Planowałem napisać króciutki wstęp, choćby częściowo, odpierający niektóre zarzuty, które, pewnie się pojawią - jednak umieszczam sam tekst,
a szerzej wypowiem się po konstruktywnych komentarzach, o które pięknie
i uniżenie proszę.
ROZDZIAł II.
Przygotowania.
Jeśli myślicie, że po tamtym, przypadkowym spotkaniu nieustannie dumałem o Pięknej Pani, to jesteście w błędzie. Przez długie miesiące myśl o Niej nie znajdowała żadnego dojścia do mego umysłu, który w tym okresie sprawiał wrażenie raczej obojętnego na jakiekolwiek wiadomości z zewnątrz. Po części spowodowane to było, bez wątpienia, intensywną pracą, jaką zawsze jesienią młodzi mężczyźni z naszej krainy musieli wykonywać. Całe dnie upływały mi bądź to na mechanicznym przegiewaniu łodyg cierżu, bądź to na bezmyślnym droszeniu jego ziaren.
Wieczorami, gdy wracałem do domu, byłem tak potwornie zmęczony, że od razu kładłem się spać – sami więc rozumiecie, że nie miałem czasu na żadne głębsze rozmyślania. Był to okres bardzo dla mnie przykry – nie mogłem wymykać się na tak umiłowane przeze mnie spacery po naszej krainie. Nie pozwalała mi na to nawet pozycja mego ojca - wysokiego urzędnika państwowego - dzięki której mogłem, zazwyczaj, bezkarnie wałęsać się godzinami po okolicznych lasach.
Ten dziwny stan umysłowej impotencji niechybnie trwałby dłużej, gdyby nie to, iż pewnej nocy nie mogłem zasnąć - dręczył mnie jakiś niepokój. Nic w tym jeszcze nie byłoby wyjątkowego, bowiem dość często miewałem kłopoty z zasypaniem – między innymi dlatego tak chętnie uciekałem nocą w świat marzeń. Kłopot polegał na tym, że tamtej nocy nie mogłem uczynić nawet tego! Leniwie podniosłem się na łóżku (w tamtejszym okresie sypiałem na posłaniu, a nie pod nim jak to zwyczajowo czyniłem) i powoli przekręciłem głowę na lewą stronę. Otworzyłem oczy i dotarło do mnie naraz z całą mocą, iż śpię samemu. Stwierdzenie tego prozaicznego faktu było bardzo bolesne – uświadomiłem sobie wtedy bezmiar mojej Samotności. Innymi słowy, zrobiło mi się niezmiernie smutno, iż obok mnie nie leży żadna bliska mi istota. W tamtej chwili nie miałem żadnych wyuzdanych pragnień, łaknąłem po prostu bliskości, pragnąłem, aby spała przy mnie ukochana dziewczyna, życzyłem sobie zasypiać ze świadomością, iż nad ranem, kiedy się obudzę, ujrzę tuż obok kobietę moich marzeń.
Wtedy przypominam sobie o ślicznej Pannie.
- Chcę Cię kochać – szepczę bezwiednie.
Cicho, niemal bezgłośnie, płaczę. łzy ciekną mi po policzkach, lecz nie zmienia to faktu, iż jestem sam. Absolutnie i nieodwołalnie samotny. Czuję się beznadziejnie bezradny. A Ona tańczy na polanie, wypatrując mnie, czekając na moment, w którym będę dostatecznie silny, by przyjść
i zatańczyć z Nią, czekając na moment, który nigdy nie nadejdzie.
- Chcę, byś mnie kochała – mimowolnie wymawiam moje podświadome marzenie. łzy ciekną mi po policzkach. Zasypiam.
Nie wiem do końca jak to się stało i czasami łamię sobie jeszcze nad tym głowę, ale rano obudziłem się z silnym postanowieniem spędzenia z Nią reszty mego życia. Zadanie to przedstawiało się jako beznadziejnie trudne, bowiem, jak już wspomniałem, była Ona cudzoziemką.
