"Jak Przetrwać. Od A-pokalipsy Do Z-ombie"
ang."How to Survive. From A-pocalipse To Z-ombie"
Urywek pierwszego rozdziału, tak więc może wydawać się lekko wyrwany z kontekstu.
ZAWIERA WULGARYZMY
***********************************************
14 stycznia 2020 r.
Poskręcany bekon skwierczał na patelni. Topiący się tłuszcz pryskał na kremowe kafelki, zostawiając na nich tłuste, brudne smugi. W powietrzu czuć było zapach przypalonego mięsa. John uwielbiał kiedy bekon był dobrze wysmażony . Chrupki i obficie doprawiony. Nie dbał o cholesterol. Przecież miał dopiero trzydzieści lat i poza lekką wadą wzroku, cieszył się wyśmienitym zdrowiem. Dwa razy w tygodniu jeździł na siłownię, w każdą sobotę grywał w tenisa , a wieczorami wsiadał na rower i objeżdżał okoliczne dzielnice. Porządna porcja bekonu na śniadanie była więc grzechem na który mógł sobie pozwolić.
Po posiłku jak co dzień zaparzył sobie mocną kawę i włączył telewizor. Pięćdziesiąt cali krystalicznie czystego obrazu i idealnie stonowany dźwięk. Tak, John uwielbiał wydawać kasę na takie bajery. Gdyby tylko w ramówce dawali więcej ciekawych filmów, pewnie spędzał by przed nim całe dnie. Tymczasem musiał ograniczyć się do serwisów informacyjnych i kilku w miarę interesujących programów dokumentalnych.
Prezenterka na kanale czwartym, skończyła właśnie mówić o protestach związkowców i przechodziła do kolejnego tematu.
- Znowu to samo – pomyślał John, pociągając łyk gorącej czarnej kawy.
„Według przewidywań synoptyków, dodatnia temperatura powinna utrzymać się aż do wiosny. Tak więc mogę zaryzykować stwierdzeniem, że zimę pożegnaliśmy w tym roku wyjątkowo szybko.” – Kobieta uśmiechnęła się do kamery po czym na ekranie pojawił się krótki reportaż o wyjątkowo ciepłym początku roku.
John zrezygnowany wyłączył telewizor i dźwignął się z fotela. Gderanie o wspaniałej pogodzie robiło się powoli męczące. Kierował się właśnie ku kuchni, żeby dolać sobie trochę kawy z ekspresu, kiedy nieoczekiwanie gdzieś w pokoju rozdzwonił się telefon. Zatrzymał się i rozejrzał dookoła.
- Na miłość boską! Gdzie ja do cholery zostawiłem tę komórkę?
Podążał za dźwiękiem, w jednej ręce wciąż trzymając w połowie pełen kubek. W końcu znalazł. Wyciągnął telefon z kieszeni spodni byle jak rzuconych na podłogę o mało nie rozlewając przy tym drogocennego napoju.
- Niech to szlag! – zaklął. Ostrożnie odstawił kubek na stolik. – Tak, słucham?
Dzwonił Tony Raft, jego wiecznie znerwicowany wydawca.
- Cześć John. Chciałem tylko zapytać jak idą prace z ostatnimi rozdziałami – wysapał do słuchawki tubalnym głosem.
- Przecież w zeszłym tygodniu mówiłem ci, że muszę zmienić jeszcze kilka scen zanim wezmę się za zakończenie. Inaczej to się w ogóle nie będzie trzymało kupy. – Na linii zrobiło się cicho. – Tony, do diabła! Jesteś tam?!
Trzaski i świszczący oddech po drugiej stronie sugerowały, że Tony w istocie ciągle tam był. Szperał w jakiś papierach i najwidoczniej na tyle go to pochłonęło, iż zapomniał o trzymanym przy uchu telefonie.
- Tony! – wrzasnął John.
Szelest ustał i po serii sapnięć i zakłóceń usłyszał:
- Nie zapomnij, że gonią cię terminy. Muszę to jeszcze dać do zredagowania i …
- Jakie znowu terminy?! Premiera miała być w połowie roku, a ostatnie rozdziały miałem ci dowieźć w kwietniu. – Odetchnął. – Jest dopiero połowa stycznia Tony.
- Tak wiem, ale…
- Jak będziesz mnie co chwilę poganiał, to nic dobrego z tego nie wyjdzie.
- Ja tylko ci przypominam John.
W tym momencie John miał już jednak dość.
- Słuchaj! To nie pierwsza moja książka i doskonale wiem ile czasu potrzeba mi na napisanie tych rozdziałów. Na tym polega moja praca. Więc przestań z łaski swojej non stop do mnie wydzwaniać i trajkotać, że gonią mnie terminy ! – Rozłączył się i cisnął telefon na sofę – Cholerny kretyn – warknął do pustego pokoju.
