2
autor: Erythrocebus
Umysł pisarza
Tekst 1
WWWNie wyspałem się. Boże, jak ja cholernie się nie wyspałem. Śnił mi się las niedaleko miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem, znajome drzewa, które były niemymi obserwatorami mojego dzieciństwa. Ów las z mojego snu był piękny, lecz miał jeden mankament. Zawsze, ale to zawsze, w pewnym konkretnym miejscu pomiędzy krzakami siedziała niedźwiedzica. Z młodym. Nie wiem, po co tam szedłem, ale takich rzeczy we śnie się nie wie, ot, idziesz i już. A to, że zmierzasz wprost do paszczy wielkiego miśka, to sprawa drugorzędna.
WWWSen kończy się zawsze tak samo: próbuję uciekać, ale nie dobiegam dalej, niż do szkoły, gdy potężna paszcza chwyta mnie za kark i bum! w tym momencie się budzę. Tym razem było nie inaczej. Jedynym odstępstwem od normy był fakt, że zleciałem z łóżka, uprzednio uderzywszy moją kobietę w twarz. Nie miała mi za złe ani tego, ani tej śliwy, która pojawiła się pod jej okiem.
WWWNie wiem skąd, ale miałem pewność, że to będzie zryty dzień. Takie głupie, natrętne przeczucie podobne do tego, które mi mówi, że w lesie na lewo od ścieżki siedzi niedźwiedzica z młodym.
WWWZszedłem do kuchni na śniadanie – kanapki z dżemem śliwkowym. Patrzyłem na śliwkę, którą nabiłem mojej kobiecie, i uznałem, że dziewczyna jednak ma poczucie humoru.
WWW- Misiu… - przerwała ciszę. „Misiu”, zły znak.
WWW- Słucham?
WWW- Bo widzisz… Byłam wczoraj na zakupach i…
WWW- No śmiało.
WWW- Urwałam nadkole.
WWWPrawie zakrztusiłem się kawą, ale przecież nie będę krzyczał na ukochaną.
WWW- To nic, pojadę do pracy z urwanym. Dzisiaj piątek, może przez weekend mi to zrobią.
WWW- No ale ja… oddałam go już do naprawy.
WWWŚwietnie. Ten dzień zaczyna się po prostu świetnie. „No ale” – pomyślałem. „Zrobiła mi kanapki, kawę, nawet nie zapomniała posłodzić. Wybaczę jej”. Uśmiechnąłem się, wstałem od stołu, ucałowałem ją w czoło i rzekłem:
WWW- Spokojnie, słońce. Pojadę autobusem.
WWWWybiegłem z domu. Jeśli miałem zdążyć do roboty, musiałem gnać trzysta metrów na przystanek. Widziałem, że żółto-czerwona maszyna już stoi. Kierowcy mieli zwyczaj akurat tutaj robić sobie przerwę. Potrafili nawet w zimie nie wpuścić z tego powodu do środka.
WWWZobaczyłem niepokojący omen – drogę przebiegł mi czarny jak smoła kocur. Bestia dodatkowo popatrzyła się na mnie zielonymi ślepiami, jakby chciała mi wywróżyć rychłą śmierć. Nie jestem przesądny, ale coś mi mówiło, że to zwierzę wybrało sobie rewelacyjny dzień, żeby przynieść pecha. Jakby mi było mało miśków.
WWW- Misiek! Chodź tutaj, kici, kici – zawołała mała dziewczynka, która najwyraźniej wychodziła do szkoły.
WWWNo tak, „Misiek”, to było do przewidzenia. Zazwyczaj to koty przynoszą pecha, tego dnia to były miśki. Jeszcze nie było ósmej, a już mogłem uznać ten dzień za pechowy. Tyle dobrego, że to piątek, nie poniedziałek.
WWWGrono pasażerów składało się z mieszanki dzieciaków z wielkimi plecakami i babć, które spieszyły na nabożeństwo o 8:30. Droga zajęła raptem kilka minut. Wysiadając spojrzałem na zegarek. „Zdążę kupić gazetę u pana Mańka”. Wkroczyłem do sklepu i jąłem rozglądać się za czasopismem „FOCUS”. Pan Marian jakby wiedział, że moje nerwy wystawiono na próbę. Postanowił wyleźć zza lady i na siłę mnie uszczęśliwić.
WWW- Panie kochany, promocję mamy na miśki, patrz pan, jaki ładny.
WWWPokazał mi niewydarzony twór z brązowego pluszu z wielkim czerwonym nosem. Nadusił go gdzieś między łopatkami i popłynęła melodia: „Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci. Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci”.
WWWSzlag mnie trafi.
WWW- Nie, dziękuję, nie chcę misia.
WWW- No ale ładny, panie, i gra. Dzieci lubią misie i promocja jest.
WWW- Potomstwa nie mam, a sam nie jestem dzieckiem.
WWW- No ale weź pan miśka, jedyne sześć pińdziesiąt.
WWW- Nie.
WWW- Ale niech pan weźmie, taki ładny miś. Za pięć panu oddam, niech będzie moja strata.
WWW- Proszę mi sprzedać gazetę.
WWW- I misia?
WWW- Nie, misia nie.
WWW- Ale czego misia nie?
WWW- Bo nie chcę, nie podoba mi się i nie jest mi do niczego potrzebny.
WWW- Ale niedrogo. Weź pan.
WWWDiabli go nadali z tym misiem. Nie wytrzymałem.
WWW- Nie, to pan sobie go weź i weź pan go sobie wsadź, wiesz pan, gdzie. Gazetę też – rzuciłem „FOCUS’a” na ladę i wyszedłem. Słyszałem jeszcze:
WWW- Trzy pińdziesiąt, moje ostatnie słowo!
WWWNiech go diabli wezmą razem z tym miśkiem.
***
WWWOsiem godzin później zdążałem do domu. Niczego tak nie pragnąłem, jak walnąć się w fotelu, otworzyć piwo, włączyć mecz i spędzić ten dzień, jak typowy leser. Otworzyłem drzwi i już zauważyłem, że coś jest nie tak. Co to było? Ach tak, torba z zakupami. Moje kochanie postanowiło zażyć shoppingu. Zaraz mi powie: „Misiu, patrz, jaki ładny topek sobie kupiłam”. „Misiu”. Grrr. Niech mnie chociaż nazwie „żabką”.
WWWPowitała mnie z tajemniczym uśmiechem na twarzy, chowając coś za plecami. Niespodzianka. Lubię niespodzianki.
WWW- Cześć, misiu. Wiesz, byłam na zakupach i tak pomyślałam, że dzisiaj jest Dzień Dziecka i choć jesteś duży… to mam coś dla ciebie.
WWWOczom moim ukazała się torebka w różowe miśki, a w środku siedział obrzydliwy, brązowy pluszak z wielkim czerwonym nosem, który zaczął grać: „Pora na dobranoc, bo już…”.
WWWNie mam już kobiety.
Tekst 2
WWWNoc była zimna, a piwo ciemne. Siedziałem na kosmatej kanapie w samym środku burdelu lepkiego od sumy wszystkich grzechów. Obracająca się kula leniwie oplatała lokal miliardem refleksów. Hebanowe lalunie siedziały przy barze, kusząc obietnicą rozkoszy, którą kupisz kilkoma drinkami. Porter zostawiał w ustach posmak palonego drewna. Z ukrytych pod futrzanym obiciem głośników sączyły się nuty. Jakiś tercet wył o tym, że wciąż trzymają się przy życiu. Ich jaja musiały zaliczyć randkę w ciemno z dziadkiem do orzechów.
WWWDwóch wysokich czarnuchów podeszło do mojego stolika, gdy piłem kolejnego browara.
WWW— Mansa czeka — burknął ten z lewej, gdy wciąż wlewałem w siebie ciemną gorycz.
WWW— Tylko skończę piwo.
WWW— Mansa czeka. Mansa nie lubi czekać. — Goryl zrobił się jeszcze bardziej opryskliwy. Nie czekając na odpowiedź, chwycił mnie za ramię i pociągnął. Nie opierałem się, gdy zaprowadzili mnie do schowanej w głębi loży.
WWWMansa był właścicielem tego lokalu i królem czarnej dzielnicy. Przywitał mnie blaskiem łańcuchów ciążących na szerokiej klacie, szeregami sygnetów oplatających grube palce i złotem zębów odsłoniętych w szerokim uśmiechu. Dwie wtulone w niego cizie były tylko dobrym uzupełnieniem. Ogromne niedźwiedzie wręcz łapy spoczywały władczo na ich biodrach. Skinieniem nakazał swoich gorylom odejść, po czym klepnął obydwie laleczki.
WWW— Dziecinki, duży miś musi załatwić interesy. Idźcie sobie potańczyć.
WWWZostaliśmy sami. Postanowiłem od razu przejść do rzeczy:
WWW— Chcę odkupić od ciebie jedną z dziewczynek.
WWWDonośny śmiech był jego pierwszą odpowiedzią.
WWW— A tak na serio? — dopytał, wciąż rozbawiony.
WWWPowtórzyłem, tym razem głośniej i wyraźniej. Śmiech szybko ustał, a na twarzy alfonsa pojawił się nieprzyjemny grymas. Nie przywykł do takiego tonu z ust pospolitego doliniarza.
WWW— Daj mi jeden powód, dla którego miałbym się z tobą układać — wycedził w końcu.
WWW— Mam sporo powodów. — Nie dałem się zastraszyć. — Ale, gdy twoi ludzie przerwali moje miłe chwile z zimnym browarkiem, zapomnieli wziąć leżącą przy moim stoliku walizkę. Tam znajdziesz wszystkie twoje ulubione powody.
WWWMansa przywołał jednego z ochroniarzy. Wyraz twarzy władyki natychmiast się zmienił, gdy czarna skrzynka wylądowała na jego kolanach. Faktycznie, miałem powody. Dziesięć tysięcy ładnych, zielonych powodów.
WWW— Słyszałem, że u Irlandczyków mieli problemy po śmierci FitzPatricka — wspomniał, przeglądając kolejne pliki banknotów. — Widać, że i tobie udało się coś przytulić.
WWWOd razu stał się bardziej przyjazny. Wygładził palcami bujny, przystrzyżony w podkowę zarost. Spytał, którą chciałbym kupić.
WWW— Saphire — odpowiedziałem od razu. W tym lokalu wszystkie dziewczynki miały imiona wzięte od kamieni szlachetnych. Ona była inna. Taka wyniosła i pełna godności, nie zasługiwała na upodlenie prostytucji. Wiedziałem, że muszę ją wyzwolić.
WWWMansa chyba nie do końca wierzył, w to co usłyszał. Zaśmiał się nerwowo. Stwierdził, że jej nie da się kupić. Brzmiało to bardziej jak kiepski żart niż groźba. Jego śmiech był coraz głośniejszy. Nie wiedzieć czemu, moja propozycja na nowo zaczęła go bawić.
WWWSięgnąłem do kieszeni kurtki i wyciągnąłem mały okrągły przedmiocik.
WWW— Może to cię przekona. — Rzuciłem mu go.
WWW— Co to? — Twarz miał wciąż wykrzywioną w spazmie śmiechu, gdy chwycił błyskotkę w locie. — Ojca tez okradłeś?
WWWKról otworzył dłoń, na której spoczywał sygnet. Rozwarł szeroko oczy, gdy ujrzał wszczepioną w złoto szmaragdową koniczynkę. Natychmiast zamilkł. Spojrzał na mnie, strach wręcz się z niego sączył. Nie przywykł do takich darów ze strony szeregowego czarnucha.
WWW— Finnigan FitzPatrick O’Maley. — Prawie sylabizowałem pełne imię i nazwisko szefa irlandzkich gangów, którego tajemnicza śmierć wstrząsnęła całym półświatkiem. — A właściwie, Świętej Pamięci Finnigan FitzPatrick O’Maley. A to jego sygnet. — Nie mogłem się powstrzymać przed złośliwym uśmieszkiem.
WWWMansa wziął pieniądze, ale nie chciał sygnetu. Mogłem zabrać dziewczynę, ale musiałem natychmiast wynieść się z miasta.
WWWSpojrzałem mu prosto w oczy. Musiał widzieć, że wygrałem wszystko, co chciałem.
***
WWWSaphie jak zwykle była piękna i niedostępna. Taka sama, jak wtedy, gdy kupiłem ją na jedną noc. Wtedy obiecałem sobie, ze ją uwolnię. Trzymałem ją w ramionach, gdy w końcu zostaliśmy sami. Nie miałem już kasy i wiedziałem, że Irlandczycy wkrótce mnie dopadną, ale to się już nie liczyło.
WWW— Teraz ja będę twoim dużym misiem, będziesz przy mnie wolna i szczęśliwa.
WWW— Ale wiesz, misiu. — Jej odpowiedź była pozbawiona wszelkich emocji. — Ta dziecinka lubi tylko dziewczyny.
www.huble.pl - planszówki w klimacie zen!