W tym miejscu muszę słów kilka powiedzieć o naszej krainie. Usytuowana jest ona na stosunkowo niewielkich rozmiarów półwyspie; od Północy i Zachodu otacza ją Ocean, natomiast od południowych sąsiadów oddziela nas wysokie pasmo potężnych gór – ponoć jeszcze nikomu nie udało się przez nie przejść. Tak więc, Niezwykła Dziewoja musiała pochodzić ze Wschodu.
Była Obca – to wszystko komplikowało. Mieszkańcom mojego kraju nie wolno, bowiem, go opuszczać. Jest o tyle dziwne, że państwo nasze słynie na cały Wschód
z olbrzymiej Wolności, jaką cieszą się jego obywatele.
Nie wiedząc co czynić udałem się do mego Ojca po radę. Wszedłem do skromnego budynku państwowego, w którym pracował i niepewnie zacząłem:
- Ojcze…
Skierował głowę w moją stronę. Początkowo na jego twarzy zobaczyć można było bezmierne zdziwienie (nieczęsto inicjowałem rozmowę, a już prawie nigdy nie zdarzyło mi się to czynić w Urzędzie), lecz relatywnie szybko ustąpiło ono miejsca nieśmiałemu zadowoleniu.
- Tak, mój Synu? – spytał łagodnie.
Zawahałem się. Nic niezwykłego. Zwyczajowo odczuwałem lęk związany
z rozmowami. Nie lubiłem ich prowadzić, a obecność Ojca dodatkowo mnie deprymowała. Miałem skłonność do „zacinania się” w konwersacjach
z osobami, przy których czułem się niepewnie. Zawsze mnie więc zastanawiało czemu moja wada wymowy ujawnia się również w dialogach
z Ojcem. Wziąłem głęboki oddech i wyrzuciłem jednym tchem:
- Czemu obywatele naszej krainy nie mogą jej opuszczać?
Pytanie moje zaskoczyło go pozytywnie - aż cały pokraśniał z radości.
- Synu mój! Jakże się cieszę, że zwracasz się do mnie z tym zagadnieniem! – wykrzyknął wielce szczęśliwy, a ja uświadomiłem sobie, że oto zaczęła się kolejna z jego długich
i niezmiernie patetycznych tyrad, które tak uwielbiał przede mną wygłaszać.
- Synu mój! Pytanie Twoje jest oczywistym i bardzo łatwo czytelnym świadectwem tego, iż z młodzieńca stałeś się mężczyzną! Nawet nie podejrzewasz jak bardzo moje serce raduje się z faktu, iż nareszcie dojrzałeś! Interesowanie się sprawami społeczno-politycznymi jest niewątpliwą oznaką tego, że wreszcie przestały Cię zajmować te dziecinne eskapady po okolicznych lasach i bardzo niezdrowe oddawanie się bezproduktywnym marzeniom! Jakże się cieszę, że stałeś się dorosły! – przemówił pogrążony w euforii.
śpieszę wyjaśnić, że w naszej krainie chłopcy stają się mężczyznami mając szesnaście lat – sami więc rozumiecie, iż przez nader długi okres (liczyłem sobie bowiem wtedy osiemnaście wiosen) byłem prawdziwym utrapieniem dla mego Ojca i, z pewnością, skazywałem go na złośliwe uwagi ze strony jego kolegów-urzędników, którzy zazdrościli mu jego wysokiej pozycji. Co prawda, nigdy nie powiedział mi wprost, że uważa mnie za niedojrzałego, dziwnego chłopaka, który powinien był już dawno dorosnąć - jednak ja wiedziałem, iż w głębi duszy trochę się mnie wstydzi i czeka
z utęsknieniem dnia, w którym stanę się mężczyzną. Z pewnością darzył mnie miłością – co do tego nigdy nie miałem żadnych wątpliwości, aczkolwiek widząc z jaką czułą zazdrością spoglądał na innych młodzieńców w moim wieku albo jaki bolesny grymas malował mu się na twarzy za każdym razem, gdy widział mnie leżącego pod łóżkiem czułem, że wolałby mieć innego, bardziej normalnego syna, a gdy uświadomiłem sobie ten fakt, wiedziałem, iż wszelkie trwałe porozumienie pomiędzy nami jest, pod każdym względem, wykluczone.
Oczywiście, nie miałem mu tego za złe (lub tylko trochę) – sam bowiem często marzyłem o tym, aby być inną osobą, rzekłbym - bardziej normalną.
- Wreszcie będziesz mógł zająć się poważnymi zajęciami! Przed Tobą stoi otworem nowy, wspaniały świat ludzi dorosłych! W końcu znajdziesz się
w głównym nurcie życia społecznego! Jakaż to dla mnie radość! – kontynuował swoje entuzjastyczne przemówienie.
- Ojcze, ale czemu obywatele naszej krainy nie mogą jej opuszczać? – przerwałem jego wywód, by przypomnieć o moim pytaniu.
Lekko zbił się z tropu i, minimalnie zasmucony, że mu przeszkodziłem w przemowie, jął odpowiadać na me zapytanie:
- Synu mój! Jak wiesz, kraina nasza jest niewielka i niezbyt potężna. Nie posiada żadnych znaczących surowców, a technologicznie jesteśmy daleko
w tyle za innymi państwami. Jednakże kraj nasz wyróżnia się pośród pozostałych niespotykaną nigdzie indziej Wolnością Jednostki. Podatki są minimalne i każdy płaci taką samą stawkę – za to, że po prostu istnieje
i jest obywatelem, nie za dochód, który jest jego prywatną sprawą. Urzędników jest niebywale mało i nie wtrącają się oni w życie mieszkańców. Nakazów jest bardzo niewiele. Nie lubimy przymusu – każdy może robić co chce – byle tylko nie krzywdził innych.
- Więc czemuż, Ojcze, nie wolno naszym ziomkom przekraczać granic? – spytałem, z charakterystyczną dla kogoś kto znalazł subtelny kruczek prawny w skomplikowanej umowie, wyniosłością.
Spojrzał na mnie ponurym wzrokiem, w którym przyjemne zaskoczenie moją odwagą mieszało się z subtelną dozą uprzejmego lekceważenia typową dla ludzi, którym wydaje się, że wiedzą wszystko najlepiej. Przez krótką chwilę było wyraźnie widać, iż zastanawia się co mi odpowiedzieć.
- Synu mój, być może przyjdzie taka chwila, w której wyjawię Ci Tajemnicę, opowiem o Dawnej Przystani…
- Przecież mamy przystań! – przerwałem bystro.
- Tak, ale jest ona nieporównywalnie odmienna od tamtej, pierwszej,
o wiele większej od obecnej. Kontynuując, liczę na to, że nadejdzie taki czas, w którym odsłonię przed Tobą historię Sekretnej Przełęczy, czy Nieznanej Technologii i opowiem o wielu, wielu innych rzeczach, o których nawet Ci się nie śniło, jednak nie mogę tego uczynić teraz, gdy dopiero co wyłoniłeś się
z Ciemności. Jeśli do Niej nie wrócisz i ciężką, systematyczną pracą udowodnisz swoją dojrzałość, swoją wartość, swoją przydatność - to wiedz, iż, dzięki mojej protekcji, masz zapewnioną świetlaną przyszłość w Urzędzie –
a gdy już w nim się znajdziesz, to siłą rzeczy będziesz musiał poznać pewne, nieznane szerszej publiczności, sprawy.
Przerwał na chwilę, a potem wyglądał tak, jak gdyby dogłębnie rozważał dalsze słowa, które powinien wypowiedzieć. Po kilku minutach spytał się uroczyście:
- Obiecasz mi, że nie pogrążysz się znowu w Mroku i będziesz, już na zawsze, dojrzałym, dorosłym mężczyzną, który nie żyje w oderwaniu od Rzeczywistości i nie marzy o jakichś dziwnych chimerach?
Zapanowało milczenie. Ojciec wymagał ode mnie zbyt dużo. Nie mogłem mu tego obiecać, bowiem, bałem się Jasności, do której próbował mnie przyciągnąć. To właśnie Cień był moim przyjacielem. Dopiero zakryty całunem Ciemności czułem się naprawdę bezpiecznie.
Cisza. Wyczekiwanie Ojca. Nerwowo przekłada z miejsca na miejsca jakieś dokumenty. Wciąż milczę. Obserwuję jak patrzy na mnie z nadzieją w oczach i jestem bez mała pewien, że widzi mnie już w duchu jako normalnego młodzieńca idącego razem z nim i innymi mężczyznami na polowanie, za którym przecież, ku jego nieomal rozpaczy, nigdy nie przepadałem. Robi mi się smutno, że muszę go zawieść. Nie wytrzymuję w końcu tej dusznej atmosfery, więc wychodzę ze spuszczoną głową z budynku i po cichu, z wyrzutami sumienia, oddalam się w stronę mego domostwa, za sobą pozostawiam stłumiony płacz Ojca, który nie potrafił znaleźć klucza do mojej duszy.
Przez kilka następnych dni włóczyłem się bez celu po okolicy i choć przez cały ten czas rozpamiętywałem niedawną rozmowę to moje myśli krążyły raczej bezwładnie i nie doszedłem do żadnych konstruktywnych przemyśleń. Dopiero gdy wkroczyłem w Las, głęboko, głęboko i natknąłem się na leniwy strumień, umysł mój, w typowy dla siebie sposób, skojarzył owe niewielkie źródło, które przez większość dnia (ze względu na poszycie leśne) znajdowało się pogrążone w cieniu, z Przystanią, a gdy dokonał tego dzieła, wiedziałem od razu, co przyszło mi dalej czynić.
Stoję pod wielkimi, pradawnymi drzewami, strumień płynący pode mną delikatne szemrze, a przez listowie przedostaje się niewielka, skromna smuga popołudniowego światła, które sprawia, że Ja, człowiek, który przed momentem uświadomił sobie, iż musi udać się do portu, wsiąść na statek
i udać się przez Ocean do Innego świata, gorąco wierzę, że wiedza ta została mi objawiona w jakiś cudowny, niepojęty, sposób.
Proszę, nie posądzajcie mnie o ciemny, zabobonny, średniowieczny mistycyzm, jednak jeśli mam być szczery, to muszę przyznać się, że tak - doznałem wtedy czegoś na miarę mistycznego doznania, czy, wypowiadając to innymi słowy - otarłem się o Metafizykę. Oczywiście, wszystko trwało to tylko moment, po czym ciemne obłoki na powrót przesłoniły słońce,
a w Lesie ponownie zapanowała szarość i bylejakość pochmurnego dnia. Bywa, że całym sobą nienawidzę takich ulotnych chwil (mimo ich bezapelacyjnej piękności) – trwają one bowiem tak krótko, iż nigdy nie jestem pewien, czy miały one w ogóle miejsce.
Wracałem do domu wielce rad z faktu, iż nareszcie, po tylu bezowocnych dniach, wiem co mam czynić, aby przybliżyć się Pięknej Nieznajomej, a na tafli mego szczęścia widniała tylko jedna rysa – Ojciec. Bywa tak, że jeszcze teraz, gdy odpowiednio wytężę słuch, słyszę jego tłumiony szloch, szloch człowieka, który marzył o innym, bardziej normalnym synu, który tak jak Odwieczny Porządek nakazywał, powinien czerpać radość
z wykonywanej pracy, natomiast w czasie wolnym od niej bawić się oraz weselić wśród znajomych, lubować się w sporcie i polowaniu, flirtować
z dziewczętami, a po osiągnięciu pewnego wieku ustatkować się i założyć rodzinę.
Byłbym nieuczciwy, gdybym nie wspomniał, że wiele było chwil takich,
w których ja sam marzyłem o tym, aby ten świat, świat zwykłych ludzi
i codziennych przyjemności był mi dostępny – rzecz jasna, na ogół byłem dumny z mojej odmienności i czułem się przez to lepszy od innych osób, jednakże ten stan, efemerycznego w gruncie rzeczy, zadowolenia
z siebie i życia przerywany był okresami głębokiego smutku i jeszcze głębszej samotności. Gdy nachodziły mnie takie momenty, w których jedyne czego pragnąłem to wejść pod łóżko i spać, spać, spać, czyli, po prostu, nie istnieć dla świata, uświadamiałem sobie z całą mocą, iż tak NAPRAWDę to chcę, aby ktoś, chociażby najlichsza jednostka, dogłębnie mnie zrozumiała. Uważałem bowiem (i chyba cały czas tak uważam), że najtrudniejszą rzeczą jest pojąć drugiego człowieka – wymaga to bowiem odstąpienia od mierzenia swoją miarą i wczucia się w tę inną osobą, a zdolności empatyczne nie są, niestety, zbyt częstą własnością charakteryzującą ludzi.
Zajęło mi kilkanaście kolejnych dni, zanim odważyłem się pójść do Przystani. Stanowiła ona port handlowy, w którym przywożono niezbędne produkty żywnościowe, których, z racji dość ciężkiego klimatu jaki panował
w naszej krainie, nie bylibyśmy w stanie sami wyhodować. Z rozmów prowadzonych przez marynarzy zatrudnionych w obsłudze portu, które skrzętnie wyłapywałem, dowiedziałem się kiedy przybędzie pierwszy tej jesieni statek.
Przywędrowałem do portu w oznaczonym terminie (niby przypadkiem), ale czekało mnie rozczarowanie. Statku nie było. Z powodu niepomyślnego, południowego wiatru zapewne przybędzie dopiero w przyszłym tygodniu (tak prawił bosman). Niestety, gdy pojawiłem się na następny tydzień okazały żaglowiec właśnie znikał zza linii horyzontu. Poczułem się dotkliwie oszukany. Musiałem czekać do wiosny na kolejną okazję, bowiem zimą żaden kapitan nie odważyłby się zawitać do naszego portu.
Nie był to czas zmarnowany, co to, to nie. Nieśpiesznie spacerowałem po okolicy przygotowując się mentalnie na długą, morską wyprawę. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Drzewa zrzuciły swoje bajeczne, kolorowe liście, a na ich miejsce przyjęły biały puch. Cała okolica, aż po horyzont, pogrążona była w śniegu, dzięki czemu świat wydawał mi się bardziej monochromatyczny, bardziej zbliżony do dualistycznego, czarno-białego pejzażu, który tak umiłowałem. Był to okres, ze wszech miar, cudowny. Dookoła mnie istniała jedynie biel, biel, biel, a gdzieniegdzie majaczyła się niepewna czerń drzew i nieśmiałe cienie rzucane przez nie, podkreślając wspaniały, srogi krajobraz. Nic więc dziwnego, że zimę, ten surowy czas, czas, w którym człowiek dopiero pod wpływem przejmującego chłodu odczuwa swoje istnienie z całą mocą, umiłowałem sobie najbardziej.
Dokonałem również pewnych przygotowań natury bardziej praktycznej. Zgromadziłem, niezbędne do podróży, zapasy solonego mięsa (oczywiście, nie udałem się na polowanie, ponieważ nie jestem zbyt biegły w tej sztuce, lecz systematycznie wykradałem niewielkie kawałki z naszej rodzinnej spiżarni), pitnej wody oraz niewielkie ilości Malpeto – tak na wszelki wypadek.
Nastała wiosna i gdyby nie to, że lada chwila oczekiwałem przybycia statku, to z pewnością popadłbym w, typową dla mnie w tym okresie, depresję. Nie lubiłem bowiem tej pory roku – wszystko toczyło się za szybko, rośliny rozwijały się zbyt bujnie, ptaki potwornie hałasowały, a inne zwierzęta pędziły gdzieś w, niezrozumiałym dla mnie, pośpiechu. Dużo bardziej ceniłem zimę z jej lodowatym spokojem, z jej chłodną niewzruszonością, z jej mroźną ciszą, która niepodzielnie panowała przez tych kilka białych miesięcy.
Być może moje, nad wyraz flegmatyczne, zachowanie, w okresie, gdy kochałem się przecież bez pamięci w Pięknej Pani (więc teoretycznie powinienem był czym prędzej przedsięwziąć jakichś kroki, które by mnie do Niej przybliżyły), wydaje Wam się dziwne, ale musicie wiedzieć, że w naszym państwie pośpiech nie jest zbyt częstym zjawiskiem. Wszystko
w tej niewielkiej krainie toczy się swoim naturalnym rytmem i ludzie wiedzą, że nawet jeśli nie zdążą zrobić czegoś danego dnia, to zrobią to nazajutrz,
a jeśli, z woli śmierci, nie będzie to im dane – no to cóż… - trudno. Przed Nieuchronnym nie ma ucieczki, więc nasi mieszkańcy pogodzili się
z niepewnością jutra, nauczyli się żyć zgodnie z Naturą i respektowali wszystkie jej aspekty.
Ja wtedy jeszcze się nie nauczyłem, ale pośpiechu nie lubiłem tak jak wszyscy. Choć, gdy teraz, po latach, zastanawiam się głębiej nad tym zagadnieniem, dochodzę do wniosku, że jednak podświadomie śpieszyłem się. Na dnie mego serca znajdował się pośpiech, lecz nie taki powierzchowny, zewnętrzny – mój był zgoła innego rodzaju. Pędziłem ku niezwykłym osiągnięciom, ku sławie, ku mądrości, ku szczęściu, ale przede wszystkim ku wielkiej miłości – a wszystko to w wieku ledwie osiemnastu lat! Dopiero teraz, pisząc te słowa, uświadamiam sobie, że śpieszyłem się tragiczniej od innych - pragnąłem przeżyć jak najwięcej, chciałem doświadczyć wszystkiego co możliwe, miałem ochotę zagarnąć z życia ile się dało, zupełnie jakbym nie zdawał sobie sprawy z faktu, iż jeszcze wiele lat życia przede mną – tym samym pozbawiałem się pewnej młodzieńczej spontaniczności i beztroskiego zapatrywania się na świat. Z drugiej strony, trochę się rozumiem – obecnie mam prawie pięć razy więcej lat niż wtedy, a nic z tego, o czym marzyłem, nie osiągnąłem – co więcej, to, że znajduję się w szpitalu psychiatrycznym może przemawiać za tym, iż raczej cofnąłem się w stosunku do sytuacji (zamiast ją polepszyć), w której się ówcześnie znajdowałem.
Zaglądałem do portu codziennie. Moja wytrwała cierpliwość wkrótce opłaciła się. Pewnego dnia, gdy ponownie znużonym krokiem wkraczałem na teren przystani, ujrzałem olbrzymi żaglowiec, który stał przy kei. Jeśli oczekujecie ode mnie bardziej rozbudowanego opisu tej wspaniałej jednostki, to, niestety, muszę Was rozczarować, ale jestem niezdolny do charakteryzowania w jakikolwiek szerszy sposób budynków, statków, czy innych wytworów ludzkich (ich samych też nie potrafię barwnie przedstawiać) – jedyne, co w miarę dobrze mi wychodzi, ale, z pewnością, jeszcze wiele, oj, wiele mi brakuje, to opisy niektórych magicznych chwil, które dane mi było przeżyć.
W każdym razie, udałem się czym prędzej do jednego z załogantów i zagadnąłem go (minimalnie się zacinając) o termin wypłynięcia:
- Pppppprzepraszam, kiedy odpływacie?
- Jak skończymy rozładunek, a potem załadunek. – odpowiedział logicznie.
- Kiedy można się tego spodziewać? – nie dawałem za wygraną.
- A bo co? – odparł niewzruszony, kontynuując rozładowywanie ciężkich skrzyń.
- A bo nic – wyszeptałem speszony i odszedłem szybkim krokiem w stronę miasta, chcąc jak najszybciej oddalić się od tego, nieprzyjaznego, miejsca.
- Jutro nad ranem powinniśmy być gotowi do odpłynięcia – rzucił głośno, gdy już prawie straciłem go z oczu.