Tony Raft alias „cholerny kretyn” był niskim, łysym spaślakiem cierpiącym na chroniczny pośpiech. Wszystko czego chciał, musiał mieć na wczoraj. Jego nieustanne telefony i e-maile potrafiły , doprowadzić człowieka do szału i skutecznie odebrać ochotę do pisania. John obiecał sobie, że kiedy tylko zakończy kontrakt z tym człowiekiem, natychmiast weźmie się za znalezienie nowego wydawnictwa. Doskonale wiedział, że nie będzie miał z tym problemu, bo jego powieści przygodowe sprzedawały się jak parasole podczas deszczowej jesieni. Wystarczyło więc tylko skończyć tę jedną książkę i Raft w magiczny sposób zniknie z jego życia.
Dziś jednak nie miał zamiaru zabierać się za kolejne rozdziały, na ten bowiem dzień przygotował sobie zupełnie inny plan. O wiele ważniejszy niż zaspokajanie chorych oczekiwań Rafta. Zamierzał pojechać do centrum i kupić sobie nowy samochód. Miało to być spełnienie jego marzeń z dzieciństwa. Nowiutki lśniący Mustang.
Dwa miesiące wcześniej sprzedał swoje wysłużone Audi znajomemu z czasów akademickich. Co prawda nie mógł powiedzieć, że on i Eddy wciąż się przyjaźnili, ale bywało, że trafiali na siebie w jakimś pubie i dyskutowali po parę godzin nad kuflem złotego piwa. Zazwyczaj były to filozoficzne rozważania na temat sensu życia i nic ponad to. John i Eddy poznali się na imprezie w miasteczku studenckim, dokładnie jedenaście lat wcześniej. Obaj studiowali ekonomię z tym, że John zrezygnował na drugim roku, kiedy okazało się, że jego pierwsza powieść stała się światowym bestsellerem. Od tamtego czasu całkowicie poświęcił się pisarstwu i musiał przyznać, że przez lata dorobił się na tym interesie niezłych kokosów. W czasie kiedy John wydawał nowe książki, Eddy ukończył studia z tytułem magistra. Obecnie pracował jako księgowy w jednej z okolicznych firm. John nie pamiętał której dokładnie. Niemniej jednak nie to było ważne, bo już po tygodniu od sprzedaży Audi, zreflektował się, że chyba nieco się pośpieszył. Przemieszczanie się komunikacją miejską okazało się niestety prawdziwą katorgą.
Pierwszym krokiem w wyprawie do miasta dla osoby nie posiadającej własnego środka lokomocji było sprawdzenie rozkładu jazdy. Jak na złość najbliższy autobus do centrum odjeżdżał za pięć minut, następny jechał ponad godzinę później. O zdążeniu na pierwszy nie było mowy, na drugi Johnowi nie chciało się czekać. Takie były właśnie uroki posiadania domu na przedmieściach.
John włączył swojego Iphona , i zaczął przeglądać sieć w poszukiwaniu numeru miejscowego TAXI. Nigdy dotąd nie miał potrzeby korzystania z tego typu usług , toteż odnalezienie prawidłowego numeru zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał. Zanim nadusił na zieloną słuchawkę, zapisał go w telefonie pod hasłem TAXI, tak na wszelki wypadek.
Kobieta która przyjęła jego zgłoszenie, oświadczyła że taksówka podjedzie w ciągu dziesięciu do piętnastu minut. Uznał więc, że przejdzie się jeszcze do sklepu po paczkę Marlboro, bo czekanie wydawało mu się dużo bardziej atrakcyjne z papierosem w zębach.
Po opuszczeniu sklepu wyćwiczonym ruchem, wydobył z paczki jednego papierosa i skierował się ku podjazdowi ciągnąc za sobą gryzący tytoniowy dym. Taksówka już na niego czekała. Kierowca wyglądał trochę jak podstarzały tirowiec, zmęczony życiem. Aby zbytnio nie drażnić jegomościa, John przywitał się i ładując się na tył podał mu miejsce docelowe.
Jechali w milczeniu przy akompaniamencie nieokreślonej muzyki ludowej wydobywającej się ze zdezelowanego radia. Po trzech brzmiących identycznie utworach zatrzymali się w końcu pod salonem Forda. John podziękował i zapłacił za kurs, prosząc aby kierowca zachował resztę. Miał nadzieję, że wywoła tym jakąkolwiek pozytywną reakcję wąsatego mężczyzny, ale przeliczył się. Facet po po prostu wziął kasę kiwną głową i odjechał z naburmuszoną miną.
- Ciekawy człowiek. – Pomyślał.
Tymczasem przy bramie czekał na niego wyglancowany chłoptaś w błyszczących lakierkach z bananem na twarzy .
- Pana samochód jest już gotowy. Wczoraj do nas przyjechał – obwieścił rozradowany. Każdy by się cieszył na myśl o wysokiej prowizji jaką dostanie ze sprzedaży tak drogiego samochodu.
"Jak Przetrwać. Od A-pokalipsy Do Z-ombie"
1
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 13:27 przez Mandragora, łącznie zmieniany 2 razy.