołu.



Uniosła dłoń w górę, po czym wpiła ją w brzuch młodzieńca. Twarde zakończone szpikulcami paznokcie z łatwością przedarły się przez mięśnie i żebra.



Głuche jęknięcie mordowanego w katuszach przetoczyło się przez polanę.



**



Twarz Angivara aep Canell jaśniała złowieszczo w białym blasku. Zaczesane rude włosy swobodnie okalały długa, pociągłą twarz. Małe świdrujące oczy kontrastowały ze sporym, lekko zadartym nosem. Tymi oczyma wpatrywał się właśnie w więźnia.



- De Melis. Stawiam sprawę jasno. –mówił chłodnym, spokojnym głosem. – Zginiesz, zresztą z tego samego powodu, z którego Cię porwaliśmy. Wiesz za dużo, zbyt wiele cennych informacji mieści się w tym posiwiałym już czerepie.



Przeszedł się po komnacie wpatrując się w leżący na ziemi wrak człowieka, który nawiasem mówiąc, człowieka przypominał już w bardzo małym stopniu.



- Masz dwa wyjścia. Powiesz mi, a ja będę wiedział czy mówisz prawdę. Zawsze wiem. Wówczas zostaniesz pchnięty nożem i ani się obejrzysz będzie po tobie. Jest też druga opcja..- To mówiąc schylił się tak, by móc spojrzeć generałowi w oczy. – Polega ona na tym, że oddam cię mojemu katu. On także skończy twój żywot, z tą drobną różnicą, że jak zauważyłeś, lubi bawić się jedzeniem, nim je skonsumuje. Przemyśl to dobrze.



De Melis-Stoke, były dowódca 4 Daerlańskiej wodził oczami wokoło. Było mu już obojętne wszystko, wszystko, byle tylko z tym skończyć. Lekko kiwnął głową.



Pachołek przyniósł tubę, otworzył ją i pośpiesznie rozwinął przed nim starą, wystrzępioną na bokach mapę. Starzec wpatrywał się w nią przez chwilę, po której to wskazał punkt palcem.



- Bardzo dobrze, jestem zadowolony. – uśmiechnął się, dobywając sztyletu, który jednak w ostatniej sekundzie obrócił w dłoni i schował powrotem. – Niemniej jednak, zwlekałeś z udzieleniem mi odpowiedzi. Przygotuj się na zabawę.



Dziki wrzask, którego nie sposób sobie wyobrazić rozległ się wśród omszałych murów zamczyska. Koczujący pod bramą jednej z baszt wilkołak uciekł przerażony w leśną głuszę popiskując i skomląc.



**



„ I mówiono w ten czas o tym, że broń powstanie. A kto broń posiądzie i okiełzna, władać będzie światem po wieczyste czasy. I imię jego sławne będzie, bo posiądzie moc wszelką i wiedzę.”

Geofrey Roderick II – „Zbiór mitów i legend wszelakich”







śniegi stopniały przeszło tydzień temu, lecz temperatura wciąż była diablo niska. Skulony w siodle bacznie obserwował trakt, zimno wdzierało się w szczelinę pod kaftanem. Czarna tunika z wyhaftowanym złotym słońcem, które jednak w przeciwieństwie do prawdziwego słońca nie ogrzewało. A nawet wręcz przeciwnie, bo jedwab, z którego wykonane było dostojne ubranie był wyjątkowo cienki i przepuszczał każdą falę lodowatego wiatru.



ściągnął pięty i poszedł w galop, musiał wybadać teren. Trakt wyglądał na spokojny, chociaż jak przekonał się w swojej stosunkowo długiej, bo 13 letniej karierze zwiadowcy, pozory lubiły mylić. Trzymał napiętą kuszę w pogotowiu, ukrytą pod kożuchem przerzuconym przez koński łęk. Cmoknął i zawrócił. Wkrótce w mgle ujrzał bryłę karawany.



Podjechał stępa do pierwszego powozu.



