Troy

1
„Troy”


1
O mało nie popuściłem w gacie.
Termitowa rakieta zafurkotała przelatując mi nad głową, rozpieprzyła przybudówkę hangaru. Wszystko dookoła oblekł ciemny karmin krwi, z impetem wyfrunęły w powietrze lekarstwa, strzykawki, opatrunki, osocze, bandaże, kroplówki oraz całe dobrodziejstwo medycznego składziku. Musiałem oberwać metalowym odłamkiem owej przybudówki bo skuliłem się z bólu, przyhołubiłem rękę do piersi. Pył z gruzowiska zakradł się do ust, zacząłem się krztusić i charczeć. Żyłem. Miałem cholerne szczęście, zresztą jak cała nasza ekipa. Wycieńczeni wbiegliśmy do środka.
- Zamykaj Cleo! – krzyczał Hektor. – Zamykaj!
Cleo literalnie zdążyła w ostatniej chwili. W finalnej nanosekundzie. Przepastny właz hangaru „Troy” wreszcie się zatrzasnął, osłona pola siłowego włączyła automatycznie, zatrzymując wystrzelone w naszym kierunku pociski RPG, rakiety termitowe oraz ogień z karabinów. Doszedł nas tylko zgłuszony odgłos wybuchu.
Wszyscy jak na komendę odetchnęli z ulgą. Mówiąc wszyscy mam na myśli: Kamikadze, Rembrandta, Cleo i naszego dowódcę - Hektora. Mnie i Antabie daleko było do znamionujących rozluźnienie westchnień. Obaj oberwaliśmy. Kamikadze pomógł bratu położyć się na aluminiowym stole.
Rozglądnąłem się dookoła. Hangar „Troy”, leżał na obrzeżach miasta i pełnił rolę magazynu, poszatkowany parawanami skrywał bezlik amunicji, broni, sprzętu wojskowego i generalnie wszystkiego co mogło nadać się w wojnie gangów. Pośrodku placu znajdowało się stanowisko z komputerami, złowiłem też wzrokiem kilka ścigaczy, drony, no i oczywiście rozwalony punkt medyczny.
Spojrzałem na naszą kompanię; wyglądaliśmy jak obsada kolejnego „Rambo”. Od stóp do głów zalani krwią i osoczem, przepoceni, z policzkami ozdobionymi smugami dymu, z żelastwem w rękach, przepasani bandolierami ciężkimi od termitowych granatów.
- Rembrandt, opatrz rany – nie tracił ani rezonu ani czasu Hektor. – Cleo uruchom komputery, spróbuj nawiązać kontakt z „Mewą”.
- Się robi, szefie…
- Kamikadze?
Wszyscy spojrzeliśmy na sapera. Kami, mój najlepszy przyjaciel gapił się tępym, nieobecnym wzrokiem na Antabę, na jego sikające fontanną krwi udo. Myślałem, że zaraz się rozpłacze. Albo rzuci na Hektora z gołymi rękoma.
- To nic takiego, brat – rzekł niewyraźnie Antaba leżąc na aluminiowym stole. -- Zadrapanie ledwo. Rembrandt powiedział, że mnie poskleja.
Odwróciliśmy wzrok. Każdy wiedział, że Rembrandt kłamał. Że nie mógł inaczej.
- Kamikadze, mówię do ciebie – powiedział cicho, choć stanowczo Hektor.
- Czego?!
- Przetrząśnij hangar, może znajdziesz coś co mogłoby się przydać. Sprawdź broń, amunicję, sprawdź też co zostało z punktu medycznego, może coś da się jeszcze wykorzystać. No, rusz się. Marley, ty też oberwałeś?
- Też – pokiwałem głową, hołubiąc lewe przedramię.
- No to jesteś drugi w kolejce po morfinę. Wszyscy ci zazdrościmy, dupku.
Hektor miał dyńkę tam gdzie trzeba. Wynalazł zadanie dla każdego. Szczególnie pragnął zająć czymś Kamikadze – to w końcu jego brat kitował właśnie na stole. A Rembrandt, paramedyk, musiał się skoncentrować, potrzebował spokoju przy robocie, powinien za wszelką cenę unikać dystrakcji. Odniosłem wrażenie, że szef chciał zyskać trochę czasu, obmyślić jakiś plan, wyjście z sytuacji, co było zupełnie całkowitym nonsensem. Wyjścia nie było. Mieliśmy przejebane. Koniec. Kropka.
2
Tego pięknego popołudnia postanowiliśmy zakończyć naszą małą, wyzutą z sensu wojenkę. Mieliśmy ich powystrzelać. Wszystkich. Całe pieprzone Schwarze Brigaden. Nadarzyła się ku temu idealna okazja, informatorzy byli pewni, lokacja dyskretna, nawet aura sprzyjała. Zapomnieliśmy, że jedyne czego można być pewnym to podatki. Fantastyczna okazja bardzo szybko przerodziła się w zasadzkę. Odcięli naszą kawalkadę ATV, rąbnęli w nas pociskami RPG, granatami, napalmem, bombami pulsacyjnymi, plazmą i Google raczyło wiedzieć czym jeszcze. Toster i Krępy odpadli już na wstępie, w bardzo przykry i w bardzo spektakularny sposób. Dostali się pod flame’a, pod Chińskiego Smoka; spłonęli żywcem, tańcząc i wywijając rękoma jakby szatan ich opętał. Włókna aramidowych kamizelek wtopiły im się w ciało, potęgując słodko-mdławy, przyprawiający o rzyg, zapach zwęglonej skóry. Skóry na której pączkowały - pękające jak purchawki i eksplodujące galaretowatą mazią - bąble. Zdawało się że to nie ludzkie ciała leżą na rumowisku, tylko bezimienne ścierwo, jakieś dwa skwierczące plastry bekonu. Cudem staranowaliśmy naszym ATV barykadę, przedarliśmy się na przedmieścia. Fritz i jego chłopcy siedzieli nam na rzyci, bez przerwy walili z umieszczonych na czopowych zawiasach pojazdu karabinów z solenoidowymi spustami. Walili tak, iż obawiałem się czy kompozytowy pancerz naszego ATV to zdzierży. Nie zdzierżył tylko raz. Antaba dostał w udo. Dobrze, że Kamikadze pamiętał o „Troy”, o zapomnianym hangarze na obrzeżach miasta z medycznym składzikiem. Dobrze, że pamiętał. Inaczej nie byłoby dokąd wiać.
