Victoria

1
Drżący blask gazowych latarni lśni na mokrym bruku. Po deszczu powietrze ma słono gorzki smak, jest cudownie rześkie. Nie ma już uciążliwego, miejskiego kurzu. Idę powoli ulicą, chce się nacieszyć widokiem barwnych witryn.
Piękny wieczór, ktoś otworzył drzwi składu kolonialnego i wypuścił zmieszane zapachy cynamonu i wanilii. Zamykam na chwilkę oczy, wciągam ten aromat głęboko w płuca. Przypomina mi się dzieciństwo. Domowe wypieki na święta, aż wyobraźnią czuje ich smak.
Dość tego, trwonię czas na zbędne wspomnienia. Gwiżdżąc na palcach, przywołuje dorożkę. Wąsaty woźnica z numerem 13 pochylił się na koźle.
– Gdzie szanowny pan sobie życzy? – pyta.
– Wschodni Aeroport – odpowiadam. Siadam z tyłu, podróżną torbę kładę na kolana.
– Wio mały, no! – Dorożkarz popędza konia i odwraca się do mnie. Widocznie te zwierze samo dba o bezpieczną jazdę.
– To pan na Victorie? – Nie czekając na moją odpowiedź, mówi dalej. – Trzech klientów już miałem.
– Ma pan rację, kupiłem okazyjnie bilet – mówię znudzonym tonem i widzę, jak bez udziału woźnicy dorożka omija stojącą przy krawężniku furmankę. – Pan szanowny spojrzy na drogę! – zwracam uwagę.
– Spokojna pana głowa! – Woźnica machnął ręką. – Stara chabeta poradzi sobie, mądra ona, bystra – zachwala swoje zwierze.
Podobno za klika lat powozy będą bez koni. Szaleństwo, ludzie się pozabijają. Jeśli fiakier nie myśli, to czasem kobyła jest mądra.
A jak zostanie tylko głupia maszyna? Nie rokuje to dobrze ludzkości.
Woźnica jeszcze o coś pyta. Ja udaje, że zerkam na zegarek. Nie mam ochoty na rozmowy. Nie chce być niemiły, ale zbywam milczeniem. Sprawdzam czy nie zgubiłem biletu. Nad nami z buczeniem silników przelatuje sterowiec. Prawie go nie widać, jest jak mroczny cień na tle gwiazd. Wiatr przegnał chmury, odlot nie powinien się opóźnić. Wreszcie przez niski parkan widać Victorię.
Nie jest to, największy aerostat, ale na pewno najpiękniejszy. A po deszczu prezentuje się cudownie.
Poszycie wygląda jak z jedwabiu, teraz jeszcze zyskało na połysku. Ma w sobie jakąś magię. Delikatna barwa kości słoniowej, a na niej namalowane złote pnącze. Takie jak w japońskich obrazach. Kłączami oplata całe cygaro, falistym, łagodnym ruchem opływa sterowiec. Tworzy złudzenie, jakby wyrastało wprost z maszyny. Rozkwita egzotycznymi kwiatami, a te czarne i granatowe ptaki sprawiają wrażenie żywych. Sam wygląd stał się najlepszą reklamą, każdy chce polecieć tym cudem.
Mija dwadzieścia minut i pasażerowie gromadzą się przy odpowiednich bramkach. Kolejny raz sprawdzam bilet, klasa druga, kajuta dwanaście.
– Witamy na pokładzie Victorii – mówi steward, kłania się i wskazuje właściwy kierunek. Wejście jest tuż za gondolą. Klasa pierwsza jest wyżej, trzecia z tyłu, bliżej silników. Szybko znajduje kajutę, mam drugiego pasażera. Fakt, są dwa łóżka, ale ukradkiem liczyłem na samotny spokój nocą. Cóż, przyjdzie spędzić razem trochę czasu. Kajuty są ciasne, całkowity minimalizm.
– August Koll – przedstawił się – Jestem marszandem, szukałem w Wiedniu nowych talentów. Takich co, za kilka, może kilkanaście lat staną się bardzo sławni.
– Hm! Malarstwo, wydawało mi się, że wy marszandzi podróżujecie tylko pierwszą klasą.
– Owszem, tylko ci wielcy, na górze piramidy. Ja jestem u jej podstawy – mówiąc, rozłożył ręce i uśmiechnął się szeroko. Według moich wyobrażeń, handlarz sztuką jest bogatym, zarozumiałym dziwakiem. A ten wygląda na normalnego faceta.
– Lubię malarstwo rodzajowe. Powiedzmy, życie wiedeńskiej ulicy. Nie trawię impresjonistów – oznajmiam. Nie mam pojęcia jak rozmawiać o malarstwie. Kiedyś miałem okazję być na jakimś wernisażu. Przypominam sobie reakcje ludzi krytykujących obrazy.
– Ja też ich nie znoszę – Koll ożywił się, sięgnął do wielkiej teczki. Trzyma w niej dzieła przyszłych mistrzów. – Mam akwarele jednego z artystów – Zerknął na sygnaturkę. – To jest młody artysta, pan Adolf Hitler, samouk, początkujący pejzażysta. Posiada niewątpliwy potencjał – mówi i pokazuje pracę tego wiedeńskiego malarza. Moim zdaniem, to takie ładne widokówki, można takie kupić na Dworcu Wiedeńskim.
Nie mam wielkiego pojęcia o obrazach. Traktuje je dość prosto. Podoba się albo nie. Podjąłem ten temat, muszę grać dalej.
– Hm – mruknięciem wyrażam kontemplacje dzieła. – Światło, mam wrażenie, że jest sztywne – mówię i nie wiem dokładnie, co to znaczy. Kiedyś słyszałem takie określenie, sztywne światło.
– Wydaje się wręcz brutalnie zaznaczone, w kontraście do cieni.
– Właśnie! Ma pan rację – mówi August. Drapię się po brodzie – tak, niewątpliwie brak mu wprawy, nie umie swoimi pracami porwać widza. On dopiero kształtuje swojego artystycznego ducha. Za jakiś czas nauczy się trafiać do ludzkich serc, będzie o nim głośno.
Kiwam głową przyprawdzając opinii fachowca. Udało się, a mogła wyjść mała kompromitacja.
– Przepraszam, uleciała mi pańska godność – odzywa się do mnie.
Delikatnie dając do zrozumienia, że się nie przedstawiłem.
– Ach! Przepraszam, ta interesująca rozmowa o malarstwie – No i weź, coś wymyśl na poczekaniu. Nie chce, żeby znał moje prawdziwe imię. Nie będzie mu do niczego potrzebne. Na torbie Augusta dostrzegam paczkę cukierków. Zwykłych eklerków, jakie są w każdym sklepie.
– Filip Leclerc – mówię, podając dłoń. – Inżynier, amator sztuki.
Rozmawiamy jeszcze pewien czas. Już nie o malarstwie jakiegoś tam Hitlera. Koll opowiada o swojej rodzinie, ponad godzinę słucham o jego żonie Grecie i dwójce dzieci. Od razu widać, jak je kocha, aż mu się łza w oku kręci. Wyciera dyskretnie i szepcze – Miesiąc ich nie widziałem – wzdycha.
Zazdroszczę mu, mówię wprost
– Piękna małżonka i słodkie szkraby. Ja jeszcze nie uwiłem gniazdka – Obu nam się robi jakoś tkliwie.
Szybko zmieniam temat, ogólnie o wszystkim polityka, plotki, sport, czyli męskie tematy. Aż znużony August kładzie się spać.
Ja też leże, ale nie mogę zasnąć. Sterowiec leci pośród przestworzy, łagodnie i prawie nie słychać silników. Zerkam na zegarek, minęła północ. Po cichu wstaje, zakładam ubranie, ostrożnie wychodzę na promenadę. Za barierką szereg okien, za nimi mrok. Wydaje się gęsty jak smoła. Natychmiast kieruje się do wyjścia. Jest tu coś w rodzaju klatki schodowej, omijam pierwszą klasę. Kolejne drzwi, lekko pchnięte otwierają się bez problemu. Tu są przedziały techniczne, załogi i Bóg jeden wie, co jeszcze. Gaz syczy w przewodach, słychać szum powietrza opływającego poszycie. Mijam imponujące zbiorniki z gazem, nie sądziłem, że tak duże mogą się pomieścić, w tak ograniczonym wnętrzu. Wykorzystany jest każdy wolny metr przestrzeni. Nic się nie marnuje, wręcz konstrukcja idealna. Warkot silników jest tu bardzo wyraźny. Idę ku górze, wnętrze wielkiego cygara zapiera dech, aluminiowe wręgi, drabinki, jakieś pomosty, tablice z zegarami, ciągnie się to ponad sto metrów. A przecież są większe maszyny. I tak docieram pod coś, co można nazwać sufitem. Kolejne drzwi, za nimi rodzaj studzienki, nad głową odsuwany luk. Chwytam za rączkę, mocno szarpię, otwiera się bez problemu. I natychmiast uderza we mnie silny podmuch. Powietrze wyciska łzy z oczu. Szybko się cofam i zamykam. Bałem się, że będzie zamknięty, niedługo będzie potrzebny. Czas wracać do kajuty, tylko nie wiem, którędy.
– Czego pan tu szuka?
Zaczepia mnie jeden z załogantów. Dobrze, że się napatoczył.
– Tu nie wolno wchodzić pasażerom – strofuje mnie.
– Przepraszam. Zgubiłem się i nie wiem jak wrócić. Trochę tu za dużo tych mostków, platform
– Mostków? – Patrzy na mnie zdziwiony. – Ach, chodzi panu...rozumiem. Schody z zieloną poręcza prowadzą do sekcji pasażerskiej. Każdy kolor gdzieś prowadzi, czerwonego proszę unikać.
– Głupio mi. Przepraszam jeszcze raz – tłumaczę się, robię skruszoną minę.
– Nic nie szkodzi, często się zdarza.
Wracam do kajuty, August chrapie nieznośnie, chrząka przez sen. Nie zasnę przez niego. Mam ochotę go udusić, złapać za gardło, ścisnąć z całą złością. Aż, ducha wyzionie przez sen i będzie błoga cisza. On jest jak piła w tartaku. Wiercę się na koi, aż wreszcie i tak zasypiam. Chociaż parę godzin wytchnienia. Dzień będzie trudny dla wszystkich.
Poranek jest cudownie słoneczny, z konieczności wstałem wcześniej. Wyszedłem z kajuty, gdy pan Koll jeszcze spał. Taki cichutki się zrobił, myszka pod miotłą. Szkoda, że tak nie mógł przez całą noc. Stoję w korytarzu, oparty o balustradę oglądam krajobraz w dole. Nie da się tego opisać słowami. Mogę tak godzinami czuje się, jak bóg z Olimpu śledzący poczynania maluczkich śmiertelników.
Podchodzi do mnie czterech mężczyzn. Wymieniamy uściski dłoni, bez zbędnych słów. Znamy się od wielu miesięcy.
– Już?
– Chwila panowie, bez pospiechu – mówi jeden z nas i wyjmuje zegarek na łańcuszku, mruczy coś pod nosem i zerka w okno. – Co, za punktualność – oznajmia dość głośno. Wskazuje coś na niebie. Od prawej strony zbliża się ciemny sterowiec, mniejszy od Victorii. Szaro brunatny, z nieproporcjonalnie długą gondolą. I ma aż cztery silniki.
– Spotykamy się przy przejściu – przypominam nasze wcześniejsze uzgodnienia i ściskam ich dłonie. Każdy z nas jest zdenerwowany, teraz już wszystko może się wydarzyć. Przygryzam wewnętrzną stronę policzka. Robię to odruchowo, czuje lekki smak krwi. Wracam do kajuty, wyciągam z szafeczki torbę.
– Dzień dobry, panie Filipie
August już nie śpi, przeciąga się, aż trzeszczą stawy.
– Jak się spało? – pyta mnie. Brzmi to jak bezczelność. W pierwszej chwili mama ochotę dać mu w pysk. Wyjmuje z torby rewolwer, odwracam się, celując w niego. Milknie i siedzi w samej bieliźnie na krawędzi łóżka. Patrze mu w oczy, to twarz poczciwego człowieka. Myślę, że on ma większe prawo żyć niż ja.
– Jeśli chcesz wrócić do żony, to siedź tu cicho. Czekaj aż przyjdzie ktoś z załogi. Jasne?
– Panie Filipie! Co tu się dzieje? – zrywa się w moją stronę. Wprost na lufę rewolweru. W ostatniej chwili cofam broń. Chwytam Augusta za włosy, brutalnie ściągam do niskiej pozycji i podcięciem przewracam na podłogę.
– Leż głupcze, bo żony nie ujrzysz!
Gdy wychodzę jeszcze leży na podłodze. I mam nadzieje, że nie zrobi niczego głupiego. Szybko chowam broń pod marynarkę. Moi kompani są już przy zejściu do gondoli. Zbiegamy po metalowych schodach, widzę drzwi do kabiny. Ledwie przymknięte, wpadamy do środka.
– Wszyscy leżeć! Zamknąć mordy i słuchać! – ryczy jeden z nas.
Oficerowie są tak zaskoczeni, że tylko się uśmiechają, niczym z głupiego dowcipu. Kapitan nawet się nie obrócił. Tylko wypatruje czegoś przez lornetkę. Kabina sterowca przypomina mostek kapitański na okręcie. Tyle że tu są dwa koła sterowe. Jedno do wysokości, drugie do kierunku.
– Złożę na was raport – mruczy pod nosem – odechce wam się głupot.
Huk wystrzału, trzask rozbitej szyby i wiatr wpadający do kabiny. Teraz zrozumieli, kapitan upuścił lornetkę. Blady patrzy na nas.
– Będziecie wisieć.
– Wszyscy kiedyś zdechniemy – mówię z bezczelnym, udawanym uśmiechem. Wcale nie jest mi wesoło.
Kolega wciska w moją dłoń dwie flary. Właściwie to on jest szefem, chociaż tylko oficjalnie.
– Daj znak naszym. Pospiesz się! – kończy ostrym tonem. Czuje się trochę otępiały. Może to z niewyspania?
Nie cierpię, gdy ktoś mnie popędza. Wkurzył mnie, mam ochotę odciąć się, powiedzieć coś obraźliwego. A on mnie jeszcze wypycha za drzwi. – Szybko i miejmy to z głowy! – krzyczy.
Czeka mnie wędrówka na samą górę, podobnie jak w nocy. Najpierw kolorem zielonym, następnie czerwonym. Gnam po schodkach, przeskakuje po kilka stopni.
– Piszę na drzwiach „Wstęp pasażerom wzbroniony”! A pan leziesz jak ciele! – wrzeszczy na mnie jeden z załogi. Zjawił mi się za plecami jak duch. Jego krzyk wyzwala we mnie furię. Puszczają napięte nerwy.
Wracam się do niego. Bez słowa bije w brodę, drugi cios zadaje klasycznym hakiem. Nie spodziewał się, upadł ciężko na podest. A ja rzucam się biegiem po metalowych schodach.
Cholera, uderzyłem w stopień golenią, boli jak diabli. Nagle rozlega się z głośników.
– Mówi kapitan! Pasażerowie mają zostać w kabinach, załoga do swoich kwater. Natychmiast! Na stanowiskach zostają wyłącznie technicy odpowiedzialni za lot – mówi drżącym ze strachu i zdenerwowania głosem.
Docieram do górnego luku, otwieram go. Wiem czego się spodziewać, zasłaniam ramieniem twarz. Mimo że sterowiec zwolnił, wiatr daje się dotkliwie we znaki. Odpalam racę, od razu zauważyli. Nasz aerostat szybko zbliżył się, wyrównał prędkość. Pozornie zawisł kilka metrów nad Victorią. W rzeczywistości obie maszyny powoli lecą. Nie mogą całkowicie wyłączyć silników, zaczną chaotycznie dryfować z wiatrem.
Nagle cień przemknął mi nad głową, kule się w studzience luku. Opuścili haki abordażowe, jeden taki potrafi rozerwać człowieka na pół. A tam jakiś idiota robi sobie żarty, puszcza go blisko mnie. Ostrza wbijają się w poszycie, rwą, szarpią, aż zaczepią się o wręgi. Teraz sterowce są ze sobą spięte. Ofiara została złowiona, już nie ucieknie. Zaczyna się najtrudniejszy moment, abordaż Victorii, ludzie opuszczają się na linach jak pająki. Wystarczy chwila nieuwagi i polecą w dół, a do ziemi będzie z kilometr. Na samą myśl ściskają się pośladki. Najlepiej skupić wzrok na celu i brnąć na czworakach. Wciągam ich kolejno do luku. Kiedyś piraci łupili żaglowce, dzisiaj zdobywają sterowce. Nie wiem czy nie lepiej było wpaść do wody, a nie runąć w otchłań.
Sto lat temu Czarnobrody siał postrach, więc teraz jest Białobrody. Nasz herszt ma siwe, jak srebro włosy, zapuścił brodę, taką do piersi. Przekroczył sędziwe sześćdziesiąt pięć lat, ale ciągle trzyma się jak młody. Ma chłop końskie zdrowie, umysł ciągle mocny. Jako były wojskowy, umie zadbać o dyscyplinę.
– Tylko pierwsza klasa! – wrzeszczy – nie zabijać bez potrzeby, brać się tylko za bogatych! Czas upływa, ruszać się!
Zaczęło się plądrowanie, kajuta po kajucie. Załoga nie stawia oporu, nie chcą ryzykować. Im nic nie zabierzemy. Niektórzy z pasażerów chcą zostać bohaterami. Jak ten amerykański potentat tytoniowy. Pada strzał i koniec, sam sobie jest winien.
Liu, skośno oka ślicznotka szarpię się z postawną kobietą. Nasza mała Chineczka sięga jej ledwie do pachy, wreszcie wymierza cios i zrywa diamentową broszkę. Kobieta pada na ziemię, nie rusza się, jakby martwa.
– Ej! Liu miało być bez trupów! – krzyczę na nią, trzeba ją czasem hamować. W walce traci rozum i wyraźnie lubi zabijać. Kopnęła kobietę w udo.
– Tylko zemdlała, nie biłam jej mocno – tłumaczy się i robi niewinną minkę. Taka z niej słodka żmija.
Mija kwadrans plądrowania, czas kończyć. Uciekamy ze zdobytej jednostki. Teraz trzeba wyjść na zewnątrz. Strach łapie mnie skurczem w trzewiach. Przypinam się do liny i wciągają mnie do mnie naszego sterowca. Mam ochotę zamknąć oczy, nie wolno, trzeba uważać, bo można uderzyć w rant dolnego luku.
– Patrz w górę! Patrz w górę! – powtarzam sobie. Bo pod stopami przerażająca otchłań. Dopiero na naszym pokładzie ogarnia mnie spokój. Chce mi się śmiać, cała załoga głupieje z radości. Trochę strachu i jesteśmy bogaci. Większość i tak przepuścimy, pirat nigdy nie śmierdzi groszem. Żyjemy z dnia na dzień, nie myśląc o przyszłości. Bo kiedyś i tak nas powieszą.
Ostatnio zmieniony pt 23 maja 2014, 09:48 przez Gulo_Albus, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Cześć Rosomaku ;)

Fajnie widzieć, że idziesz w dobrym kierunku - jest parę błędów, gdzieś tam mieszasz z czasami, ale to już bardziej szczegóły, niż coś poważnego (nie przeszkadzają w czytaniu). Podoba mi się w twoim pisaniu, że tworząc obraz nie zapominasz również o zapachach i dźwiękach - słowem, ładnie opowiadasz. Twoje opko jest bardzo "przyjazne" dla czytacza, opowiadasz proste historie w przystępny i wciągający sposób, bez kombinowania - to duży plus na tym etapie. Dobra robota.
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!

3
Zgadzając się generalnie z opinią mojego przedmówcy, chciałbym zaznaczyć, że w moim przekonaniu dotyczy ona formy, a w znacznie mniejszym już stopniu treści. Nie wykorzystałeś i nie rozwinąłeś dobrego pomysłu z Hitlerem. Sama fabuła jest też przeniesiona żywcem z opowiadań o piratach, co samo w sobie nie byłoby zarzutem, gdyby nie fakt, że oprócz akcesoriów nie wnosi ona nic nowego. A i zakończenie jakieś takie trywialne... Coś bym tu jeszcze dodał i rozwinął...

4
Właściwie, to miała być taka, mała piracka historyjka. W historiach o piratach trudno coś wymyślić nowego, od wieków metody te same narzędzia tylko inne. Dopiero teraz wpadło mi kilka pomysłów, na coś dalej. Ale jeszcze się nie wyklarowały. O Hitlerze miała być tylko rozmowa, bez znaczącego wpływu na akcję, taki epizod. Prawdę mówiąc, miałem trochę obaw, ta poprawność polityczna. Nie mam pojęcia jak to rozwinąć. Jeśli ktoś wpadnie na jakiś pomysł świetnie, sam jestem ciekaw, co z tym można zrobić. Może ktoś będzie miał pomysł na jakieś opowiadanko?

5
Domowe wypieki na święta, aż wyobraźnią czuje ich smak.
Woźnica jeszcze o coś pyta. Ja udaje, że zerkam na zegarek. Nie mam ochoty na rozmowy. Nie chce być niemiły, ale zbywam milczeniem.
Pogrubione wyrzucić.
Wąsaty woźnica z numerem 13 pochylił się na koźle.
Woźnica z numerem? Powiem szczerze, nie rozumiem, po co numerować woźniców, za to od razu skojarzył mi się z dżokejem w przyciasnym ubranku i wielką trzynastką wysmarowaną na plecach.
te zwierze
TO zwierzĘ
Ja udaje
udajĘ
Ciągle, przez cały tekst, gubisz "ę" w końcówkach, może przyjrzyj się związanym z tym zasadom języka polskiego?
Fakt, są dwa łóżka, ale ukradkiem liczyłem na samotny spokój nocą.
Chyba nie ma konstrukcji takiej jak "samotny spokój".
– Ja też ich nie znoszę – Koll ożywił się, sięgnął do wielkiej teczki. Trzyma w niej dzieła przyszłych mistrzów. – Mam akwarele jednego z artystów – Zerknął na sygnaturkę.
Panie szanowny, toż to pan w czasie teraźniejszym opowiada, skąd tu nagle zakrzywienia czasoprzestrzenne? :D
łagodnie i prawie nie słychać silników
"Łagodnie nie słychać". Cóż to znaczy?

Podoba mi się sama treść jak i pomysł przeniesienia opowieści pirackich do świata steampunku. Myślę, że to temat, który wypada dopracować, rozwinąć i zgłębić. Pod tym względem opowiadanie jest znakomite - słowem, tkwi w nim naprawdę spory potencjał.

Ma jednak także trochę mankamentów. Twoje opisy są dla mnie pozbawione polotu. Na przykład ten:
Poszycie wygląda jak z jedwabiu, teraz jeszcze zyskało na połysku. Ma w sobie jakąś magię. Delikatna barwa kości słoniowej, a na niej namalowane złote pnącze. Takie jak w japońskich obrazach. Kłączami oplata całe cygaro, falistym, łagodnym ruchem opływa sterowiec. Tworzy złudzenie, jakby wyrastało wprost z maszyny. Rozkwita egzotycznymi kwiatami, a te czarne i granatowe ptaki sprawiają wrażenie żywych. Sam wygląd stał się najlepszą reklamą, każdy chce polecieć tym cudem.
Niby wszystko dobrze, ale ta sucha informacja: "ma w sobie magię"... ona mi psuje efekt. Od twórcy wymagam, żeby mi tę magię pokazał w sposób plastyczny, a nie poinformował mnie, że ona tam jest. Mankament niby drobny, ale dla mnie bardzo zgrzyta, bo kilkakrotnie zabiłeś takim posunięciem całkiem niezły fragment.

Sam twój styl wydaje mi się niezbyt wyrobiony. Albo po prostu ten tekst wymaga jeszcze jednego czy dwóch szlifów. Z drugiej strony, nie jest źle, naprawdę da się to czytać, tylko trochę tęskno do większej płynności.

Z tym Hitlerem, moja propozycja. Powiadają, że Hitler został nazistą, bo go malarzem nie chcieli. Poprowadź może ten dialog tak, żeby to twój pirat, zgrywając mądralińskiego, doprowadził Kolla do... hm, czy ja wiem, zrezygnowania z promowania jego dzieł, spisania go jednak na straty? Wpływu na fabułę brak, ale smaczek jest.

Mocno mnie raziło, że wszyscy twoi bohaterowie to po prostu bohaterowie. Załoga, piraci, marynarze. Za mało jednostek, za dużo zbiorowości. Ładnie zarysowałeś Kolla, Liu, narratora chyba bardziej przypadkiem, jest coś tam o Białobrodym, ale cała reszta świata to ludzie bez sylwetek i twarzy, po prostu figurki z podpisem "statyści" na czołach.
jestem zabawna i mam pieski

6
Czytałam ostatnio Kłamstwa Lockey'a Lamory i drugą część chyba Na szkarłatnych morzach Scotta Lyncha. Jego bohaterowie należą do ligi niecnych dżentelmenów, kradną, oszukują, mataczą, ale ich ofiarami są tylko bogacze. Kiedy zabierałam się za czytanie, nie byłam do końca przekonana, że to dobry pomysł. Jednak lektura, lekka i rozrywkowa, z wartką akcją, kilkoma dość karkołomnymi zwrotami, dała mi sporo satysfakcji i oderwała od rzeczywistości.
Pisze o tym, bo w Twojej opowieści jest wiele podobnych elementów. Przygoda, akcja, tajemnica... Oczywiście nie wiem, czy bohaterowie należą do grona niecnych dżentelmenów, ale jest w nich ta sama bezczelność, ryzykanctwo i brawura. Do tego chyba mało w literaturze polskiej wykorzystywany steampunk (A może nie? Może to tylko historyczne tło? Na podstawie tego fragmentu trudno orzec*).
To ma potencjał.
Są różne wpadki. Pogadam o nich kiedyś.

* Wcale nie prawda, łatwo orzec. Napisałam głupotę.
** Nie panujesz nad nosówką ę. Ktoś powie, że to drobiazg. i może będzie miał rację, ale mnie taka niechlujność nieco rozstraja. Widzę zwierze, Victorie i myślę, że autor mógłby, przygotowując tekst do tuwrzucia wyłapać takie niedoskonałości.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

7
Gulo_Albus pisze:słono gorzki
raczej słono-gorzki
Gulo_Albus pisze:Idę powoli ulicą, chce się nacieszyć widokiem barwnych witryn.
To jak jest ę czy e?
Gulo_Albus pisze:Domowe wypieki na święta, aż wyobraźnią czuje ich smak.
Dlaczego czujesz wyobraźnią? Czuję ich smak.
Gulo_Albus pisze:Widocznie te zwierze samo dba o bezpieczną jazdę.
to zwierzę
Gulo_Albus pisze:Pan szanowny spojrzy na drogę! – zwracam uwagę.
Ależ Wersal! Do woźnicy "szanowny pan"?
Gulo_Albus pisze:Podobno za klika lat powozy będą bez koni. Szaleństwo, ludzie się pozabijają. Jeśli fiakier nie myśli, to czasem kobyła jest mądra.
A jak zostanie tylko głupia maszyna? Nie rokuje to dobrze ludzkości.
Dlaczego "A jak..." od akapitu?
Gulo_Albus pisze:Ja udaje, że zerkam na zegarek.
Udaję, że...
ja niepotrzebne i a ę wprost przeciwnie.
Gulo_Albus pisze: Nad nami z buczeniem silników przelatuje sterowiec. Prawie go nie widać, jest jak mroczny cień na tle gwiazd. Wiatr przegnał chmury, odlot nie powinien się opóźnić. Wreszcie przez niski parkan widać Victorię.
Nie jest to, bez przecinka największy aerostat, ale na pewno najpiękniejszy. A po deszczu prezentuje się cudownie.
Poszycie wygląda jak z jedwabiu, teraz jeszcze zyskało na połysku. Ma w sobie jakąś magię. Delikatna barwa kości słoniowej, a na niej namalowane złote pnącze. Takie jak w japońskich obrazach. Kłączami oplata całe cygaro, falistym, łagodnym ruchem opływa sterowiec. Tworzy złudzenie, jakby wyrastało wprost z maszyny. Rozkwita egzotycznymi kwiatami, a te czarne i granatowe ptaki sprawiają wrażenie żywych. Sam wygląd stał się najlepszą reklamą, każdy chce polecieć tym cudem.
Aż się prosi, by ten posiekany opis przebudować. Dać nieco dłuższe zdania, które zbudowałyby nastrój. Uporządkować kolejność zdań, żeby było mniej chaotycznie.

Porównaj znaczenie słów pnącze i kłącze. Najlepiej zobacz. Pnącze świetnie pasuje do tego opisu, kłącze nijak.
Gulo_Albus pisze:Sam wygląd stał się najlepszą reklamą, każdy chce polecieć tym cudem.
Mija dwadzieścia minut i pasażerowie gromadzą się przy odpowiednich bramkach. Kolejny raz sprawdzam bilet, klasa druga, kajuta dwanaście.
Zdanie wytłuszczone mówi narrator-bohater. A kto mówi dwa poprzednie zdania? Jakiś bezosobowy obserwator. Nie ten sam facet.
Gulo_Albus pisze:Szybko znajduje kajutę, mam drugiego pasażera. Fakt, są dwa łóżka, ale ukradkiem liczyłem na samotny spokój nocą. Cóż, przyjdzie spędzić razem trochę czasu. Kajuty są ciasne, całkowity minimalizm.
Znowu siekasz. Ciach, ciach! Rzucasz spostrzeżenia, a lepiej by było, gdybyś to opowiedział.
liczyłem na samotny spokój nocą - niezbyt ładna konstrukcja
Gulo_Albus pisze:– August Koll – przedstawił sięKROPKA – Jestem marszandem, szukałem w Wiedniu nowych talentów. Takich co, za kilka, może kilkanaście lat staną się bardzo sławni.
Takich, co za kilka, może...
Gulo_Albus pisze:Trzyma w niej dzieła przyszłych mistrzów.
Kto to mówi? Ten sam narrator-bohater? A skąd on to wie? Pierwszoosobowy i wszechwiedzący? Czy tylko domyślny? Ciekawy? Spróbuj zapisu ze znakiem zapytania.
Gulo_Albus pisze:Na torbie Augusta dostrzegam paczkę cukierków. Zwykłych eklerków, jakie są w każdym sklepie.
eklerki to ciastka z bitą śmietaną lub kremem budyniowym.
Gulo_Albus pisze:Moim zdaniem, to takie ładne widokówki, można takie kupić na Dworcu Wiedeńskim.
Masz tu dwa zdania: Moim zdaniem, to takie ładne widokówki. Można takie kupić na DW. Spróbuj połączyć w jedno:
Moim zdaniem to takie ładne widoki, jakie można kupić na Dworcu Wiedeńskim.
Gulo_Albus pisze:Nie mam wielkiego pojęcia o obrazach. Traktuje je dość prosto. Podoba się albo nie. Podjąłem ten temat, muszę grać dalej.
Znowu te krótkie, porozrywane zdania.

Myślę, że już co nieco wiem.

Spróbuj poczytać ten tekst pod kątem budowy zdań, ich długości, plastyki.

Powodzenia.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron