Theraville (Fantasy) [fragment II]

1
Witam wszystkich i ofiaruję wam drugi fragment przygód Gilberta, kończący prolog. Polecam przeczytać poprzedni fragment, jeżeli czytać zamierzacie ten, ponieważ wiele sytuacji tyczy się poprzednich, zamieszczonych we fragmencie I - FRAGMENT I Czekam na weryfikatorów, no i mam nadzieję, że wam się spodoba. Enjoy!
UWAGA! Śladowe ilości wulgaryzmów!


Po przejściu wszystkich badań, z pomocą pielęgniarki zostałem odesłany do mojej sali. Przeświadczenie o tym, że mogę już nie odzyskać wzroku nie dawało mi spokoju, jednak nie budziło już tak wielkiej fali negatywnych emocji. Wyciszyło je poczucie bezradności. Dziwne uczucie, gdy nic nie widzisz. Leżysz na łóżku, w sali szpitalnej, nie widząc kompletnie nic. Ten sam strach, który towarzyszy przedszkolakowi w pierwszym dniu szkoły, gdzie nie można się odnaleźć w budynku, czy też społeczności szkolnej, a zawsze dostępnej mamy trzymającej za rękę, zwyczajnie nie ma. W takiej sytuacji jak ta, ten strach jest zwielokrotniony. Jakbyś w nocy zgubił się w mrocznym lesie. Samotność i poczucie pustki, oraz poddanie się. Nie ma nic innego, prócz tych trzech uczuć. Zwieńczeniem tej katorgi miało być spotkanie z rodzicami, którzy niedługo wpadną. Emocje się wymieszały. Z jednej strony radość i ulga, że jednak jest ktoś, kto o mnie pamięta i mnie wesprze. Z drugiej, strach i smutek, na myśl, że nie zobaczę ich twarzy w momencie, gdy będę tego najbardziej potrzebował. Człowiek prawdziwie przypomina sobie o wartości osób bliskich, gdy ich usilnie potrzebuje.
Tak jak pielęgniarka zapowiedziała, wieczorem przyszli rodzice, Anne również.
- Masz gości, Gilbercie – rzekła owa pielęgniarka, do której głosu już się przyzwyczaiłem.
Ktoś podszedł do mnie i musnął wnętrzem dłoni o obity policzek.
- Jak się czujesz, synku? – To była mama. Jej na ogół dźwięczny głos, teraz przytłumiony, załamał się w połowie zdania.
- Nie masz pojęcia, jak się o ciebie martwiliśmy. Kiedy usłyszałam trzask, pobiegłam do ciebie sprawdzić, co się stało. Leżałeś na ziemi, nie reagowałeś. Myślałam, myślałam, że… - zaszlochała cicho Anne – dobrze, że jesteś zdrowy, braciszku.
Nie mogłem wydusić z siebie słowa. Nie wiedziałem nawet, co im powiedzieć.
- Cieszę się, że jesteście.
Ktoś trzeci wszedł do sali.
- Jak się czujesz, Gilbert? – głos ojca – Boli cię coś?
- Wszystko w porządku, chyba. Boli mnie trochę głowa – słowa coraz ciężej wychodziły z ust – no i… nic nie widzę.
- Nie martw się. Musimy być dobrej myśli – ciągnął ojciec – rozmawiałem z doktorem. Za kilkanaście minut powinny być wyniki badań. Gilbert – przysunął się do mnie bliżej porozumiewawczo - powiesz nam co się stało?
W jego głosie dało się słyszeć wyraźne współczucie. Pomimo naszego słabego kontaktu, kłótni każdego dnia, nieustępliwych konfliktów, wciąż jednak był moim opiekunem. Clay nie był moim biologicznym ojcem. Dwa lata po śmiertelnym wypadku mojego prawdziwego ojca, wprowadził się do nas. Wówczas swój gniew i ból po stracie rodzica, przeniosłem na niego. Mama powtarzała mi wtedy „Polubisz go, to dobry człowiek. Musisz mieć ojca Gilbercie”. Uznałem go wtedy za intruza, słabą podróbkę, niespełniającą wymogów. Może niesłusznie. Chyba najwyższy czas dać mu szansę i odpuścić. Taty nie ma, i nic tego nie zmieni. Ja się zmienię. Tym razem się postaram, by wyszło dobrze.
W myślach wróciłem do pytania. Zdarzenia z tamtego dnia były zamglone, niejasne, a urywki nieprawdopodobnych wydarzeń, jakie snuły mi się po głowie, wymieszały się. Nic w tym nie wydawało się logiczne, ani prawdziwe. Najwyraźniej moja wyobraźnia płata figle, bez pozwolenia zapełniając głupotami luki w pamięci.
- Nie, nie pamiętam. Poszedłem na spacer, aby zaznajomić się bliżej z miastem. Dalej pustka, jakby urwał mi się film – Zastanawiałem się, czy zażycie jakiś narkotyków, bądź alkohol mogły być logicznym wyjaśnieniem. W końcu tyle się słyszy, jak to ludzie nie pamiętają nic po zażyciu tabletki gwałtu, czy innego syfu. Obróciłem twarz w stronę, z której dochodził jego głos – Tato, co będzie z moimi oczami?
- Nie wiem, synu – zaczął niepewnie – naprawdę nie mam pojęcia. Lekarze też nie są pewni. Wyniki badań powinny wszystko wyjaśnić.
- Nie martw się brat – wtrąciła się Anne. Zawsze dobroduszna, próbowała podnieść mnie na duchu – wszystko pozytywnie się wyjaśni. Gdy wrócisz do domu, z pewnością będziesz go już mógł zobaczyć – zaśmiała się lekko.
Usłyszałem skrzypnięcie nawiasów.
- To doktor, zaraz się wszystkiego dowiemy – chwyciła moją dłoń pocieszająco – na pewno ma dobre wieści.
Mama wstała wraz z ojcem z łóżka. Anne została obok mnie.
- Wyszli porozmawiać z doktorem – rzuciła cicho w moją stronę, a potem już tylko siedzieliśmy, obok siebie, w ciszy. Czas niemiłosiernie się dłużył, gdy z niepokojem wyczekiwaliśmy informacji. Miejscami dało się wyraźnie dosłyszeć podniesiony głos mamy.

Po niespełna dziesięciu minutach niepewności, do Sali wrócili rodzice. Usiedli obok mnie, a mama znów chwyciła mnie za dłoń. Pewnie właśnie się uśmiechają. Chwila prawdy. Nagle mama zaszlochała, i nie było to pozytywne wylewanie łez. Jest źle.
Przerażenie wróciło, i wróciło w najmniej oczekiwanym momencie. Dźwięki, wszędzie dźwięki, na które mój słuch zdołał się już znacznie wyostrzyć. Mama szlochała. Anne, która do tej pory jakoś się trzymała, z niewiadomych mi powodów wpadła w histerię i zaczęła lamentować. A ojciec? Sapał ciężko i donośnie, jak to zwykł robić, gdy sytuacja nie układała się po jego myśli. Odgłosy coraz bardziej narastały. Czułem się nieswojo, nie na miejscu. Niech się któreś w końcu do cholery odezwie! Z każdą chwilą ciężej łapałem oddech, a osaczająca mnie ciemna pustka wokół, naciskała swą próżnością bardziej niż zwykle. Zaczęło mi się robić niedobrze, wciskać w łóżko, jakbym jechał windą w dół, a przestrzeń skryta za powiekami, wirowała by mi przed oczyma. Gdybym ją widział. Wtedy, w jednej chwili, wszystko zniknęło. Wszystko ucichło. Znalazłem się w chmurach, stojąc na pustej, powietrznej przestrzeni, bez podpory dla nóg. Było niemiłosiernie zimno, a wiatr posuwał się niczym huragan. Spoglądając w dół, ujrzałem Ziemię, dobre dziesięć kilometrów ode mnie. Spoglądając w dół, zdałem sobie sprawę, że kiedy otworzyłem oczy, widziałem.
To cud! To musi być cud! Wszystko takie kolorowe, przejrzyste, takie, realne i widoczne! Wydarłem się na całego, by okazać całej Ziemi tam na dole moje wniebowzięcie, a gdy spojrzałem w dół zdałem sobie sprawę, że coś tu nie gra i chyba rzeczywiście znalazłem się w niebie. Zakręciło mi się w głowie. Zmieszanie, jakie miałem właśnie okazję gościć w sobie, nie wdarło się jeszcze chyba do żadnego człowieka. Tyle rzeczy naraz. Tyle popieprzonych rzeczy naraz! Przetarłem rękoma twarz, ścierając trud całej tej sytuacji. Nawet jeśli to nie cud, a tylko niezwykły sen, to i tak warto się nim cieszyć. Rozejrzałem się pod nogami i akurat w momencie, gdy myślałem, że nic już mnie nie zaskoczy, Ziemia zaczęła się obracać w niewyobrażalnym tempie, a jej powierzchnię, niczym ciemne mrowie, zalały tysiące ludzi, liczne czołgi i inne pojazdy, do których mozolnie opadałem ze zwyczajnej wysokości dziesięciu kilometrów. Na moich oczach toczył się krwawy bój, a wszystkie te obiekty znikały z pola widzenia poganiane przez rozszalałą Ziemię. Patrzyłem jeszcze w lewo, w kierunku obrotu ogromnej płaszczyzny, poczym znów skierowałem wzrok na wprost. Tak samo jak poprzednicy, walczyły i znikały za horyzontem armaty, konnica, strzelcy z karabinami a za nimi haubinierzy. Znikali również pikinierzy i miecznicy, łucznicy i kusznicy, a z czasem, gdy od Ziemi dzielił mnie może z kilometr, dało się i dostrzec prymitywnych człeków, latających z kamiennymi toporkami. Nagle bum! W momencie podskoczyła mi adrenalina, a ja ze śmiercią w oczach, spoglądałem przez ułamek sekundy, który mi jeszcze pozostał, jak w zniewalającym tempie świdruję powietrze prosto w Ziemię. Już tylko chwila dzieli mnie od rozpłaszczonego, trupiego mięsa, jakim się stanę.

- Aaaargh! – Przeszywające zimno w momencie rozeszło się po ciele. Ktoś chyba potraktował mnie wiaderkiem lodowatej wody.
- Pani, gotowe! – Usłyszawszy echo daleko za sobą, rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu właściciela głosu. Nikogo nie dostrzegłem. Chwilę potem, przez myśl przebiegło mi tylko wzniosłe „Gdzie ja do jasnej cholery trafiłem tym razem?!”. Zimno, wilgotno, podłoże skaliste. To chyba jakaś podziemna jaskinia. W oddali dało się słyszeć niosące echo plusku. Podążając za dźwiękiem, ujrzałem źródełko. Było to metrowe wyżłobienie w kolumnie na pół metra wysokiej. Znajdująca się w nim ciecz mieniła się błękitnym światłem, nanoszącym poświatę na ściany wokół. Skryte w cieniach jaskini, dawało niewielką namiastkę światła, której mrok podziemi jeszcze nie pochłonął. Ruszyłem niezdarnie ku światełku, a głód, który doskwierał mi od dłuższego czasu, przypomniał o sobie tak, że zaczęło burczeć mi w brzuchu niemiłosiernie. Wtem błysnęło mi za plecami, a jaskinia rozpromieniła się jasnym światłem, pozostawiając źródełko w takim samym stanie, jakim je widziałem przed chwilą, jaśniejące lekko kolorem nieba.
Obróciłem się. Przede mną rozciągał się widok prawdziwie królewskiej uczty! Kryształowe lampiony, unosiły się powolnie same z siebie i rzucały krąg żółtego światła na wysłany przeróżnymi smakołykami stół. Podreptałem do niego szybko, niczym dziecko do bożonarodzeniowego prezentu. Jaskinia była obszerna, więc zajęło mi trochę dojście do celu. Gdy jednak pokonałem dzielący dystans, światło lampionów objęło również i mnie. Byłem całkowicie nagi. Trochę mnie to zdziwiło, jednak całą uwagę pochłonął widok przede mną, napędzający do bólu spragniony posiłku żołądek. Cóż za groteska! Kunsztowny mebel ze smakołykami dla przynajmniej kilkunastu osób, stał spokojnie pośród skalistych ścian i brudnego otoczenia natury. Stół był długi na dziesięć metrów i szeroki na dwa. Wyciosany z dębu, wygładzony i posmarowany zastygłą, mieniącą się brązem żywicą. Wyglądał niczym wyjęty ze średniowiecznego pałacu! Blat był gruby na trzy cale, podpierany przez artystycznie powykręcane w spiralny kształt, mosiężne nogi. A na jedwabnym obrusie znajdowały się zastawy z daniami, chyba wszystkich stron świata. Większości składników wykwintnych dań w życiu nie widziałem na oczy! No to czas na małe co nieco, pomyślałem. Rozejrzałem się szerzej po stole, poczym zauważyłem, że nad wszystkimi potrawami górowała ogromna taca po środku stołu, oferująca parującego dzika w pełnej okazałości, ubranego w liście sałaty i inne, nieznane mi warzywa. Chwyciłem za srebrny nóż i krojąc powolnie kawał udźca, czułem jak obraz wokół się zaciera, wyostrzając wyłącznie pięknie pachnącą dziczyznę. Ująłem odkrojoną porcję w dłoń i poczułem coś dziwnego, jakby narastający niepokój. Czułem jak z każdym momentem, gdy przybliżałem mięsiwo do ust, coraz bardziej zwalniał czas a niepokój znów dał o sobie znać, jakby pobudzony już znaną, podobną sytuacją. Uleciał jednak, ustępując miejsca pokusie. Kawał dziczyzny dzielił już zaledwie centymetr od moich warg, gdy nagle spojrzałem w ślepie martwego zwierza, a obraz uczty zniknął. Ja też. Teraz była tylko wizja. Ujrzałem makabryzm, niczym z piekła. Pełną grozy scenę, która wywołała we mnie dreszcze. W czeluściach ciemniejszej od jaskini otchłani, dumnie stała kobieta. Kobieta w czerni. Była młoda, może nawet w moim wieku. Albo tylko wyglądała na młodą. Ubrana była w obcisły, skórzany, czarny strój, skryty pod ciemną peleryną, a w podniesionych w górę rękach, mrucząc coś w nieznanym mi języku, trzymała ludzką nogę, całą zakrwawioną. Wtedy sobie przypomniałem. Cała makabra, którą przeżyłem na cmentarzysku, musiała być prawdziwa. To wszystko wróciło z niechcianymi detalami. To ona. Kobieta, która mi pomogła, teraz odprawiała jakiś nieludzki rytuał. Usłyszałem wrzask. Spojrzałem w lewo. Na łańcuchach zwisał bezwładnie człowiek obdarty ze skóry. Zamarłem. Serce z każdym kolejnym uderzeniem zwiększało puls. Wrzeszcząc, ostatkami sił targał się w drgawkach jedną nogą. Drugą miał żywcem wyrwaną. Ze strzępów mięsni, jakie pozostały u nasady kikuta, sączyła się krew, tworząc ciemną kałużę pod bestialsko zmasakrowanym ciałem. Oderwałem wzrok i chwilę potem omal nie zwymiotowałem widząc mdły widok porozrzucanych na ziemi kości, w tym ludzkich czaszek. Gwałtownie obróciłem się w stronę kobiety. Klęczała teraz, z potem na czole, usilnie próbując utrzymać wyprostowaną postawę. Nadal mruczała pod nosem tą samą, ostrą, przeciągłą mowę. Strudzone, słabe westchnięcie. Spojrzałem na człowieka wiszącego na łańcuchu. To on. Wydał ostatnie tchnienie. Zmarł. Coś we mnie pękło. Uczucie, które teraz mi towarzyszyło, było niczym jamais vu. Po raz pierwszy w życiu poczułem taki smutek, przerażenie, gorycz, gniew i złość. Niczym czysta esencja najgorszych, najmroczniejszych uczuć. Obejrzałem się i dostrzegłem paraliżujący wzrok kobiety w czerni. Skierowany był na mnie. Stała nieruchomo, podpierając lewą rękę postrzępioną nogą, i przeszywała mnie spojrzeniem nie wykazującym żadnych emocji. Stała tak po prostu, pewna siebie, i beznamiętnie mnie świdrowała, jakby była bardziej zdziwiona moją obecnością w tym okropnym miejscu, niż tym rozwścieczona. Zaczęło mi wirować w głowie, zaraz zemdleje, pomyślałem. Wtem, ni stąd, ni zowąd, znalazłem się parę kroków naprzeciw stołu w jaskini. Wróciłem. Serce kołatało mi jak oszalałe, wtedy z wnętrza stołu usłyszałem przeraźliwe piski. Poczułem pulsujący ból w uszach. Upadłem, a królewski stół obrócił się w szary pył. Zza jego kłębów wyłoniła się czarownica, która jeszcze niedawno trzymała w rękach postrzępiony kikut. Rzuciła się w moją stronę, klnąc niezrozumiale. Począłem cofać się, niezdarnie, na czworaka, a czarownica z każdym krokiem skracała dystans. Obróciłem się nerwowo i ruszyłem wprost do źródełka, ostatniej nadziei, jaka przyszła mi do głowy. Niczym z innego świata, pomyślałem. Cała sytuacja stała się chaotyczna, ja i czarownica, zwierzyna i myśliwy, a źródełko stało skromnie, w cieniu ścian, rzucając jasną poświatę. Takie spokojne. Dla niego jeszcze się nie poddałem, dla ostatniej deski ratunku. Niczym ostatnia gwiazda na niebie. Doczołgałem się do celu, obiegając skalne naczynie. Po drugiej stronie znalazła się już czarownica. Miała nieskazitelnie gładką skórę, a twarz jej biła bladym, lodowatym pięknem. Była szczupła i wyrazista z widocznymi pod cienką warstwą skóry kośćmi policzkowymi. Jej usta, wąskie, ozdobione krwistym, czerwonym kolorem dawały kontrast całemu obrazowi. Spojrzałem nieśmiało niżej.

- Nieładnie tak się wpatrywać – rzekła dźwięcznym głosem, powściągając jeszcze niedawno tryskającą z niej złość i gniew. Zaśmiała się szyderczo – masz szczęście, że spotykamy się akurat tutaj. Powiedz mi chłopczyku, boisz się mnie?
- Wiem kim jesteś. Czego chcesz? uratowałaś mnie przecież, kazałaś zwiewać i zapomnieć, a tym czasem mam to! – wskazałem ruchem ręki na całą jaskinię. Zmrużyła na chwilę oczy, przyglądając mi się w ciszy.
- Mój błąd. Przyznaję. Powinnam się wtedy bliżej przyjrzeć sytuacji, szczególnie tobie – Skrzywiła lekko głowę, krzyżując ramiona - kim ty właściwie jesteś, co? bo skoro wdarłeś się duszą do mojej posiadłości bez zgody, musiałeś mieć już styczność z takim światem, prawda? – pogardliwy uśmiech nie schodził jej z twarzy. Nie rozumiałem o czym do mnie mówi, ale nie wiedząc co robić, postanowiłem zyskać na czasie, grając w jej grę.
- A co cię to obchodzi? – wysepleniłem niepewnie – po co to wszystko? Pobudka w szpitalu, ślepota? Teraz to? Czemu to wszystko, dzieję się mnie?
Oj Gilbercie, Gilbercie – Oderwała się od kolumny z wodą i poczęła się przechadzać z założonymi za plecami rękoma – Tyle pytań i w żadnym nie ma nic o twojej rodzinie, nie jesteś ciekaw co u nich? Może ich zaproszę do siebie, spodobało by im się – żachnęła się tryumfalnie.
Przegrywam tą dyskusję, zdezorientowała mnie, burząc mój plan rozmowy.
- To co zrobiłaś temu człowiekowi, to było okrutne. A moi rodzice i siostra mają się dobrze, z dala od tej paranoi!
- Dziwne wiesz, doprawdy zadziwiające. Martwisz się o jakiegoś kmiotka, mającego kilkudziesięciu poprzedników w podobnej – Spojrzała spode łba – a nawet gorszej sytuacji, podczas gdy twoi rodzice, nie mają się dobrze. Oni zginęli. Pytali nawet o ciebie, gdy ich zabijałam. Musiało być im smutno, gdy nie było cię u ich boku.
- Łżesz! – Ciepłe łzy zaczęły spływać po policzkach. Widząc ją teraz, w jej okrutnej okazałości, spoglądającą na mnie niczym na umierającego wroga, zaczynałem panikować, myśląc o tym, co mogła im wyrządzić. I czy była w stanie.
- Cóż, przyznam ci chłopcze, że trochę mnie poniosło. Ale sam postaw się w mojej sytuacji. Wyobraź sobie, że ganiasz na cmentarz, w obawie, że coś się dzieje na twoim obszarze, że magia tak po prostu staje się wyczuwalna parę minut drogi od miasteczka, i to nie mała magia. A kiedy już docierasz na miejsce – Spoglądałem na nią, popadając w coraz to większą wściekłość – okazuje się, że jakiś pachołek atakuje dziecko! Toż to niedopuszczalne! Dobrze, że jestem sumienna i spojrzałam mu poprzez martwe oczy w ostatnie parę minut z rozgrywki. Nawet nie wiesz, jak się zezłościłam, gdy uświadomiłam sobie, że puściłam dziecko, które nieświadomie zatrzymuje wszystko kilkanaście metrów wokół!
- Chcę wiedzieć, co naprawdę się dzieje z moją rodziną – sapałem ciężko, powoli wymawiając zdanie – Albo nieświadomie pozwolę sobie zrobić ci krzywdę!
- Oh, popatrz jakiś ty buńczuczny chłopczyku! – Wolno stąpając, zbliżyła się do źródełka i nagle przywarła do niego, wychylając się w moją stronę, najdalej jak pozwalało na to kamienne naczynie. Kątem oka dostrzegłem, jak skierowała wzrok w dół, odsuwając dłonie od wody, mieniącej się jasną poświatą. Ponownie skupiła wzrok na mnie.
- Poczułeś strach, że jednak coś grozi twojej rodzinie, prawda? Motasz się teraz pomiędzy podejrzeniami, nie wiedząc co wybrać na prawdę, a co na kłamstwo. Ułatwię ci. Twoja rodzina ma się dobrze, są w szpitalu, siedzą obok ciebie, a raczej twojego ciała, będącego w śpiączce – parsknęła szyderczo – Na razie. Wiesz mi, taki scenariusz, jaki przedstawiłam ci przed chwilą, jest wciąż aktualny i mogę go
- Czego chcesz!? – warknąłem najpewniej jak potrafiłem.
- Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Czego chcę? Jeszcze nie wiem, ale z pewnością czegoś od ciebie wymagać będę. Na początek posłuszeństwa, oraz pójścia ze mną.
- Z tobą, gdzie? Po co ci jestem potrzebny, tam na cmentarzu, to nie byłem ja. Nie wierzę w takie rzeczy, nie mam jakiegoś chorego daru! Ty najwyraźniej masz, jesteś potężna. To widać. Ktoś taki jak ja na nic ci się nie przyda – Panikowałem coraz bardziej dając to odczuć w mowie.
- Uwierz mi. Z pewnością będziesz pomocny. Świadomość tego, że nieświadomie potrafisz zatrzymać czas, każe mi wierzyć, że jesteś co najmniej ciekawym przypadkiem, Gilbercie. W dodatku przechadzasz się po astralnym świecie pewnie, jak ryba w wodzie, a to już nie byle co.
- To jeszcze nic, bo ja nie wierzę w magię. A już z pewnością jej nie praktykowałem!
- To zacznij! To co się teraz dzieje, to magia, wysoka magia! Mam dość tego twojego gęgania, więc przejdę do rzeczy. Ludzie giną przez dziko rozwijaną magię, nawet przez amatorską. Wyczyny, które ty wyprawiasz, mogą pochłonąć nie tylko ciebie, ale również wszystko wokół! Nie masz wyjścia, pójdziesz ze mną, lub zginiesz, patrząc jeszcze przed śmiercią, jak zabawiam się z twoją rodziną! To akurat jest prawdą, którą mogę przysiąc.
Spojrzałem na źródełko, takie niewinne, w obliczu całej tej sytuacji. Czułem się kompletnie ogłupiony i bezradny. Wtem, w tafli wody ujrzałem rodziców, Anne też tam była.
- Chyba zaryzykuję – Rzuciłem jej wyzywające spojrzenie i zanurkowałem twarzą w wodzie, poczynając pić ją tak, jakbym nie pił przez tydzień. Udało się. Usłyszałem jeszcze za sobą cichnące wołanie „Popełniłeś błąd, przez który twoje życie popadnie w ruinę, jeszcze zanim popełnisz żałosne samobójstwo!.”

Obudziłem się wieczorem, gdy słońce już chowało się mozolnie za horyzontem. Wokół polany, na której się znalazłem, rozciągał się las, któremu gdzieś w oddali akompaniował dzięcioł w towarzystwie szumu liści. Wstałem, zrzucając z siebie przetarty, szorstki koc. Byłem nagi, toteż szybko narzuciłem go z powrotem i usiadłem w tym samym miejscu. Znajdowałem się w swego rodzaju niewielkim obozowisku. Dookoła leżały sterty pakunków, tobołów, trzy prowizoryczne posłania z owych szorstkich koców, przypominających bardziej wytarte worki po ziemniakach. Na środku obozowiska jasnymi płomieniami migotało ognisko z drewnianym rusztem. Suszyły się na nim stare ubrania, w niewiele lepszym stanie, niż moje okrycie. Nawet bezdomny nie pokusiłby się tego wziąć. Coś targnęło mną od tyłu i poczęło wiązać mi ręce.
- Zostaw! – Usłyszałem melodyjny, kobiecy głos – przecież chyba nam nie ucieknie, zważywszy na to, że kompletnie nie wie gdzie jest, i tym bardziej nie ośmieli się obnażać nam tu na łonie natury – zaśmiała się.
Jeden z rozmówców wyszedł mi zza pleców. Był to karzeł z długą, siwą brodą i rumianymi policzkami. Dzięki potężnemu brzuszysku i niewielkim gabarytom przypominał kształtem dorodny owoc gruszy. Niezwykle dorodny. Przyjrzałem się twarzy. Jegomość miał krzaczaste brwi, nos niczym kowadło i małe, wąskie oczy, skryte pod wielkimi łukami brwiowymi. Nosił spodnie z brązowej skóry, uwydatniające potężne uda i łydki, tors osłaniała gruba kamizelka z zatkniętymi pod pachami nadziakami. Spod owej kamizelki, pod szyją, wystawał skrawek kolczugi. Cały ubiór osłaniał futrzany płaszcz, zwisający mu za kolana. Co tym razem? Średniowiecze!? To zaczyna być co najmniej wkurwiające.
- Kim jesteś do cholery!? – warknąłem znużony do karła, niewiele wyższego ode mnie, kiedy siedziałem.
Karzeł wyjął spod pazuchy bukłak, pociągnął cztery ogromne hausty, podszedł do mnie i zdzielił mnie nim, poczym schował go powrotem.
- Jestem krasnoludem – burknął przepitym głosem – a na imię mi Vasil.
- Cóż, miło mi w takim razie poznać, krasnoludzie Vasilu – odrzekłem, podrygując od śmiechu – ty pewnie też ze świata magicznego?
- Przestań szydzić, chłopcze – zza mych pleców wyłoniła się kobieta, sądząc po głosie, ta sama, która powstrzymała krasnoluda od związania mnie – nie mam ochoty uczyć cię teraz dobrych manier. Czasu też mi na to braknie.
- W takim razie, pani…
- Laya, nie żadna pani.
- Miło mi, ja…
- Tak, wiem. Nie musisz się przedstawiać, Gilbercie. Poniekąd wiem kim jesteś – rzuciła niedbale.
- Dobrze. W takim razie, Layo, pomyślałem sobie, że może mogłabyś mi wyjaśnić kilka drobniutkich kwestii – zmieszany obecną sytuacją, zastanawiałem się, czy powiedzieć jej o tym, co zdarzyło mi się przed naszym spotkaniem – mianowicie, co robię tutaj, gdzie to „tutaj” jest, kim jesteście wy, o co chodzi i w ogóle, co się, za przeproszeniem, do cholery… - miałem się już rozpędzać, gdy ponownie wpadła mi w słowo.
- Spokojnie. Wszystko po kolei. Wyjaśnię ci wszystko, ale i od ciebie, pewnych wyjaśnień będę oczekiwać – Usiadła obok mnie. Pomimo tego, jak bardzo była irytująca i władcza, wydawała się cudna w każdym calu. Ładniejsza nawet od mojej siostry! Miała nieskazitelną twarz, niczym kwiat róży, wychyliwszy się po raz pierwszy z pąka. Była dorosła, temu nie dało się zaprzeczyć, spoglądając na jej krągłe piersi. Twarz jednak, młoda i tak delikatna i krucha, wyglądała niczym czternastoletniej dziewczynki. Jej oczy zahipnotyzowałyby nawet bazyliszka, tak urokliwie fioletowe, niczym fiołki. Miała jasną cerę i blond włosy jak rodowita Norweżka. Kiedy kroczyła powolnie do Vasila, z gracją, lecz zwinnie niczym kot, wtedy jej ciało, okryte obcisłym strojem, przyciągało jeszcze bardziej. Rzekła łagodnie do krasnoluda.
- Vasilu, zabaw swe ostrze, niech da nam coś do strawy, na dzisiejszy wieczór – zachichotała wesoło, gdy krasnolud, mrucząc coś pod nosem, ociężale podnosił przeważający go o połowę labrys o dwóch ostrzach – Tak, wierz mi, że on tym również poluje – dodała zaraz, widząc mój grymas.
- No dobrze, porozmawiajmy. Wpierw jednak, muszę coś na siebie zarzucić – Spojrzałem w dół – trochę mi niezręcznie.
Laya wydęła znacznie usta, mrużąc oczy.
- Mi tam nie przeszkadza, nie masz co prawda postury drwala, ale i tak do najgorszych nie należysz – widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, podniosła się i zgarnęła z rusztu proste spodnie, białą, lnianą koszulę oraz ciemny płaszcz. Jeszcze ciepłe, rzuciła mi pod nogi.
- I ja mam to niby założyć!? –Wycedziłem w proteście.
- Tak myślałam, że cię przekonam – Stanęła nade mną prowokująco. Targnąłem ubranie bliżej siebie i począłem zakładać je niezdarnie, na oślep, pod kocem.
- Jak chcesz – rozsiadła się obok mnie – zacznijmy od twoich pytań. Jesteś obecnie w Tilvii, Lesie Zbójów, Drodze bez Powrotu. Wybierz któreś. Ludzie różnie nazywają to miejsce, zawsze negatywnie z powodu krążących po nim ludzi lasu. Ma około 60 mil, i wierz mi, nie chcesz się w nim samotnie zgubić, więc nie zalecam ucieczki.
- Nie zamierzałem uciekać! – odrzekłem z oburzeniem.
- Nie wątpię. Na razie musisz zrozumieć kilka podstawowych kwestii. Przede wszystkim, ja i mój kompan, chcemy ci pomóc. Zdążyłeś już zauważyć, że niektórzy różną energię potrafią różnie modelować i jej używać. U was zwiecie to magią. Ah, i nie przerywaj mi bełkotem, że w nią nie wierzysz.
- Ty też jesteś czarownicą? – zapytałem niepewnie.
- A więc jedno pytanie mamy już z głowy. Więc spotkałaś ją, prawda? – podsunęła się bliżej, wyraźnie zaciekawiona.
- Jeżeli masz na myśli tą bladą okrutnicę, to owszem. Spotkałem – Skąd o niej wie? To wszystko zaczyna mnie przerażać. Czuję się jak niemowlę, rzucone w dorosły świat – najpierw na cmentarzysku w Toluca Lake, potem jeszcze widziałem ją, zanim trafiłem tutaj – umysł wypełnił się zgrozą, gdy przypomniałem sobie te sceny – była w jakiejś grocie. Odprawiała chyba rytuał, bo nieustannie mamrotała coś pod nosem – głos uwiązł mi w gardle – i trzymała w ręku oderwaną nogę, wznosząc ją ponad misę, do której ściekała krew. Widziałem tam również jej ofiarę. Mężczyzna zwisał bezwładnie na łańcuchu, aż w końcu zmarł. Wokół rozpościerał się mdły obraz porozrzucanych kości.
Laya spoglądała na mnie z niedowierzaniem.
- To niemożliwe. Ty nie mogłeś tam wejść! To bez wątpienia jedna z grot w Katakumbach.
- Nie wiem, po prostu mnie tam przeniosło, gdy spojrzałem na…
- Dziś będzie prawdziwa uczta! – Vasil krzyknął wyniośle, gdy szedł z zakrwawionym toporem na plecach, wlekąc za sobą dzika. Okręciłem się w momencie, wymiotując za siebie. Ten spojrzał na mnie srogo i warknął – nie chcesz, nie jedz! Więcej dla mnie.
- Vasil, uspokój się i dosiądź do nas – rzekła porozumiewawczo. Osiłek klapnął niezgrabnie obok nas i zaczął rozpalać długą fajkę z ciemnego drewna, którą staranie odpakował, owiniętą miękką tkaniną. Ponaglony przez blond piękność, zacząłem opowiadać od początku, wdrażając w temat krasnoluda. Opowiedziałem im, jak przybyłem do Toluca Lake, o tym, co wydarzyło się na cmentarzysku i o zniekształconym monstrum, a Laya i Vasil chłonęli każde słowo, zainteresowani całą historią. Dowiedzieli się potem o kobiecie w czerni, która kazała mi uciekać. O tym, jak po uderzeniu w głowę, wylądowałem w szpitalu ze ślepotą, na co słuchający spojrzeli na siebie.
- Zaschło mi w gardle – rzuciłem w pewnej chwili. Vasil podał mi swój bukłak, odkorkowałem go i pociągnąłem spory łyk. Myślałem, że oczy wyjdą mi z orbit, gdy cierpki trunek przepalał mi wnętrzności.
- Mogłeś go uprzedzić – skarciła krasnoluda.
- No co!? – wzburzył się krasnolud – To najlepszy spirytus pod słońcem! Prosto z krasnoludzkiej stolicy. Ze specjalną domieszką siarki!
Po niespełna pięciu minutach dławienia i płukania wodą, kontynuowałem o tym, jak z nieba spoglądałem na wojny. Opowiadałem o jaskini, ze źródełkiem i ogromnym stołem oferującym wykwintne dania oraz o spotkaniach z czarownicą; najpierw w podziemnych otchłaniach, gdzie trafiłem po spojrzeniu w feralną dziczyznę, następnie w jaskini. Zakończyłem na opowiedzeniu im, jak to po zanurkowaniu w źródełku, znalazłem się tutaj.
- To dużo wiadomości naraz – Laya spojrzała na mnie ze smutkiem w oczach – jutro przedyskutujemy to i pomyślimy, co dalej.
- Owszem. Teraz czas na jedzenie – burknął Vasil, podnosząc się ociężale - Wybacz, że naskoczyłem na ciebie z tym dzikiem. Mamy jeszcze pajdy chleba. Ser i szynka też się znajdą.
- Będę wdzięczny – odrzekłem tylko, patrząc na fajkę. Vasil musiał to dostrzec, bo wyciągnął z zawiniątka dużą szczyptę ziela, nabił pięknie rzeźbione drewienko, przypominające kalumet, i podał mi – masz. To ci się na pewno spodoba. Zacne zioło! – zaśmiał się, poczym ruszył w stronę pieczonej na ruszcie dziczyzny.
- Prześpij się Gilbercie. Jutro wcześnie wstajesz – wyszeptała jasnowłosa, poczym ułożyła się bokiem, narzucając na siebie koc.
Tak jak myślałem. Po piętnastu minutach pykania fajki, odleciałem w twory wyobraźni.

- Wstawaj Gilbert! – warknął Vasil – śniadanie prawie gotowe!
Podparłem się łokciami, ziewnąłem przeciągle, poczym rozejrzałem się wokół. Był wczesny, chłodny ranek. Rosa jeszcze nie zdążyła opaść z roślin, a zewsząd sunął zapach lasu, zmieszany z wonią przygotowywanej potrawy. Gdy podniosłem się na równe nogi strzepując z siebie koc, chłód poranka przyprawił mnie o gęsią skórkę. Vasil siedział samotnie, pielęgnując swój ogromny topór, Laya z kolei doglądała do parującego kociołka, zawieszonego nad ogniskiem. Wygrzebawszy z miski resztki gulaszu o dziwnym smaku, zwróciłem się w stronę kompanów.
- Jest tu może miejsce, gdzie mógłbym się ochlustać?
Krasnolud parsknął gniewnie swym ogromnym nosiskiem, Laya nie zważając na niego, złapała mnie pod ramię.
- Zaprowadzę cię. To kawałek drogi stąd – skupiła na mnie wzrok – będziemy mieli chwilę na wyjaśnienia.
Przedzieraliśmy się przez chaszcze dobre dziesięć minut, za nim mym oczom ukazał się mały, rwący strumyk.
No więc? – spytałem, obmywając twarz – powiesz mi, co tu się dzieje?
- To, co ci teraz powiem, musisz przyjąć do siebie i zrozumieć – rzekła z westchnieniem – nie patrząc na wierzenia.
Usiadłem obok strumyczka, pozwalając skinieniem głowy kontynuować.
- Tak więc zacznijmy od podstaw. Na tę chwilę, musisz wiedzieć, że ten świat, Theraville, istnieje naprawdę, Inny wymiar, nazywając w waszym współczesnym. Pomiędzy światem narodzin, i światem śmierci, znajduje się nasz świat i wasz. To samo miejsce, inne realia i czas. Podczas, gdy u was jest rok 2013, u nas rozpoczęła się era Scoube, wielkiego czarownika z odległych pustyń, który żył blisko siedem pokoleń przed nami. Zjednoczył on pod swym kosturem niemalże pół kontynentu, kończąc wojny i spory. Nazwanie jego nazwiskiem ery, to ukoronowanie jego czynów dla ludzkości. Nadążasz?
- Tak, tak sądzę – Starałem się wszystko porządkować, nie myśląc o zawiłościach obyczajowych.
- Nasz świat różni się od waszego przede wszystkim tym, że wy rozwinęliście technologię, my zaś, potrafimy wykorzystywać energię, jaką dała nam natura, i nie tylko. Powszechnie nazywacie to magią - podeszła do strumienia, kucając na brzegu – ważniejsze jest jednak to, co mam ci teraz do powiedzenia, więc słuchaj uważnie i nie odzywaj się.
Zakłopotany kłębiącymi się w głowie konfliktami sprzecznych uczuć, nie odzywałem się, czekając, aż Lyla znów zacznie mówić. Widząc, że nie doczeka się żadnej odpowiedzi, kontynuowała.
- To co ci się przytrafiło, nie umiem na wszystko odpowiedzieć. Spotkanie na cmentarzysku to z pewnością niefortunny przypadek. Praktykowanie magii w waszym świecie, czy też zrzeszanie się jej praktykantów, jest w większości przypadków nietolerowane. Można jej używać, ale rzadko kiedy. To tak jakbyś mógł coś robić w ósmym dniu tygodnia. No i ta kobieta – wstrzymała się zdawkowo – ta, jak ją nazwałeś czarownica, cóż, powiedzmy, że ją kiedyś znałam.
- Skąd? – wyrwałem nagle, z nadzieją, że dowiem się więcej.
- Nie twój interes, nie musisz tego wiedzieć! – wycedziła z zaciśniętymi zębami. W chwili się uspokoiła – nie jest ważne, skąd ją znam i już. Wieści szybko się rozniosły, jak zwykle. Otóż, gdy dowiedziałam się o tym incydencie, i poniekąd o tobie, zaczęłam cię szpiegować. Wiedziałam, że będzie chciała cię odszukać, więc postanowiłam zagwarantować ci na pewien czas ochronę. Gdy przyszłam do ciebie po tym incydencie, gdy ujrzałeś na zdjęciu tego jej sługusa – rzekła z obrzydzeniem – po prostu trzepłam cię w czerep, zlustrowałam poprzez umysł twe ostatnie wydarzenie i pozwoliłam byś trafił do szpitala, nakładając przedtem iluzję na twe oczy – zakończyła niższym już, ściszonym tonem. Łypnąłem na nią złowrogo, poczym sycząc wysepleniłem.
- Chcesz mi powiedzieć, że katusze, które przeżywałem w szpitalu, że trwoga i bezsilność, którą czułem, to tylko pierdolona maskarada spowodowana twoją jebaną iluzją!? – nie mogłem wytrzymać, nie próbując się nawet kontrolować. Tyle czasu, niczym całą wieczność, myślałem, że umrę jako biedny, sędziwy ślepiec. O ile wcześniej nie spadnę ze schodów, bądź też coś mnie nie przejedzie, bo nie zauważę czerwonego światła.
- Uspokój się proszę – nie zważała na moje oskarżycielskie, pozostawiające wiele do życzenia ton i słowa – Wiem jak musiałeś się czuć.
- Gówno wiesz! – popadałem w coraz większą wściekłość. Boże! W dodatku rodzice, co oni w ogóle pomyślą, i co się z nimi dzieje!?. Spojrzałem na nią złowrogo. Udało mi się niemal niezachwianym głosem wycedzić – Co z moją rodziną?
- Rodzicom nic nie jest, tu czas płynie nieco wolniej, na chwilę obecną sprawa załatwiona. Dałam im wizję. Pamiętają, że z nadzieją na poprawę twojego zdrowia wrócili do domu, a lekarze wiedzą, że wypisałeś się na żądanie, twierdząc, że to nic poważnego i odzyskałeś wzrok. Resztę wymyśli się potem. Wiem, jak musiałeś się czuć, ale działałam pod presją, czas naglił i musiałam coś wymyślić, szczególnie byś nie widział, jak doglądałam do ciebie - Na te słowa ochłonąłem nieco, dowiedziawszy się, że Lyla cały czas mnie pilnowała – Moim zadaniem jest odnajdywanie adeptów dla akademii w Vatra, co też z poczucia obowiązku postanowiłam uczynić.
Końcówka jednak, dziwnie mnie dotknęła. „Z poczucia obowiązku”, też mi coś.
- Dobra, nieważne, jak w takim razie wylądowałem tutaj? – zaciekawiłem się dalszymi wyjaśnieniami.
- Stworzyłam ci możliwość lotu astralnego. Nie jest to łatwe, co dopiero urządzając taką podróż innej osobie, które nigdy nie miała z czymś takim styczności. Więź była niestabilna. Wojna, którą oglądałeś, wywołana została pewnie przez emocje, jakie przeżywałeś. Za każdym niemal razem obraz ten się różni. To okres podróży, między twoim wymiarem, a hmmm, poczekalnią.
- Zastanawia mnie jedna rzecz – przerwałem niepewnie, nie widząc jednak protestu, dodałem – w wojnie uczestniczyły różne jednostki, od czołgów po ludzi z motykami. Dlaczego?
- To nic innego, jak oznaka, że zmieniłeś czas swego istnienia. Tak jakby – zamyśliła się przez chwilę – nasze istnienia jako ludzi, rozpoczęły się w identycznym czasie, jednak nie z tym samym rozwojem. Przeniosłam cię po prostu do tego samego czasu, jednak na planie, gdzie czołgi, i inne wasze maszyny po prostu nie egzystują. Nie rozumiem natomiast tego, co powiedziałeś wczoraj, a mianowicie, że przeniosłeś się w otchłani astralnej.
- A czym jest ta, astralna otchłań? – Spytałem, zmieszany natłokiem informacji.
- Oh, to nic innego, jak owa „poczekalnia”. To obszar, pomiędzy twoim, a moim światem, coś jak korytarz. Moimi drzwiami w nim, było źródełko, starałem się jak najbardziej cię przyciągnąć do niego. Kalete niestety w pore weszła mi w zaklęcie, i jakimś cudem, poprzez niestabilną więź, wykreowała swój portal. Rozumiesz? – Rzuciła mi mentorskie spojrzenie. Potrząsnąłem głową na znak, poczym wróciła do przemówienia – Nie wiem jednak, jakim cudem, ty wtargnąłeś do niej. Chciała cię przyciągnąć tymi przysmakami, ty tym czasem, wtargnąłeś tam ze swojej inicjatywy, używając portalu na własną rękę i przez dłuższy czas, kiedy nie uwydatniałeś emocji i jako tako nad sobą panowałeś, pozostałeś niezauważony. To co zrobiła Kalete, nie było łatwe, to co zrobiłeś ty, nie było możliwe.
Lyla wstała, naprężając ciało przy rozprostowywaniu kości i rzuciła frasobliwie.
- Nie powiem ci, jakim cudem udało ci się to na cmentarzu. Nie odpowiem ci tym bardziej, jak przeniosłeś się do posiadłości Kalete w otchłani astralnej.
- No ale przecież ktoś musi wiedzieć! – burknąłem zawiedziony, choć i tak musiałem się jeszcze uporać z aktualnymi informacjami – w końcu sama korzystasz z magii, więc jak możesz nie wiedzieć?
- Po prostu nie wiem – odrzekła krótko, ruszywszy w kierunku obozu. Podążyłem za nią.
- Ktoś jednak chyba będzie wiedział, prawda? – nie dawałem za wygraną.
- Owszem
- No więc!?
- No więc z tego, i innych powodów udajemy się do Gikry. To mój były mentor i dowódca – nadęła się chwalebnie, jakby czekając na wyraz szacunku – Za młodych lat pracował jako archiwista u wielu Va Grolów, najpotężniejszych… czarnoksiężników, chyba tak ich w waszym języku można nazwać.
Więcej nie powiedziała. Wróciłem jeszcze nad strumyczek, aby choć pobieżnie się przemyć. Kiedy dotarłem do obozu, Lyla zwijała obozowisko. Dołączyłem do niej i po krótkiej rozmowie, dowiedziałem się, że podróż potrwa około dwadzieścia pięć dób. To również się różniło. Dni zastępowali dobami, miesiące uznali za zbędne. Lata również, zastępując je porami roku, dodając przed nimi tylko kolejne ich liczby. Gdy wszystko było już niemalże gotowe, przyszedł Vasil, ciągnąc za sobą trzy wierzchowce, a na każdym z grzbietów, spoczywały dorodne, bezgłowe dziki. Omal mną nie wstrząsało, gdy je zobaczyłem, sam Vasil wyglądał jak usmarowana krwią, utuczona świnia!
- Nawet nie pytajcie skąd je wziąłem – sapnął tylko i począł pakować bagaże. Chwilę później, niezdarnie, pokonawszy wiele trudności, dosiadłem swojego konia, spoglądając przed siebie ze śmiercią w oczach.
Niespodziewanie Vasil klepnął mnie w plecy tak, że cały mój wysiłek, omal szlak nie trafił. Stanął dęba i rzucił tylko w moją stronę.
- Baba się na koniu nauczyła wierzgać, to i ty się nauczysz – zaśmiał się grubo, śliniąc swą brodę.
Ruszyliśmy powolnie, stępem. Po godzinie drogi, kiedy czułem, jak miednica chrupota, jak gdyby cały czas się łamała, wyjechaliśmy z lasu na wzgórze, z którego rozciągał się malowniczy, górski widok, z doliną biegnącą po środku, między dwoma górami. Z niepokojem w głowie, z niepokojem przed oczami, pokłusowaliśmy w dół doliny przepołowionej krętą rzeką. To będzie ciekawa podróż.
– Może byś się tak wykąpał? – ryknął Bruenor.
Usłyszawszy ten rozkaz, Pwent zatoczył się do tyłu i zaczął krztusić. Według niego krasnoludzki król, rozkazujący swojemu poddanemu, by wziął kąpiel, był mniej więcej odpowiednikiem ludzkiego króla, mówiącego swoim rycerzom, by poszli zabijać niemowlęta. Istniały pewne granice, których władca po prostu nie mógł przekraczać.

2
Po przejściu wszystkich badań, z pomocą pielęgniarki zostałem odesłany do mojej sali. Przeświadczenie o tym, że mogę już nie odzyskać wzroku nie dawało mi spokoju, jednak nie budziło już tak wielkiej fali negatywnych emocji. Wyciszyło je poczucie bezradności. Dziwne uczucie, gdy nic nie widzisz. Leżysz na łóżku, w sali szpitalnej, nie widząc kompletnie nic. Ten sam strach, który towarzyszy przedszkolakowi w pierwszym dniu szkoły, gdzie nie można się odnaleźć w budynku, czy też społeczności szkolnej, a zawsze dostępnej mamy trzymającej za rękę, zwyczajnie nie ma. W takiej sytuacji jak ta, ten strach jest zwielokrotniony. Jakbyś w nocy zgubił się w mrocznym lesie. Samotność i poczucie pustki, oraz poddanie się. Nie ma nic innego, prócz tych trzech uczuć. Zwieńczeniem tej katorgi miało być spotkanie z rodzicami, którzy niedługo wpadną.
empatia- słowo klucz. powiedz mi szczerze do kogo zaadresowany jest ten fragment? jaki jest target? czy to wszystko na co Cię stać? czy tak przebiega proces myślowy kogoś kto stracił wzrok- tak drętwo, plastikowo, naiwnie, nieporadnie? co to właściwie jest? co chciałeś mi jako czytelnikowi przekazać?
pomijając nieporadny drewniany styl tak napewno nie należy pisać o takich rzeczach; strach przedszkolaka i być może nieodwracalna utrata wzroku- nie widzisz tu piramidalnie haniebnej głupoty jaką palnąłeś? na przyszłość postaraj się bardziej, chyba, że piszesz dla dzieci w wieku 7-11 lat. (cały tekst jest podobny)
Człowiek prawdziwie przypomina sobie o wartości osób bliskich, gdy ich usilnie potrzebuje.
to oczywista oczywistość- staraj się unikać takich popierdółek- jesteś (przyszłym) pisarzem a to znaczy, że potencjalny czytelnik musi zostać przyciągnięty czymś niebanalnym, odkrywczym, inspirującym a nie wtórnym, miałkim, wałkowanym milion razy wcześniej przez innych i to dużo lepiej wałkowanym (a cały ten tekst jest właśnie taki)

ogólnie całość drewniana jest i kanciata jest; powtórzenia, zdania zbędne, ale od czegoś trzeba przecież zacząć, pisz bez egzaltacji a zaoszczędzone dzięki temu emocje przelewaj na papier, no i czytaj

3
Rzeczywiście, teraz, jak patrzę na ten fragment, który zacytowałeś, przyznaję się do klęski. Muszę zacząć uważniej przyglądać się zdanie po zdaniu (jak dotąd leciałem całe fragmenty, poprawiając w trakcie pojedyncze błędy, jakie dostrzegłem).
Czytać czytam, dużo, choć od niedawna. Może następny fragment będzie lepszy.
W każdym bądź razie dzięki za słowa konstruktywnej krytyki.
– Może byś się tak wykąpał? – ryknął Bruenor.
Usłyszawszy ten rozkaz, Pwent zatoczył się do tyłu i zaczął krztusić. Według niego krasnoludzki król, rozkazujący swojemu poddanemu, by wziął kąpiel, był mniej więcej odpowiednikiem ludzkiego króla, mówiącego swoim rycerzom, by poszli zabijać niemowlęta. Istniały pewne granice, których władca po prostu nie mógł przekraczać.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”