Rembrandt ze swego First Aid Kita wyjął nożyczki, opatrunki, metamfetaminę, aerozole antyseptyczne, morfinę i tylko sobie znane ustrojstwo.
- Światła więcej. Światła! – rządził się jak na swoim paramedyk.
- Cleo! – ryknął Hektor.
- Tak, szefie?
- Wzmocnij światło.
- I nastała światłość – odpowiedziała po chwili hakerka.
- Kamikadze? – kontynuował z werwą Rembrandt.
- No?
- Potrzebuję krwi dla twego brata. Kilku jednostek grupy zero. Przeszukaj składzik.
Antaba oberwał ze starego, dobrego HK36, prosto w udo. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ten koksiarz o twarzy bobasa, pocieszny bandzior, gruboszyjec jeden zawsze miał fart. Zawsze, permanentnie, bez żadnych wyjątków, ustawicznie po prostu. Dziś jednak fortuna kołem się tocząc najechała mu na jajka. Nabój 5,56 mm rozwalił Antabie tętnicę, poszarpał mięsień. Krew lała się z niego jak z wieprzka. Mołojecki los. Sołdacka dola.
Rembrandt robił co mógł, próbował zatamować krwawienie, założył opaskę uciskową. Wreszcie wstrzyknął mu dawkę morfiny. Twarz mięśniaka, przez którą do tej pory przechodziły paroksyzmy bólu, rozluźniła się nagle, czoło rozpogodziło, na ustach wykwitł uśmiech zupełnie jak tęcza szeroki, z oczu stan bydlęcego szczęścia począł wyzierać.
- Co z nim? – spytał Hektor patrząc na Antabę.
- Podałem mu morfinę. Zatamowałem krwawienie. Ale stracił zbyt dużo krwi. Potrzebna transfuzja – spokojnie referował paramedyk. - Teraz śpi.
- Jak dużo ma czasu?
- Piętnaście, może dwadzieścia minut, później wykituje.
Szef popatrzył na Antabę, później na mnie. A później wyjął paczkę Pall Mallów, która wystawała z mojej kieszeni i zapalił. Choć rzucił to gówno siedem lat temu.
- Teraz ty, Marley – zwrócił się do mnie Rembrandt. - Pokaż gdzie szwankujesz.
Uniosłem rękę, grymas bólu przemknął mi przez twarz. Paramedyk uchwycił z wprawą kończynę, dokładnie się przyjrzał, pobormotał coś pod nosem.
- Nic to. Nie trwóż się, chłopcze. Dostałeś rykoszetem. Ale ledwo cię musnął, implant nietknięty. Zaradzimy, spokojnie. Wujcio Rembrandt zawsze pomoże.
Pomógł. Zaaplikował mi painkillery i detrozynę. Następnie przeczyścił ranę antyseptykiem, nałożył opatrunek, oplótł wszystko bandażem. Ręka wciąż pobolewała, ale dało się żyć.
- Dzięki.
- Za samo dzięki łamią szczęki. Co ty myślałeś, że tu Armia Zbawienia? Ulgę cierpiącemu jak Samarytanin przynoszę? Z fajek wyskakuj. Z całej klamry chłopie, z całej paczuszki. Wujcio Rembrandt kurzyć lubi.
Zaśmiałem się. Cicho i serdecznie. Rembrandt, kochany, pokroić by się dał za nas. Nigdy nie spotkałem takiego człowieka. Nigdy.
- Hektor! – krzyknęła Cleo, unosząc srebrne pilotki na czoło.
Jej okrągłe piersi nieustannie groziły wypryśnięciem zza przepastnego dekoltu białej, siatkowej koszuli. Hakerka posiadała też nieznośną manierę polegającą na eksponowaniu smukłych nóg, i z właściwą dla rodzaju żeńskiego premedytacją wdziewała na jędrny tyłek króciutkie spodenki moro. Mężczyźni na jej widok permanentnie reagowali ślinotokiem. Nie byłem wyjątkiem.
- Szefie!
- No, co jest?! – powiedział Hektor, podchodząc do stanowiska z komputerami.
- Nie dam rady nawiązać kontaktu z „Mewą”, z naszymi. Całkowita blokada sygnału. Radio i GPS leżą.
- Tak myślałem. Próbowałaś podszyć się pod inny protokół?
Cleo spojrzała na niego, jakby doznał ciężkiego urazu głowy.
- Jasne, szefie.
- Hakują?
- No, ba – wydęła usta Cleo. – Atakują PODem i SynFloodem. Spoko majonez. Postawiłam taką zaporę, że Chiński Mur może się schować. Nie przeskoczą.
- Komputer musi działać. Musi. Inaczej padnie osłona. A wtedy po nas.
- Jasne, szefie. Coś jeszcze?
- Pokaż mi co dzieje się na zewnątrz.
Cleo błyskawicznie odpaliła interfejs monitoringu, chwilę później na ekranach mogliśmy oglądać Fritza i jego chłopaków, czyli osławione Schwarze Brigaden. Otaczali cały hangar, niektórzy wysiadali z ATV, w swoich charakterystycznych, kamizelkach z czarnego kevlaru i ciemnozielonych spodniach. Wypisz wymaluj, faszystowskie bojówki z ubiegłego stulecia. Czarne Brygady.
- Monitoruj. Jakby się działo, to dzwoń.
- OK – odpowiedziała. A później dodała szeptem - Ale się wjebaliśmy.
3
To była najprawdziwsza prawda, wjebaliśmy się pięknie. Jak śliwka w kupę, jak krowa na minę, jak przedszkolak pod ciężarówkę. Bo to było tak: w mieście rządziły dwie ekipy. Nasza, pod dowództwem Hektora oraz niemiecka Fritza. Polsko-niemieckie porozumienie miastem trzęsło, Deutschland und Polen uber alles. I wszystko było pięknie. Rejony i strefy wpływów podzielono, dogadano się kto trzyma dziewczynki, kto narkobiznes, kto handluje bronią, a kto informacjami. Atmosfera była wprost sielankowa, tak, że nawet po pyskach całowaliśmy niemiaszków, „wódkęśmy” z nimi trąbili, bratwurstem zagryzając. Tajnych agentów policji wspólnie do kooperacji żeśmy przekonywali. Brało się takiego delikwenta na cmentarz dla zwierząt i spokojnie tłumaczyło:
- Patrzajcie oficjerze. Widzicie? Da liegt der Hund begraben. Tu jest pies pogrzebany. A może być jeden więcej. Pojmujecie?
Przeciw hordom azjatyckim wspólny front zamiarowaliśmy utworzyć, przedmurzem cywilizacji europejskiej zostać. Zaprawdę, wszystko było pięknie. Dopóty Hela, żona Fritza nie spiknęła się z Olkiem, młodszym bratem Hektora. Co tu dużo gadać, Olek totalnie i z kretesem, a co gorsza, niestety też z wzajemnością pogrążył się w Heli. I zwiał z nią z miasta w bliżej nie określonym kierunku. Herr Fritz, gdy dowiedział się o zdradzie swej ślubnej, szału dostał, żądza krwi mózg mu zalała. O wszystko obwiniał Polaków, do zwierząt parzystokopytnych naród nasz począł przyrównywać.
- Polnisches schweine! – wykrzykiwał w stanach emocjonalnego wzburzenia.
I znów zaczęła się krzyżacka zawierucha.
- Szefie! – Kamikadze podszedł do Hektora, co chwila zerkając na Antabę. – Ten hangar to istny cekhauz. Zbrojownia jak się patrzy. Mamy miotacze ognia, granaty, skrzynie klipów do M-18, jest wyrzutnia Hellfire, są ślizgacze. Dron saperski nawet.
- No to kutaśnie. Jeden problem z dyńki – odrzekł Hektor.
- Co z Antabą?
– Nie znalazłeś tu czasem krwi? Grupy zero może? – zaciągnął się podebranym mi wcześniej Pall Mallem Rembrandt. - Kilku jednostek przynajmniej?
- Nie. Wszystko rozwaliła rakieta, takiego bajzlu, nawet w rzeźni nie uświadczysz. Ale luz, ja mogę być dawcą. Przecież to mój brat.
- I owszem, twój. Tyle, że grupę krwi ma inną.
- Co ty mi tu za baśnie snujesz? Kitem zaprawiasz? Jaką inną grupę? Braćmi jesteśmy, spokrewnieni, sama nazwa wskazuje. Kropla w kroplę hemoglobiny tacy sami.
- Kamikadze, ty masz grupę A. Sprawdzałem.
- Jak to możliwe?
- Po ludzku możliwe. Się zdarza. Nauk w szkole nie pobierałeś? Hematologii cię nie uczyli?
- Nie.
- Współczuję. Ale jeszcze bardziej współczuję Antabie, bo nie mogę mu pomóc.
Kamikadze, mój najlepszy kumpel, opuścił głowę, westchnął. Nie mazgaił się, wziął ciężar na klatę, szybko się opanował. Twardy kurde był.
- Znaczy, że on umrze, tak? – zapytał.
Rembrandt i Hektor stali w milczeniu. W bardzo długim i wymownym milczeniu. Kamikadze rozumiał, rozumiał aż nadto dobrze. Znać było że łamie się z myślami, gra zmiennych uczuć widoczna była na jego obliczu. Raz jego czoło pochmurniało, aby za chwilę się rozpogodzić, raz jego oczy wilgocią zachodziły, by za chwilę błyskawicami sypać. To pąsowiał, to bladł na przemian niby dziewica na widok prącia. Wreszcie zatrzymał się, rozluźnił, wyglądało, że coś postanowił.
- Hande hoch! – wykrzyczał wyszarpując Browninga z kabury.
- Czy cię zupełnie całkowicie pojebało? – powiedziałem gapiąc się w błędne oczy kolegi. - Co ty uskuteczniasz?
- Morda w kubeł, Marley! Rączki do góry, powiedziałem. Bo cię sfraguję! Hektor! Nie wódź mnie na pokuszenie. Łapki przy sobie! Słyszeliście co mówię, Rembrandt, Cleo? Ruki pa szwam!
Posłuszni byliśmy jak trusie. Nawet szef, choć jako ostatni, uniósł ręce. Jeden po drugim, pokornie odrzucaliśmy żelastwo pod poliamidowe buty Kamikadze. Nawet ja, choć dalej nie mogłem uwierzyć, w to że mój najlepszy kumpel mierzy do mnie ze swojego Browninga BDA 9 mm. I, że nie jest już moim najlepszym kumplem.
- Cleo! Wywołaj go! – ryknął gestykulując bronią.
- Fritza?
- Nie skarbie, dżina z lampy! Jasne, że Fritza!
Paski zakłóceń zamrugały na głównym monitorze.
- Sorry, Kami – mówiła lekko dygoczącym głosem hakerka. - Muszę dostroić częstotliwość. Chwilę to potrwa.
- To dostrajaj! – saper chodził przed naszym szeregiem coraz szybszym krokiem. Jak jednoosobowy pluton egzekucyjny. Nie będę zawijał w sreberka, ani picował, bałem się. Bałem się jak jasna cholera, tego co może zrobić mój do niedawna najlepszy przyjaciel.
- Zastanów się, co robisz – próbowałem przemówić mu do rozsądku.
- Zawrzyj gębę, Marley. To wszystko jego wina – wskazał browningiem na Hektora. - Gdyby nie jego braciszek, nigdy nie doszło by do spięcia z Fritzem. O babę wojnę toczyć? O jakąś lampucerę? Helę z Oberleichtersbachu? Szantrapę skończoną, wywłokę jedną, raszplę obmierzłą? Tyś ją w ogóle widział? Czyś ty ją kiedy na żywe oczy widział, Hektor? Mordę ma niby rybojaszczur, krowim chodem błądzi, krzywe uzębienie z paszczęki jej wyziera, cycki obwisłe ziemi sięgają. Zebym ja za nią krew własną i Antaby przelewał!? Za miłosne fanaberie twego brata, mój ma skapieć?!
- Nie – odpowiedział całkiem niespodziewanie Hektor, na bądź co bądź retoryczne pytanie. – W dzisiejszych czasach, już nikt za miłość nie umiera. To już nie jest trendy. Przetarło się, wychudło, w modzie być przestało. Romantyzm to frajerski relikt czasów minionych. Na chuj on komu? Czy ty naprawdę myślałeś, że ja wojnę o miłość toczę? Że karze wam umierać za mrzonki jakieś?
- Więc dlaczego? Warum?
- Powiem ci, choć wątpię by dotarło. Nie walczę, wyimaginuj sobie, za Olka i Helenę, nie za miłość, która ich ponoć łączy. Nie walczę też za Polskę, nie realizuję szczytnych ideałów walki ze znienawidzonym okupantem. Głęboko w zadzie mam czy łupię szwabów, kacapów ze Wschodu, czy Jankesów. Za jedno mi. Co to za różnica kogo fragujesz? Chcesz wiedzieć o co walczę? O władzę, o strefy wpływów, pieniądze i kontakty. Bo tylko o to warto walczyć. A nie, za żadną bladź, lampucerę, szantrapę, tudzież inną przedstawicielkę płci nadobnej.