- I jak? Kryją się gdzie tam po krzaczorach wiewiórki czy inne bandyckie pomioty? – rzucił do nadjeżdżającego woźnica.

- Wydaje mi się, że nie. –odparł zwiadowca przerzucając uprząż przez drabinkę. Woźnica uniósł brwi.

- Wydaje ci się? A jeśli jednak tam są?

-Na pewno zauważysz. – uśmiechnął się żołnierz siadając na ławce koło druha.



Miał już tego wszystkiego dosyć. Tułania się po obcym kraju, w krańcowo niskiej temperaturze. Gdy ziąb zębami trzaska nie idzie ni w karty pograć, ni żartów sprośnych naopowiadać. Słowem, nie idzie nic, czym można by w innych okolicznościach zabić czas.



Wyruszyli tydzień temu. Tydzień. Ha, i to w jakim towarzystwie. Banda służących wywiadowi zabijaków i szpiclów. I ten wiedźmin, psia jego mać była. Wiedźmin, który od granicy z Cintrą słowem się nie odzywa. Któremu źle patrzy z oczu. Geven, płatny zabójca potworów, z tą swoją brzytwą przerzuconą przez plecy. Carel, zwiadowca od 15 roku życia widział już niejedno, wiedźmina w walce także. Mimo tego nie bał się go. Odmieniec budził w nim tylko jedno uczucie, odrazę.



Angivar aep Canell, dowódca i pomysłodawca wyprawy siedział oczywiście w ogrzewanej karocy i nie wyścibiał z niej nosa. żołnierz nie specjalnie się mu dziwił.



Jedyną bratnia duszą w tej kompani był Tandred, woźnica, jeden z pachołków szefa wywiadu.



- Jak myślisz, po co jedziemy? –spytał Tandred oglądając się na mijającego ich właśnie konnego.



To pytanie ostatnio coraz częściej nawiedzało Carela. Powiedziano im, że wykonują misję najwyższej wagi państwowej, ale nawet niedorozwinięty głupek zorientowałby się, że brak oficera wojskowego wyraźnie sugeruje, iż chodzi o coś innego. Może i sprawa jest wielkiej wagi. Ale na pewno nie państwowej.



- Nie mam bladego pojęcia.



- Cóż, czas pokaże. Niemniej, jeszcze parę dni spędzę na tym wozie, a tyłek mi do tej ławki przymarznie. – zaśmiał się woźnica. Wyjął zza pazuchy średniej wielkości zawiniątko. – To na czarną godzinę.



Gorzała pędzona przez rodzinę pachołka nie miała sobie równych. Trunek ogrzewał wnętrze i koił ducha. Błogie uczucie ciepła wypełniło zwiadowcę.



**



- Staaać!- ryknął barczysty żołdak. – Dojechaliśmy.



Na pokrytym gęstą trawą polu nie ostał się żaden ślad po okrucieństwach, jakie kiedyś się tu rozpętały. Ptactwo wszelkie trupy obdziobało, a krew w glebę żyzną wsiąkła. Polanę otaczały łagodnym łukiem drzewa, poszycie lasu zdawało się być nienaruszone.



Wozy, których z karetą Angivara było razem 4 zatrzymały się, a woźnice i pachołkowie pośpiesznie wypakowywali ekwipunek prowiant. Carem objechał pole trzykrotnie, choć niebezpieczeństwo raczej nie groziło. Zrobił to wyłącznie z nudy. Możliwość rozpędzenia konia do cwału na otwartej przestrzeni dawała mu radość. „Dobrze jest mieć czasem pozytywny akcent w szarym życiu”- powiedział do siebie zwiadowca.



Obozowisko było gotowe na wieczór. Wokół paleniska siedzieli niemal wszyscy, za wyjątkiem Canella i wiedźmina. Ci dwaj udali się na jakąś naradę…



Ogień tańczył wesoło, okalały go wyciągnięte w jego stronę zmurszałe od zimna ręce. Jeden ze szpicli jął wymachiwać kijem, widząc jednak nadchodzących Gevena i Canella, usiadł i poddał się szczegółowej analizie jego budowy.



- Wyruszamy jutro z rana. – rzekł Angivar bawiąc się monetą przekładając ją między palcami.



Nikt nie odpowiedział. Bo to nie było pytanie. Wszyscy siedzieli w ciszy wokół ognia. Nikt się nie odzywał, szpicle i agenci, bo nie mogli, byli anonimowi. Zwiadowca nie chciał, a wiedźmin chyba nie potrafił.



**



Wyruszyli z rana. Pochodowi uzbrojonych po zęby sługusów szefa nilfgaardzkiego wywiadu, towarzyszył wiedźmin, zwiadowca i sam szef. Przedzierali się przez miękką darń, kolczaste krzaki, powykręcane w dziwny sposób drzewa. Przodem szedł wiedźmin co jakiś czas przystając i nasłuchując. Tuż za nim szedł Carel, który bacznie obserwował boki. Pochód zamykała kareta.



- To musi być gdzieś tutaj! –powtarzał co jakiś czas Canell. – Jestem tak blisko…



Słoneczna kula już prawie stała w zenicie, kiedy na drodze zamajaczył jakiś kształt. Młoda kobieta. Bardzo drobna.



- Zawróćcie, jeszcze możecie. Potem nie będzie litości, nie będzie. – wypowiedziała metalicznym nienaturalnym głosem niewiasta. – Jeszcze możecie…



Po czym znikła tak samo tajemniczo, jak się pojawiła.





- Powiem ci druhu, że ta sprawa śmierdzi na milę. Było się w to nie pakować. –zwiadowca przerwał groźnie gestem ręki. Nie miał ochoty na bezowocne roztrząsanie tego, co mógł zrobić, a czego nie zrobił. Dobrze o tym wiedział, a dodatkowo mówienie o tym przepełniało go jeszcze większą frustracją.

- Może i śmierdzi. Ale musimy ją dociągnąć do końca.

- Do końca?

- Mhm.



Kluczyli tak jeszcze dobre dwie godziny, gdy w końcu trafili na miejsce. Wojownicy rozeszli się po polanie.



- Dobrze. A więc, skoro już tutaj dotarliśmy, wypadałoby w sumie powiedzieć, po co ciągnąłem was taki kawał z Nilfgaardu, zwłaszcza, ze pogoda do takich wypraw nie zachęca. A nawet wręcz dość skutecznie zniechęca. Tak więc, winien jestem wam powiedzieć, - uśmiechnął się. – ale nie powiem. Guzik was to obchodzi, czego szukacie. Szukacie skrzyni, a to dość proste. Jest zakopana gdzieś tutaj.



Spojrzał w niebo. Górowanie słońca mieli już dawno za sobą, do zachodu zostały jakieś trzy, może cztery godziny. Odkaszlnął i tupnął.



- Tutaj zaczynacie. łopaty są tam, a gdy słońce –wskazał na niebo.- się schowa, znaczy to, że skrzynia już powinna być znaleziona. Do pracy.



I wszyscy wzięli się do kopania, poza zwiadowcą, któremu przydzielono zadanie rozpoznania okolicy w poszukiwaniu „drobnych niebezpieczeństw”. Nie były one z pewnością tak drobne, bo w kompani był wiedźmin. Chodził wokół kopiących pochylając co jakiś czas głowę w zamyśleniu.



Zaczęło się ściemniać, gdy w końcu jeden z kopaczy trafił w coś twardego. Wszyscy podekscytowani podbiegli, by to zobaczyć. ów niezwykły obiekt, okazał się być tarczą nilfgaardzkiego żołnierza. Kopano dalej.



Polanę ogarnęła grobowa ciemność gdy jeden z żołdaków krzyknął

- Mam! Mam skrzynię!