Ucieszyłem się, że jednak udało mi się zdobyć niezbędną mi informację. Wróciłem czym prędzej do domu, wrzuciłem jedzenie, nóż, zwitek liści Malpeto i kilka jeszcze innych drobiazgów do płóciennego worka, napisałem króciutki list do Ojca, w którym sucho poinformowałem go o mym wyjeździe, po czym wyszedłem, by wkręcić się jakoś na żaglowiec pod osłoną nocy. Nie było to zadanie łatwe, bowiem trwał załadunek. Kręciłem się w okolicy barku, uważając, by nie zostać zauważonym i zastanawiałem się jak przedostać się na pokład. W końcu stwierdziłem, że najpewniejszym sposobem dostania się na tę piękną jednostkę, która w świetle pełnego księżyca wyglądała jeszcze okazalej niż za dnia, będzie wejście do jednej ze skrzyń, które marynarze umieszczali w ładowni barku. Wyczekałem na odpowiedni moment, gdy majtkowie zrobili sobie krótką przerwę, po czym szybko, acz ostrożnie zbliżyłem się do skrzyni stojącej na uboczu, delikatnie podniosłem wieko i, zapewne niezdarnie, wgramoliłem się do środka, lądując pośród miękkich ziaren cierżu. Było ciemno – podobało mi się. Niewielka, drewniana przestrzeń, otaczająca moją skuloną postać, wspaniale izolowała mnie od zewnętrznego świata, którego tak bardzo nie cierpiałem. Aby się nie udusić, wyjąłem nóż i zrobiłem niewielką dziurkę w skrzynnej ścianie naprzeciwko mnie, po czym, cokolwiek absurdalnie zważywszy na niecodzienną sytuację, w której się znalazłem, zwinąłem się w kłębek
i poszedłem spać…
Wschodzi właśnie słońce, które swoimi promieniami subtelnie oświetla górzysty krajobraz. Ptaki, mające gniazda na wiosennych, owocujących drzewach, rozpoczynają swój tradycyjny, wczesny świergot. Gdzieniegdzie widać motyle, czasem w oddali przebiegnie sarna. Zza jednym z wielu zalesionych wzniesień wyłania się pomału Wielki żółw. Kroczy nieśpiesznie utartym, górskim szlakiem. Poranne światło, które dociera do Ziemi rozproszone przez cieniutkie obłoczki, podkreśla baśniowość chwili oraz uwydatnia majestat zwierzęcia. Wielki żółw starannie stawia kroki, a każdy
z nich jest konieczny, nie wykonuje on żadnego niepotrzebnego posunięcia. Jego ruchy odznaczają się pewnością i, jednocześnie, trudną do oddania słowami, poetyką. Widać, że zna drogę, a podróż sprawia mu pewną radość. Na grzbiecie żółwia siedzę Ja. Jestem zdenerwowany, mam czas do zmierzchu, a droga daleka. Szepczę mu do ucha, aby przyśpieszył – odpowiada niskim, głębokim głosem, że nie ma potrzeby.
- Zdążymy. – mówi.
Słońce nieubłaganie przesuwa się w kierunku zachodnim i choć nie ma jeszcze południa, boję się, że nie uda nam się i Ona odejdzie na zawsze.
Droga przebiega teraz na większej wysokości, pojawia się mgła, lecz żółw nie traci nic ze swej pewności. Bezbłędnie wynajduje ścieżkę i, choć jest ona niezmiernie wąska, więc wystarcza jeden fałszywy krok, by spaść
w straszliwą przepaść, Wielki Gad nic sobie z tego nie robi i junacko zaczyna gwizdać jakąś, dziwną, żółwiową, melodię.
Schodzimy teraz z gór, trasa prowadzi okazałą doliną. Słońce już dawno osiągnęło zenit i w dalszym ciągu niezmiennie zmierza ku zachodowi. Lękam się, że nie zdążę na Ceremonię – zaczynam panikować i delikatnie popędzam żółwia.
- Spokojnie. – odpowiada i niewzruszony, pewny siebie, kontynuuje marsz.
By oddalić od siebie strach, myślę o żółwiu. Zazdroszczę mu jego opanowania. Chciałbym mieć taką skorupę jaką on ma. Cóż za komfort, wiedzieć, że zawsze można się
w niej schować!
Zaczęło padać. ścieżka biegnie wzdłuż rzeki, która, pod wpływem deszczu, bardzo burzliwie toczy swoje wody, ochlapując nas co chwilę. Słońce znajduje się coraz niżej, niedługo pocznie zachodzić. Odczuwam coraz potworniejszy lęk – krzyczę do żółwia:
- Szybciej! Szybciej!
- Możesz w każdej chwili zejść. - odpowiada spokojnie, choć wyczuwam
w jego głosie hamowaną irytację.
Początkowo nie zmienia tempa marszu, lecz po pewnym czasie, bardziej pod wpływem moich coraz głośniejszych wrzasków niż zachodzącego słońca, zaczyna iść szybciej.
źle to wpływa na jakość wędrówki, kroki stawiane przez żółwia nie są już tak pewne jak wcześniej, gdy szedł swoim naturalnym tempem. Wkraczamy do Lasu – ostatniego odcinka naszej podróży. ścieżka, w wyniku intensywnego, popołudniowego deszczu, jest niezmiernie śliska. Zaczyna się ściemniać.
Boję się, że przez opieszałość mego oryginalnego wierzchowca nie zdążę i śliczna Dziewczyna, którą umiłowałem, pozostanie dla mnie nieosiągalna na wieki. Poganiam żółwia coraz zacieklej, pod wpływem hałasu jaki robię ugina się i przyśpiesza jeszcze trochę.
W tym wielkim pośpiechu, do którego go tak niecnie zmusiłem, tuż przed celem naszej podróży, Wielki żółw potyka się o jakiś wystający z ziemi korzeń. Mam wrażenie, że nasz upadek trwa bardzo długo.
- Czas się zatrzymał – myślę, szybując w powietrzu.
Po bolesnym lądowaniu wstaję, otrzepuję się, stwierdzam, że nic mi nie jest i jestem gotów kontynuować wędrówkę. Oglądam się do tyłu i widzę Wielkiego żółwia, leżącego spokojnie na skorupie. Nie może samodzielnie wstać - jest skazany na pomoc z zewnątrz i on zdaje sobie doskonale z tego sprawę.
- Czy mógłbyś mnie przewrócić? – pyta się cichym, opanowanym głosem.
Odwracam się, kilkadziesiąt kroków przede mną stoi Piękna Pani, która w ostatnich promykach zachodzącego słońca wygląda naprawdę oszałamiająco.
- Chodź! – zaprasza kusząco.
Stoję i przez jakiś czas zastanawiam się, co czynić. Po dłuższej chwili podchodzę do biednego zwierzęcia i usiłuję je przekręcić. Niestety, dla mnie samego jest to zadanie niewykonalne, żółw jest zbyt ciężki. Spoglądam mu w oczy – nie znajduję w ich wyrzutu, jest za to dziwna, i doprawdy przerażająca, obojętność.
- „Hic gelidi fontes, hic mollia prata, Lycori,
Hic nemus; hic ipso tecum consumere aevo.” – dolatuje do mnie jego prawie niesłyszalny szept.
Idę kilkanaście kroków w kierunku ślicznej Dziewczyny, która wyraźnie na mnie czeka. Zatrzymuję się. Stoję.
- „Tu chłodne źródła, tu miękkie łąki, Lykorze,
Tu gaj; tu chciałbym z tobą zakończyć życie.” – żółw powtarza pradawną sentencję coraz ciszej.
Nie wiem co robić. Kładę się na ziemi, zwijam się w kłębek i jestem głęboko wdzięczny Ciemności, która nastała, bowiem dzięki niej moja bezradność jest niewidzialna dla świata.
- „Hic situs finita luce.” – dociera do mnie jeszcze jeden cytat ze Starożytnych.
Zasypiając, pogrążony w niemym szlochu, zazdroszczę Wielkiemu żółwiowi jego opanowania i milczącej, niewzruszonej godności, z którą zakończył swój powściągliwy żywot i czuję, że jego ostatnich, wypowiedzianych z jakimś obłąkańczym spokojem, słów: „Tu spoczywa po zgaśnięciu światła.” nigdy nie będzie dane mi zapomnieć…
Powieści II Rozdział.
1„Marceli ocknął się na sekundę ze straszliwego koszmaru i ujrzał rzeczywistość zwykłą normalnego człowieka. Było strasznie – uciekł szybko do swoich światów."
"Jedyne Wyjście" - S.I. Witkiewicz.
"Jedyne Wyjście" - S.I. Witkiewicz.