Patrzyłem na Hektora oniemiałym wzrokiem. Ani razu nie słyszałem, żeby mówił w ten sposób, żeby się przed kimś tłumaczył. Nigdy też nie zastanawiałem się o co w tym wszystkim biega. Fragowałem, bo nauczyłem się, że w grupie łatwiej przeżyć. Bo Kamikadze bez mrugnięcia okiem rozwaliłby każdego, gdybym tylko go o to poprosił. Tak samo jak Hektor, Cleo albo Rembrandt. Bo wreszcie było mi ganz egal. A między nimi odnalazłem namiastkę domu, ciepło jakieś.
- Walczę też za was – kontynuował szczery do bólu Hektor. - Za Tostera i Krępego, którzy dzisiaj spłonęli żywcem. Za Majchera, Czaję i Durszlaka przemielonych plazmą w „Mewie”. Za Cietrzewia i Wańkę rozwalonych fotonowym blasterem, tak że na ścianie pozostała po nich tylko czerwona plama. Pamiętasz? Pamiętasz tych wszystkich, którzy odpadli? Towarzyszy broni, cholernych „Brothers in Arms” jak śpiewali w jednym kawałku? Sowicie mi za nich zapłacą. I za Antabę, jeśli przyjdzie taka konieczność też.
Kamikadze, mój dawny najlepszy przyjaciel nie odpowiedział. A co miał niby odpowiedzieć? Że wyżej ceni życie brata od druhów z ekipy? Kajać się miał przed nami? Współczuć mu mieliśmy? Nic sensownego powiedzieć się nie dało.
- Dostroiłam częstotliwość – przerwała beznadziejną ciszę Cleo. – Zaczynamy?
- Zaczynamy – powiedział Kamikadze.
Po chwili na ekranie pojawiła się znajoma postać. Wszyscy ją znaliśmy. Pocieszną sylwetkę Fritza Pappenheimera, porywczego grubaska. Pamiętałem pucołowate policzki, wątłe nóżki, oklapłą pierś, brzuch wielkości sagana. Kojarzyłem jego zwyczajowy bawarski strój, czyli krótkie skórzane spodnie z szelkami, białą drelichową koszulę i podkolanówki. Od uczestnika Oktoberfest odróżniły go tylko gogle czołgisty. Ubermensz pieprzony.
- Guten Abend meine Dammen und Herren. Mit werm spreche Ich bitte?
- A jakie ma to znaczenie, z kim gadasz? Zresztą po polsku mów szkopie. Nie będę niemczyzną języka sobie kalał - Kamikadze ciągle trzymał nas na muszce, stojąc profilem do projektora. Fritz, jeśli był zaskoczony obrotem spraw, to niczego nie dał po sobie poznać. Nawet powieka mu nie drgnęła. Nawet rzęsa.
- Ich hore dir zu. Słucham.
- A słuchaj, szwabie. Mam dla ciebie fantastyczną wiadomość. Absolut fantastich. Dzisiaj wojnę żeś wygrał. Pokonałeś znienawidzonego wroga. Twoje jest pole i chwała. Ba, z moją pomocą, możliwe, że i puszczalską małżonkę odnajdziesz. Pod jednym jednakże warunkiem.
- Z niecierpliwości nogami przebieram. Cóż to za ekstraordynaryjna okoliczność?
- Do dwóch minut załatwisz mi tu tyle jednostek grupy krwi zero, ile tylko zdołasz. Jeśli zobaczę kogokolwiek oprócz ATV z hemoglobiną w promieniu dwóch mil od hangaru, dilu nie będzie. Kminisz?
- Ich verstehe. A co w zamian?
- Jeśli warunku spełnisz wydam w twe łapki, Hectora. A z niego wydusisz już sobie informacje dotyczące miejsca pobytu twej ślubnej. No i wojnę zakończysz. Pasi?
- Pasi. O szczegółach pomówmy.
4
Po kilkunastu minutach, gdy Antaba był już blady jak płótno, a czoło jego brata sperliły pierwsze krople potu, stało się jasne, że do żadnych geszeftów nie dojdzie. Że Fritz mamił, mojego byłego już najlepszego druha, jakieś fatamorgany przed nim roztaczał, mirażami go karmił. Grał na czas, zwodził, jak małpie kit wciskał. Pewność absolutną uzyskaliśmy, gdy Cleo powiedziała, to co powiedziała:
- O kuuurwa!
- Co jest? – Kamikadze wciąż mierzył do nas ze swego browninga. – Co jest Cleo?
- Przedarli się. Przełamali firewall.
- Co??? – krzyknęliśmy we trzech, równocześnie, unisono, zsynchronizowani jak szwajcarskie zegarki. Cleo, równie dobrze mogła nam oznajmić, że jest facetem i, że pragnie zostać lesbijką. Albo na odwyrtkę. Szok nie był by mniejszy.
- Przełamali się.
- Jak?! – wrzeszczał bliski obłędu Kamikadze. – Przecież to niemożliwe!
- Musieli wykorzystać kanał częstotliwości do przesyłu danych, gdy gadałeś z Fritzem – relacjonowała hakerka. – Na krzywą kuśkę Gaussa! Wcisnęli nam trojana łączem transmisji. W życiu nie widziałam czegoś takiego! – trudno było orzec czy w tamtej chwili Cleo bardziej się bała, czy też bardziej imponowały jej zdolności fritzowskich bit jockeyów.
- Ile mamy czasu? – Hektor, podszedł do Kamikadze, który stał z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami. Zupełnie nie wiedział co robić. Zupełnie. Szef wyszarpnął mu browninga z bezwładnej dłoni.
- Jakieś sześćset sekund. Później koń trojański obejdzie zabezpieczenia systemu… - mówiła podniesionym głosem Cleo.
- Możesz coś zrobić?
- To samo co wy. Rachunek sumienia.
5
O kapitulacji i honorowym złożeniu broni mogliśmy tylko pomarzyć. W wojnach mafii jeńców się nie bierze. Pozostała nam walka. Beznadziejna i głupia. Nie mieliśmy ani szans ani złudzeń, że tą walkę wygramy. Ale te ostatnie dziesięć minut które nam zostało wykorzystaliśmy całkiem gracko. Przenieśliśmy aluminiowy stół na którym leżał Antaba, na tyły hangaru. Postawiliśmy piankowe barykady, Kamikadze z pomocą wojskowego robota-sapera zaminował cały teren. W newralgicznych punktach rozlokowałem mini-tarcze pola siłowego. Cleo rozstawiła wyrzutnię rakiet Hellfire. Uklękła, uniosła srebrne pilotki nad czoło, przyłożyła policzek do obudowy celownika, sprawdziła czy sprzęt działa. Interfejs zamrugał głębokim zielonym kolorem, wyświetlił komunikat Ready To Use.
- No i jak tam? – pytał i jak zwykle komenderował Hektor.
- Gra i buczy! – zakomunikowała Cleo obierając na cel właz hangaru.
- Kamikadze skończyłeś minować?
- Skończyłem.
- To zabieraj się stamtąd. Gości jeno patrzeć. Rembrandt, jak z Antabą?
- Ma jeszcze chwilę.
- Marley…
- Tarcze ustawione. Jesteśmy gotowi.
Rembrandt podał nam „Combat Cocktail”, dekokt złożony ze stymulantów i analgenów oraz metamfetaminę. Byliśmy nabuzowani i spięci na maksa. Czekaliśmy. Kamikadze z palcem na spuście swojego M-16, Hektor i Rembrandt, z papierosami w ustach, z kurczowo zaciśniętymi dłońmi na kolbach karabinów. Cleo nerwowo obgryzała paznokcie wpatrując się we właz hangaru, mamrotała coś pod nosem, trudno było dociec modlitwę czy przekleństwa. Przykucnąłem za osłoną pola siłowego, sprawdziłem klip w moim karabinie. Wybrałem produkowanego przez zakłady „Łucznika” w Radomiu – rodzimego beryla. Teraz Polska.
Nie modliłem się, ani w duchu nie klnąłem. Może to dziwne, ale myślałem. Słowa Kamikadze i Hektora ćwieka mi zabiły, piętno w duszy odcisnęły. O co ja walczyłem? O kogo? Jak głupi, jak skończony debil w ostatnich chwilach życia zazdrościłem Olkowi. Zazdrościłem mu tej raszply obrzydłej, tekli wstrętenej, lampucery i szantrapy. Heli mu zazdrościłem. Najbrzydszej kobiety świata. Zazdrościłem, tego że Olek miał dla kogo walczyć. I miał dla kogo umierać, że miał do kogo wracać. A cóż ja miałem z tej całej egzystencji cyngla? Wszczepione implanty? Pustkę zapełnianą adrenaliną? Cwaniakowaty uśmiech na ustach? Rzygać mi się chciało.
- Kurwa, długo jeszcze czekać będziemy?! – wrzasnęła nagle Cleo nie wytrzymując ciśnienia.
Nie czekaliśmy długo.
6
Herr Fritz nie dał się nabrać. Gdy tylko przeszli firewalla, gdy tylko zdjęli osłonę pola siłowego, i otwarł się przepastny właz hangaru, cwany szwab poczekał. Nie rzucił od razu wszystkich sił do frontalnego ataku, czyli kilku ATV wypełnionych swoimi Schwarze Brigaden. Chłopcy Fritza nie wjechali na zastawione przez Kamikadze miny, tylko wyskoczyli z pojazdów i całkiem sprytnie próbowali nas oflankować. Oczywiście nie każdy miał szczęście, niejeden z ubermenszów nadepnął na laserową minę, wyleciał w powietrze, niby korek od szampana, a uaktywniony w ten sposób ładunek kiereszował odłamkami kolejnych helmutów. Jednak dwudziestu chłopa jak nic zdołało się przedrzeć. I zaczęła się jatka.
Cleo nie certowała się. Od razu wypaliła ze swojego Hellfire w skupisko czarnych, literalnie rozrywając czeredę fryców na kawałki. Zobaczyłem błysk i dym, a później oderwaną od tułowia głowę, która przefrunęła obok mnie, niby meteoryt ciągnąc za sobą malowniczą serpentynę juszki. Czarni cofnęli się mimowolnie, przykucnęli kryjąc się za własnymi tarczami pola siłowego. Trzeba im jednak oddać, szybko się pozbierali. I otworzyli ogień. Plac walki osnuła mgła dymu. Karabiny pluły ogniem, blastery jarzyły plazmą, huk wystrzałów rwał uszy. Strzeleckie serie przerywały tylko okrzyki i przekleństwa.
- Vorwärts!– pojedyncze komendy przebijały się przez odgłosy broni. – Feuer frei!
- Wal po lewej, Marley! Z lewej zachodzą! – ryczał Hektor.
- Vorwärts! Greif an!
Hakerka odepchnęła trójnóg Hellfire, przykucnęła za piankową barykadą, chwyciła, w swoje piękne łapki izraelskie Uzi i poczęła równo napierdalać. Tak jak za swoich najlepszych czasów potrafiła napierdalać tylko pewna toruńska rozgłośnia radiowa. Bez litości, no mercy. Osłonięty tarczą pola siłowego - choć ból w ręce coraz wyraźniej dawał o sobie znać - z zaciekłością waliłem krótkimi seriami z polskiego beryla. Hektor i Kami, też załatwili kilku ze swoich M-16. Jedynie Rembrandt, jak zwykle brzydził się zabijaniem i tylko od czasu do czasu kasował jakiegoś szwaba precyzyjnym strzałem z beretty.
- Polnisches schweine! – darli mordy frycowie. – Verfluchten Untermenschen!
- Nie będzie Niemiec pluł mi w twarz! Ni dzieci mi germanił! – śpiewała równocześnie prując z Uzi Cleo. – Orężny wstanie hufiec nasz…
Prawda była jak duże, kobiece piersi – rzucała się w oczy i wychodziła na wierzch. Czarni mieli przewagę. I też się nie certowali. Walili ze swoich HK-36, z poręcznych, południowoafrykańskich Vectorów, z blasterów fotonowych i z plazmy. Walili z czego się dało - i dało to efekty. Pierwszy odpadł Kamikadze, dostał z Vectora w podbrzusze, zachwiał się, zatoczył jak pijany, omiótł zamglonym wzrokiem niemiaszków, zdążył jeszcze przejechać serią po oliwkowej ścianie hangaru. Kolana ugięły się pod nim, upadł, bezwładnie zwiesił głowę. I tyle. Odpadł. Odpłynął do Valhalii. One way ticket.
- Skuuuurwyyyysyyyynyyyyy !!! – wrzeszczała repetując uzi Cleo. – Chuuuujeeee!!!
Wychynęła zza piankowej barykady, załatwiła kolejnych dwóch i krzyczała. Powiedzieć krzyczała to zresztą nic nie powiedzieć; z pyskiem wyjechała, mordę darła, szczyty ludzkich możliwości w natężeniu dźwięku osiągała, rekordy Guineesa w decybelach biła. I to z właściwą dla rodzaju żeńskiego egzaltacją.
– Aryjska hołota! Folksdojcze pieprzeni! Job wasza mać! Słyszycie gebelsy?! Słyszycie Beckenbauery?! Prusaki obrzydłe, junkrzy opaśli, Teutony w zad chędożone?! Słyszycie mnie ?!
Słyszeli ją niezawodnie. Nie dało się nie słyszeć. Możliwe jednak, że polskiego nie chwytali. Mowa ciała Cleo komunikowała jednak wszystko. Jasno i dobitnie. Klnąc, bluzgając, z błotem mieszając wrażą nację hakerka załatwiła kolejnych trzech ubermenszów. Ale jak to bywa z kobietami emocje zbytnio ją pochłonęły. Wypaliła już wszystkie klipy z uzi, nie miała z czym do ludzi wyjechać. Szkopy nie byli w ciemię bite, zachodzili ją z mańki kryjąc się za tarczami pola siłowego. Próbowaliśmy ją osłaniać, waliliśmy w szwabów jak na spadkobierców chłopaków z Westerplatte i AK przystało. Tak samo bohatersko i beznadziejnie głupio.
Rembrandt widząc, że jeden z czarnych zbliżył się do piankowej barykady za którą skrywała się Cleo wychynął zza tarczy pola siłowego i wpakował niemiaszkowi kulę między oczy. Chwycił struchlałą dziewczynę za rękę, po ułańsku osłonił ją i pchnął za osłonę. Ale sam nie miał tyle szczęścia. Oberwał termitowym granatem tak, że impet wybuchu cisnął nim o barykadę, za którą jeszcze nie tak dawno temu kryła się Cleo. Rembrandt nie krwawił, przynajmniej nie krwią. Tylko tym białym plugastwem, z którego lepią androidów. Nigdy nie znałem takiego człowieka. Nigdy. On przecież nie był człowiekiem, był o wiele lepszy. I jak nikt inny zasługiwał na to, by ktoś po nim zapłakał. Choć android „programowo” był ateistą, zasługiwał by zmówić zań zdrowaśkę. Tę ostatnią.
Nie było czasu na requiem, mowy pożegnalne i epitafia. Musieliśmy się cofnąć. Choćby do ściany, choćby nawet do kikutów które pozostały z rozwalonego składziku medycznego. Okrążali nas coraz to węższym pierścieniem.
Hektor kochany, wycofał się i potknął o jakieś zwoje i kable. Na kawałku drutu jego życie zawisło. Zakolebał się, tarcza wymsknęła mu się z dłoni, potoczyła po powierzchni hangaru. Odsłonił się, dostał z blastera. Nie zdążył pomścić tych wszystkich, którzy walczyli u jego boku. Ani Durszlaka, ani Krępego i Tostera, ani Cietrzewia i Wańki, ani nawet Antaby. Rozwalili go z plazmy tak, że nawet nie było czego do urny włożyć. Kupka popiołu nawet po nim nie została. Mołojecki los. Sołdacka dola.
Cleo walczyła do końca, do ostatniego klipa, do ostatniego naboju. Chociaż łzy ciekły jej po policzkach, chociaż dygotała ze strachu, w jej oczach ciągle czaił się błysk. Nie dawała za wygraną. Ostatniego szkopa, gdy już wystrzelała wszystkie naboje, gdy wyrzuciła M-18 należące do Kamikadze, gdy uśmiechnęła się tyleż szeroko co fałszywie i uniosła ręce w geście kapitulacji, załatwiła nożem. Ubermensz ją zlekceważył, podszedł zbyt blisko. Zmylony bezkarnością chciał pewnie pomiętolić owe grożące wypryśnięciem zza białej, siatkowej koszuli okrągłe piersi. Chciał może przy ogólnej aprobacie kamratów, zedrzeć z niej krótkie spodenki moro i pospołu z kamratami, dobrać się do tego, co owe spodenki skrywały. Nie wiedział, że dam nie należy obmacywać. Że damy mają pazurki i potrafią drapać. Przebiła mu tętnice nożem technika komputerowego.
7
Nie byłem tak dziarski jak Cleo. Ze strachu o mało w gacie nie popuściłem. Tylko dobitny i nieznoszący sprzeciwu gest Fritza uratował mnie od czapy. Bo jego chłopcy zdążyli się już rozsmakować w śmierci, już poczęli gapić się na mnie drapieżnym wzrokiem, świerzbiały ich palce na mechanizmach spustowych HK36. Rozwalili by mnie na miejscu. W powietrzu unosił się odór truchła, na wpół spalonych bądź rozszarpanych pociskami zwłok. Rzygać mi się chciało. Ale zdzierżyłem.
- Fort mit euch! – ryknął do swoich chłopaków Fritz. – Wszyscy won! Ale już! Raus! Sam z nim chcę zostać.
Czarni wydawali się lekko zdezorientowani. Jednak apodyktyczny gest ich szefa nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Zabrali rannych do swoich ATV, do swojego punktu medycznego, wycofali się poza obszar hangaru.
Fritz świdrował mnie swoimi świńskimi oczkami, kazał podziwiać tą swoją beczułkowatą sylwetkę, kreśloną aryjskimi rysami mordę, płowe włoski.
Nie miałem bladego pojęcia w jakim celu szef Czarnych Brygad pragnął odbyć ze mną owe randez-vous. Na deser mnie sobie zostawił? Poćwiartować mnie chciał swoim messerem? Myślał, że jestem w posiadaniu informacji o miejscu pobytu jego ślubnej? Albo, że znam tajne hasła dostępu do „Mewy”, naszego centrum dowodzenia? Albo też od nadmiaru przemocy we łbie się mu pomieszało? Trudno orzec było.
- Dziwi cię pewnie dlaczego chce rozmawiać na osobności Marley? - to, że Fritz znał moje imię, nie zdziwiło mnie bardziej niż to, że zostawił mnie przy życiu. – Wolałbym szprechać z Hektorem, ale sam rozumiesz… z braku laku.
- Nie wiem, gdzie jest Hela, nie wiem dokąd uciekła twoja ślubna… - wypaliłem i szybko zrozumiałem swój błąd.
Fritz zachichotał. Spojrzał na mnie przechylając głowę.
- Ty naprawdę myślisz, że zafundowałem wam taką rozpierduchę z powodu niewiasty? Pogięło cię z lekka chłopie? Co ty myślisz, że będę tracił chłopaków dla jakiejś makolągwy? Dla tekli obrzydłej? Żony mojej? Tyś się chyba za dużo Iliady naczytał, koleś. Dla kasy walczyłem, dla szmalcu. Dla żywej gotówki. Jestem filozofem, który nieustannie poszukuje szeleszczących argumentów. A Hela? Wygodnym pretekstem była, wymówką, która pozwoliła rozpocząć rozpierduchę. Przecież każda wojna potrzebuje wymówki.
Już wiedziałem o co mu idzie. O co chodziło temu niemiaszkowi. Gdy tylko rozpoczął się nasz malutki konflikt Hektor rozpuścił odpowiednimi kanałami, że zakopał niezliczone ilości złota gdzieś pod miastem. A jak było powszechnie wiadomo najlepsze implanty wykonywano z domieszką złota. Hektor liczył po prostu na to, że uda mu się skusić szwendających się po obrzeżach miasta najemników perspektywą pieniędzy i technologicznego upgrade’u. Ale cała ta śpiewka o podziemnym Eldorado, była po prostu wyssaną z palca, i wyprodukowaną na potrzeby konfliktu propagandą. Zapewne teraz Fritz chciał dociec czy w tych doniesieniach skrywa się choć ziarno prawdy. Odprawił swoje Schwarze Brigaden, bo najprawdopodobniej cały kruszec chciał zatrzymać dla siebie. Dzielić się nie chciał, szkop jeden.
Już miałem bałamucić Fritza jakimiś bliżej niedookreślonymi lokacjami gdy wtem stał się cud. Bez przesady można rzec, iż na miarę tych biblijnych. Prawie, że wskrzeszenie Łazarza. Stało się tak, że Antaba w ostatnich chwilach życia ocknął się, odzyskał przytomność. Stało się tak, że resztkami sił zdołał sięgnąć do przypiętego d o kabury browninga, bliźniaczo podobnego, do tego jakiego używał jego brat. I stało się tak, że ostatnim uczynkiem Antaby było wydrążenie dziury o średnicy pięciu i pół milimetra, między oczami Fritza. Nie czekałem, aż do hangaru wpadną czarni. Odbezpieczyłem zawieszony przy bandolierze granat dymny, rzuciłem w pobliże wejścia do „Troi”. Purpurowa smuga osnuła wnętrze hangaru. Podbiegłem do pozostawionego na pastwę losu RPG i wystrzeliłem pocisk w tylną ścianę hangaru. Przez dziurę z łatwością przelazłby cały inwentarz Arki Noego, nie mówiąc już o ścigaczu, który jakimś cudem został oszczędzony od ognia. Wskoczyłem nań i odjechałem nie oglądając się za siebie.
Nie oglądnąłem się za hangarem „Troy”, którego nazwa zapisana wersalikami koloru rdzy blaknęła na zewnętrznych blachach budynku. Nie oglądałem się za Antabą, ani Hektorem. Ani za Cleo czy Rembrandtem, ani nawet za moim najlepszym przyjacielem, Kamikadze. Za sobą pozostawiłem ich ciała, komu innemu oddałem honor mszczenia ich istnień. Za sobą zostawiłem nieustanny polsko-niemiecki konflikt, oraz inne wszelkiej maści konfrontacje i awantury. Za sobą zostawiłem Eldorado, owy mityczny kruszec, za który Fritz z Hektorem gotowi się byli pozabijać. Za sobą zostawiłem kontakty, strefy wpływów, szmalec. Wiedziałem czego chcę. Do czego, a może bardziej do kogo zmierzam. Do bliżej nieokreślonej raszply i paskudy, do nieustannie trajkoczącej baby. Do kogoś kto będzie na mnie czekał. Za kogo warto walczyć.

K O N I E C
Ostatnio zmieniony sob 12 kwie 2014, 20:17 przez slavec2723, łącznie zmieniany 1 raz.

3
slavec2723 pisze:O mało nie popuściłem w gacie.
Termitowa rakieta zafurkotała przelatując mi nad głową, rozpieprzyła przybudówkę hangaru. Wszystko dookoła oblekł ciemny karmin krwi, z impetem wyfrunęły w powietrze lekarstwa, strzykawki, opatrunki, osocze, bandaże, kroplówki oraz całe dobrodziejstwo medycznego składziku. Musiałem oberwać metalowym odłamkiem owej przybudówki bo skuliłem się z bólu, przyhołubiłem rękę do piersi. Pył z gruzowiska zakradł się do ust, zacząłem się krztusić i charczeć. Żyłem. Miałem cholerne szczęście, zresztą jak cała nasza ekipa. Wycieńczeni wbiegliśmy do środka.
- Zamykaj Cleo! – krzyczał Hektor. – Zamykaj!
Cleo literalnie zdążyła w ostatniej chwili.
Jako fan pierwszego zdania, tu przy pierwszym popuszczeniu w gacie odpuściłam - będzie szlachtuz (i flaki), a potem mam ciemny karmin krwi i śliczne przyhołubiłem rękę do piersi. A potem potocyzm III sortu literalnie.
Razem - brak świadomej decyzji stylistycznej - jakby styl był przypadkiem łączącym różne bajki.
slavec2723 pisze:Wszyscy jak na komendę odetchnęli z ulgą. Mówiąc wszyscy mam na myśli: Kamikadze, Rembrandta, Cleo i naszego dowódcę - Hektora. Mnie i Antabie daleko było do znamionują
Ta fraza sytuuje czas narratora poza czasem zdarzeń. Co celowe?
W sumie wygląda jednak jako narracyjnie drętwy "myk", żeby przedstawić hurtem bohaterów.
slavec2723 pisze:- To nic takiego, brat – rzekł niewyraźnie Antaba leżąc na aluminiowym stole. -- Zadrapanie ledwo. Rembrandt powiedział, że mnie poskleja.
w atrybucji mamy: rzekł niewyraźnie , a potem do tego rozwinięcie z epitetem aluminiowy stół, który skupia uwagę i wyobraźnię. Narrator wepchał się z atrybucją między wódkę a zagrychę - zabrał bohaterowi co bohaterskie. Szkoda, nie?
slavec2723 pisze:hołubiąc lewe przedramię.
nie warto psuć wrażenia powtarzaniem fajnej frazy...
slavec2723 pisze:powinien za wszelką cenę unikać dystrakcji. [...] szef chciał zyskać trochę czasu, obmyślić jakiś plan, wyjście z sytuacji, co było zupełnie całkowitym nonsensem. Wyjścia nie było. Mieliśmy przejebane. Koniec. Kropka.
W brydżu to się niefajnie nazywa taką rozrywkę "raz o du..., raz o ścianę" - raz dystrakcja, raz przejebane. Ogólnie - to jednak niefajnie tak rozgrywać.
slavec2723 pisze:O mało nie popuściłem w gacie.
- miało zabrzmieć bardzo "pierwszoosobowo", takie "życie na gorąco", autentyzm przeżycia poprzez frazeologię potoczną przedstawiającą strach. Narrator z omal pełnymi gaciami notuje potem sprawozdanie z sytuacji pełnymi, kwiecistymi zdaniami - ja tam mu nie wierzę:
slavec2723 pisze:Termitowa rakieta zafurkotała przelatując mi nad głową, rozpieprzyła przybudówkę hangaru. Wszystko dookoła oblekł ciemny karmin krwi, z impetem wyfrunęły w powietrze lekarstwa, strzykawki, opatrunki, osocze, bandaże, kroplówki oraz całe dobrodziejstwo medycznego składziku.
i potem:
slavec2723 pisze:Rozglądnąłem się dookoła.
Spojrzałem na naszą kompanię; wyglądaliśmy jak obsada kolejnego „Rambo”. Od stóp do głów zalani krwią i osoczem, przepoceni, z policzkami ozdobionymi smugami dymu, z żelastwem w rękach, przepasani bandolierami ciężkimi od termitowych granatów.
Dalej mu nie wierzę. Ma te gacie i jest ranny, jego przyjaciel umiera. Podoba mu się to? Wpadł w natchnienie poetyckie?

Narracja pierwszoosobowa to wybór na pokazywanie czegoś, czego trzecioosobowy nie pokaże. I Twój narrator nie możne się zorientować, jaką funkcję pełni, a nawet w jakim czasie żyje i opowiada, dlatego staje się niewiarygodny jako pośrednik między mną a światem przedstawionym.

[Analizowałam tylko pierwszą cząstkę opowiadania]

I wrażenie ogólne: powinieneś uporządkować sposób widzenia zdarzeń, uchwycić swojego narratora-bohatera w jakiejś roli : subiektywna relacja in stanu nascendi zdarzeń, refleksyjna opowieść z pamięci i być konsekwentny wobec tych ról (jeżeli planuje takie wiraże w narracji), tak by odbiorca był świadomy pozycji narratora względem tego, o czym opowiada.
Ostatnio zmieniony czw 03 paź 2013, 12:51 przez Natasza, łącznie zmieniany 1 raz.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

4
Hej,
co po roku można napisać? To opowiadanie jest takie... obszerne, a tak interesujące. Przecież wiesz, jak pisać. To ja Ci wypiszę rzeczy fajne, ok?
slavec2723 pisze:- To nic takiego, brat – rzekł niewyraźnie Antaba leżąc na aluminiowym stole. -- Zadrapanie ledwo. Rembrandt powiedział, że mnie poskleja.
Odwróciliśmy wzrok. Każdy wiedział, że Rembrandt kłamał. Że nie mógł inaczej.
Dobra, żartowałam. Trochę tani efekt.
slavec2723 pisze:Dziś jednak fortuna kołem się tocząc najechała mu na jajka.
Ok, wracam do pochwał. Uwielbiam to zdanie.
slavec2723 pisze:Mołojecki los. Sołdacka dola.
To też.
slavec2723 pisze:Nawet ja, choć dalej nie mogłem uwierzyć, w to że mój najlepszy kumpel mierzy do mnie ze swojego Browninga BDA 9 mm. I, że nie jest już moim najlepszym kumplem.
To też.
slavec2723 pisze:- Cleo! Wywołaj go! – ryknął gestykulując bronią.
- Fritza?
- Nie skarbie, dżina z lampy! Jasne, że Fritza!
Też.
slavec2723 pisze:- Możesz coś zrobić?
- To samo co wy. Rachunek sumienia.
Yhym.
slavec2723 pisze:- Skuuuurwyyyysyyyynyyyyy !!! – wrzeszczała repetując uzi Cleo. – Chuuuujeeee!!!
Wychynęła zza piankowej barykady, załatwiła kolejnych dwóch i krzyczała. Powiedzieć krzyczała to zresztą nic nie powiedzieć; z pyskiem wyjechała, mordę darła, szczyty ludzkich możliwości w natężeniu dźwięku osiągała, rekordy Guineesa w decybelach biła. I to z właściwą dla rodzaju żeńskiego egzaltacją.
A to mój absolutny faworyt.
slavec2723 pisze:Jestem filozofem, który nieustannie poszukuje szeleszczących argumentów.
Hmm, nie wiem, co to tu robi, chyba też mi się podobało.

Jest bardzo dużo efekciarstwa. Na tą objętość chyba trzeba coś takiego zastosować i ładnie wyszło. Oczywiście mieszanie stylów i wypowiedzi trochę może przeszkadzać, mi nie przeszkadzało, a najbardziej lubiłam pomieszane ksywki ekipy.
Tylko dlaczego śmierć jest heroiczna, a jeśli nie jest, bo jest akurat głupia i bezsensowna, też jest to wskazane w dramatyczny sposób i że jednak heroiczna? Dlaczego laska jest taka piękna i kobieca? Dlaczego bracia, żeby drama poszła level up? Opowiadanie jest zbyt zabawne, takie rzeczy się zapamiętuje, ale one nie obchodzą.
Tam miałeś "zachodzić z mańki", a mówi się "zażyć z mańki".
Ale, ale. Pomimo całej świetnej oprawy mam wrażenie, że tyle energii poszło na historię w zasadzie kiepską. Czasem dobre wykonanie ratuje zły pomysł. Myślę, że tutaj jak najbardziej tekst się broni, ale skieruj swój cały rozmach (a rozmach to Ty masz) na historie lepsze.
Fajnie było to poczytać, rozbawiło mnie.

5
Zapomniałem o tym kawałku i dzięki Twej osobie cruelsommer2 do niego wróciłem. Dzięki za opinię i wygrzebanie "truposza" z cmentarzyska zapomnianych tekstów!

Różne myśli kołaczą mi się teraz po głowie... :)

"Troy" sam w sobie nie jest taki zły, daleko mu jednak do miana wartościowego utworu. Coś w nim tam jednak błyszczy.

Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”