**



Otoczyli skrzynię łukiem. Szef Nilfgaardzkiego wywiadu podszedł do niej powoli i ostrożnie dokładnie stawiając stopy. Wszyscy wpatrywali się w skrzynię, prócz wiedźmina, który spoglądał na las, gdy wtem jego medalion zadrgał silnie.



- Uwaga! –ryknął po czym w ułamku sekundy wydobył przerzucony przez plecy miecz. Wywinął nim syczącego młyńca po czym obrócił go parę razy w dłoni. – No chodź…



I przyszła. Lekko stąpając po ziemi dobyła długiej szabli o zakrzywionym końcu. Podskakując na niebotyczną wysokość machnęła orężem w bok, po czym poszła za nim odwijając się w podwójnym piruecie. Zaatakowała. Była piekielnie szybka, wielka broń w jej dłoni zdawała się ważyć tyle, co wykałaczka, wiedźmin z trudem parował ciosy, a zadawać własnych nawet nie próbował. Wiedział, że mu się nie uda.



Dziewczyna atakowała z finty i kwarty, celując w newralgiczne punkty. Wiedźmin odskoczył, szabla poszła w jego stronę. Na to liczył. Odbijając ją mieczem obrócił jelec w dłoni i pchnął sztychem celując w żebra. I wtedy stało się coś niebywałego. Wykorzystując impet szabli, przeciwniczka odskoczyła w bok i cięła na odlew całą szerokością klingi. Geven wypuścił miecz z palców i padł na kolana. Pierwszy raz dane mu było zobaczyć swoją własną krew w takiej ilości. Pierwszy i ostatni. Cios zakrzywionej szabli zgruchotał mu nasadę czaszki.



- To jakaś dziwożona! –ryknął jeden z agentów wyrywając klingę z pochwy, - Dalej chłopcy, oćwiczmy ją!



I wszyscy rzucili się do chaotycznego ataku. Dziewczyna zaśmiała się okrutnie i odwinęła szablą parę syczących młynców przekładając broń przed sobą i za plecami. Gdy zbliżyli się na odległość pięciu kroków wskoczyła między nich.



Pierwszego cięła przez szyję, odbijając się nogą od jego torsu zwinęła się w piruecie i dwoma precyzyjnymi uderzeniami odrąbała dwóm innym głowy. Przerzuciła jelec do drugiej dłoni i cięła zamaszyście nadbiegającego szpicla. Nie zwracała uwagi na krew, którą od drobnych palców stóp aż po czubek głowy była umorusana. Uśmiercała ich po kolei, zamaszystymi uderzeniami długiej szabli. W końcu zostało tylko dwóch, którzy zaczęli uciekać. Nadaremnie. Podniosła leżący na ziemi kord, po czym cisnęła nim w głowę biegnącego. Drugiego przygwoździła do ziemi czubkiem buta i końcem klingi przebiła na wylot.



Całą walka trwałą jakieś cztery, może pięć uderzeń serca. Serca, które biło szybko.

Angivar aep Canell stał blady obok skrzyni. Wyprostował przedramię i w jego dłoni błysnął mały motylkowy sztylet.



Dziewczyna poszła z gracją i pięknym, szerokim cięciem odrąbała mu rękę. Szef nilfgaardzkiego wywiadu zawył.



- A co z… z… - mówił nieskładnie wpatrując się w zalewający się posoką kikut.

- Z bronią ? – uśmiechnęła się nieładnie – Zajrzyj do skrzyni.



Pozostałą mu lewą dłonią podniósł wieko ostrożnie. Na dnie skrzyni leżał zwój. Angivar odwinął go ostrożnie i przeczytał.



„Nikt nie pokona śmierci.”



Teraz zbladł jeszcze bardziej.



- Jak to, ja przecież – targnął nim spazm i wywrócił się na ziemię. – Zabijesz mnie?



Dziewczyna uniosła oręż w górę. Księżyc odbił się refleksem w krwi ściekającej po stalowym. Zamachnęła szablą i schowała ją do pochwy.



- Tak. Ale ja widzisz, lubię się bawić jedzeniem, nim przejdę do konsumpcji.



Nie przypominający żadnego z ludzkich odgłosów wizg rozniósł się echem po lesie.



Koń pędzącego traktem zwiadowcy zarył kopytami w ziemię.
"Lepiej jest wiecznie milczeć, sprawiając wrażenie głupca, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości. "

2
W klimatach ,,wiedźminoladnii", taaak? <winky zaciera łapki i powoli oblizuje kły z krwi poprzedniej ofiary> No, to komu w drogę temu trampki, jedziemy z tym mięskiem. :twisted:


Cios okutej w pancerną płytową rękawice ręki
Nie zawiodłam się, jest co cytować już w pierwszym zdaniu. ^^ Nie pasuje mi tu słowo ,,pancerny". Za bardzo mi się kojarzy ze współczesnymi klimatami (czołgi, działa przeciwpancerne (PANZERFAUST! - zakrzyknęła radośnie Muza) i tym podobne).
ból , początkowo
Przecinek ma przylegać do poprzedniego słowa.
Kolejne uderzenie powaliło go na ziemię, gdzie na spotkanie wyszedł mu wystający ze ściany gzyms.

Głuchy odgłos uderzenia rozległ się echem wśród omszałych murów zamczyska.
Primo: powtórzenie. Secundo: gzyms uśmiechnął się i wyciągnął dłoń w geście powitania.
W nisko zadaszonej komnacie
Zadaszona komnata? <myśli intensywnie> Co najwyżej sufit może mieć nisko.
-„I o to potęga Nilfgaardu legła w pyle i prochu na brenneńskich polach…
To to jest fan fiction?! łe... takich rzeczy my tu nie oceniamy. Powinnam tupnąć nogą, trzasnąć drzwiami i już zakończyć ocenę, ale już się zdąrzyłam rozkręcić. Choć, oczywista, nie spodziewaj się wysokich ocen za pomysł - bo zwyczajnie nie jest twój. Klimaty klimatami, ale trza było, cholibka, napisać, że FF. Oszczędziłbyś nam roboty, a sobie depresji twórczej. :lol: żartuję, oczywiście.
wodzowie tej miary co Menno Coehootn
Miary, przecinek.
-No de Melis, zwracam honor, zaginięcie bez wieści poszło ci nad wyraz dobrze. Rzekłbym nawet, że bardzo dobrze.- szybkim krokiem podszedł
,,Szybkim" z wielkiej.
Angivar, nazywany w złotym mieście „nowym Vatierem” objął stanowisko po swym poprzedniku w ciekawych i niezwykle kontrowersyjnych okolicznościach. Tak, okoliczności były równie kontrowersyjne, co i oczywiste.
Zaczęłam oceniać ten teskt z niezrozumiałych i mało istotnych przyczyn. Były równie nieistotne, co niezrozumiałe. (Wcale nie takie niezrozumiałe, zachciało się być Weryfikatorem to masz.)
Wprawdzie śledztwo wciąż trwało, ale każdy od śledczych, przez matrony, na służkach kończąc, znał prawdę.
Z kontekstu wynika, że każdy znał prawdę od śledczych, matron (?! jakich, kurde bele, matron?) i służek. Zabrakło przecinka.
Promienie wdrapywały się na dachówki, liżąc ciepłem żebraków, lunatyków
A co oni robili na dachach? (Może grali na skrzypcach?) (Moderatorowy LOL XD)
Nie zdążył jęknąć, gdy zabójca przedramieniem odgiął jego głowę w tył i wprawnym ruchem poderżnął gardło.
Próbuję to sobie wyobrazić. Chwyta głowę przedramieniem. Przedramieniem? Pewnie za szyję. I poderżnął mu gardło. To samo, które zasłonił własnym przedramieniem?
Pętla grubego sznura wpijały się w jego szyję, ramiona, przeguby dłoni, uda i kostki nóg.
Pętle.
Generał polny de Melis-Stoke na próbę naprężył więzy. Pętla grubego sznura wpijały się w jego szyję, ramiona, przeguby dłoni, uda i kostki nóg. Mógł dygotać, oddychać i mrugać, ale nic więcej.
Doprawdy? Przeca mógł jeszcze ruszać uszami, kręcić nosem i zwijać język w trąbkę. I to jeszcze nie będzie wszystko!
A my tu k***a po kolana w błocie!
Przecinki wokół ,,kurwy" (ale to zabrzmiało XD).
Prawa dłoń pomknęła ku rękojeści miecza.
Znikła za horyzontem i tyle ją było widać.
niewiadomo kiedy
Oddzielnie.
Z klingi wąską stróżką ciekła krew. Tak filigranowa, tak zwiewna… podeszła bliżej.
I rzekła: - Me imię Rh+! Dla przyjaciół Krwinka.
Miękkim ruchem wskoczyła na młodzieńca i twardym obcasem przygwoździła go do ziemi.
To zabrzmiało dwuznacznie. Przynajminej do ,,i". Miękki ruch i twardy obcas - mieszanka wybuchowa.
Twarde zakończone szpikulcami paznokcie z łatwością przedarły się przez mięśnie i żebra.
Szpikulce na paznokciach? Znaczy... tipsy?
Małe świdrujące oczy kontrastowały ze sporym, lekko zadartym nosem. Tymi oczyma wpatrywał się właśnie w więźnia.
A ja myślałam, że jakimiś innymi...



Dalej już mi się nie chce. Znaj łaskę pana, że w ogóle oceniłam to dalej niż po zarejestrowaniu faktu, że to fan fiction.



Co tu wiele mówić?



Pomysł: 1

Nie twój.

Styl: 1

Też nie twój. Miej własny, zamiast naśladować innych.

Błędy: 3-

Powtórzenia, interpunkcja przede wszystkim. źle zapisujesz dialogi, jeden przykład pokazałam.

Schematyczność: ?

W każdym akapicie dzieje się coś innego, nic nie jest ze sobą powiązane i ogólnie to totalny misz-masz. Oceny brak, bo nie doczytałam.

Ogólnie: 1+

Nisko, ale to jest średnia. 1 + 1 + 2,75 + 0. Podzielić na 4 = 1,25. Plus z litości.



ło borze, w tej ocenie wylazła ze mnie cała złośliwość, jaką w sobie noszę. (.__.)



Napisz coś swojego. Wtedy ocenię mniej złośliwie. Nieco. ;) Powodzenia.
Z powarzaniem, łynki i Móza.

[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]

לא תקחו אותי - אני חופשי

3
Dobrze, te informacje są bardzo cenne. Zabieram się zatem do pisania "czegoś swojego" nawet już mam pomysł. Dziękuje bardzo za krytykę, która chodź diablo złośliwa jest w sumie słuszna. śmieszne jest to, żę czytając ten tekst teraz, zdaje sobie sprawę, jak niektóre wyrażenia głupio brzmią ;)



Dziękujeraz jeszcze, pozdrawiam Kerdej
"Lepiej jest wiecznie milczeć, sprawiając wrażenie głupca, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości. "

4
Przeczytałem i mam mieszane odczucia. Nie, wróć. Nie mam żadnych, skoro styl i pomysł nie są twoje to nie mam tu nic do ocenienia. Bo po co?

Powiem tylko, że nie podobało mi się - zbyt dużo rzeczy chciałeś przekazać, co ci nie wyszło najlepiej. Nie wiem czy to moje zboczenie, ale widzę tu trochę za dużo przymiotników jak na mój gust.

Poza tym wszystkie błędy wymieniła Winky.

Poczekam aż wrzucisz coś swojego, wtedy na pewno ocenię.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
czytając ten tekst teraz, zdaje sobie sprawę, jak niektóre wyrażenia głupio brzmią
Brawo, kolego! Popełnianie błędów nie jest największym problemem, kłopot pojawia się, gdy nie umiemy ich dostrzec.

Trzymam za Ciebie kciuki.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron