WULGARYZMY
link do opowiadania Krucze Uroczysko
http://szeptun.blogspot.com/2012/08/kru ... zysko.html
Krew na złotych maskach
Autor: Piotr Grochowski
Nimic vedea cand pastra laterna
– (ces.) Niewiele widzisz, gdy trzymasz pochodnię.
Bądźcie dla mnie łaskawi, o Patroni,
Wy których jest Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie.
Pobłogosławcie mi,
gdy imiona Wasze wypowiadam,
w uświęconym z dawien dawna porządku:
Pierwszym do którego wysyłam swe modły jest Albus, Pan Życia, Patron Zdrowiejących.
Drugim – Vant, Pan Przestworzy.
Trzecią Stea, zarazem Pierwsza ze Świadczących.
Czwartą jest Verdetia – Pani Dzikiej Przyrody.
Piątym jest Protejus, Pan Wojny, opiekun żołnierzy i zwycięstw bitewnych.
Szóstym – Soares, zarazem Drugi ze Świadczących.
Siódmą jest Roza, Patronka Miłości i opiekunka rodziny.
Ósmym – Mar, Pan Urodzaju.
Dziewiątą spośród was jest Semiluna – Trzecia i zarazem ostatnia ze Świadczących.
Dziesiątym jest Galben, Złotodzierżca.
Jedenastym jest Bleuius – Pan Mórz.
Dwunastym – Vremes, Pan Losu.
Trzynastym, i ostatnim zarazem, którego imię sławię, jest Cranius – Pan Dobrej Śmierci.
Wierny Wam będę po kres dni moich,
a dzieci moje wyuczę tak,
by Was wielbiły i składały Wam dary.
Patroni nasi, wszak Legari Lantis,
którymi Pierwszy z Cesarzy dokonał Pierwszego Spętania,
a po nim dwukrotnie jeszcze Spętani zostaliście,
nieprzerwanie oplatał, oplata i oplatać będzie losy nasze.
Oby trwał w nieskończoność z Wami,
przez Was i ku Wam zwrócony – Cesarz,
ten który zdołał Was Spętać,
i niechaj trwają wszystkie jego kolejne wcielenia.
„Pierwsza Modlitwa”
– wyjątek z
Wielkiego Zwoju Trzeciego Spętania.
Prolog
Na dachu pokrytym ciemnorudą dachówką usadowił się ich łucznik – Hamit znad Żółtej Wody. Powiadali o nim, że jest wytrwały, cichy i opanowany. W to ostatnie wielu zdawało się nie wierzyć, gdyż czwarta część jego krwi była orczego pochodzenia.
Dwóch następnych strzelców pilnowało pozycji Hamita. To byli najemnicy, nie tak pewni jak reszta kompanii, ale musieli wystarczyć.
W kamienicy po przeciwnej stronie ulicy, w połowie wschodniej części placu ukryła się czarodziejka, Maecja Dan Caten, ich uzdrowicielka. Strzegł jej jeden z żołnierzy – Gep.
Drugi magik, Kohor z Bentozi, wmieszał się w tłum. Ludzie wymieniający towary na targowisku pochodzili chyba z każdego możliwego zakątka Cesarstwa, a wielu zapewne spoza jego granic, więc ciemny kolor skóry czarodzieja nie wzbudzał szczególnego zainteresowania.
Yarlo, olbrzym w szarej tunice przepasanej ozdobnym skórzanym trokiem, obserwował wydarzenia z bocznej uliczki. Berdysz osadzony na długim trzonku zawinął w kawałek tkaniny. Potężny mężczyzna, porywczy i niezwykle wytrwały w walce, sam stanowił ogromne zagrożenie. Jeśli wziąć dodatkowo pod uwagę jego oręż, szanse przeciwnika spadały do zera. Uparł się, że zostanie na wybranej pozycji sam, czekając na rozwój wypadków.
Ostatnich trzech kompanijnych żołdaków, Parios, Maric i Berto, towarzyszyło De Trivezowi. Pochodzący z Północnego Narbonu szermierz był doświadczonym żołnierzem. Niektórych śmieszyło, że pielęgnacja długich wąsów była dla niego ważna w takim samym stopniu co codzienny trening długim, wąskim mieczem z nezańskiej stali.
Na całym placu targowym przebywali dodatkowo najemnicy, których opłaciła kompania – było ich trzy tuziny. Kręcili się w grupkach, wypatrując kłopotów.
Powinno się udać. Plan, choć przygotowany szybko, zdawał się wystarczający. Iben Guderion poprawił pas z mieczem i starł pot z czoła chustką z delikatnej tkaniny. Powietrze wypełniające tę część miasta zwiastowało popołudniową burzę, było ciężkie i duszne. Ciepły prąd morski niósł je z zachodu aż od Cieśniny Bann Merenge. Chociaż północne dzielnice czasami bywały chłodniejsze, tutaj na Copii Abis, Placu Nad Otchłanią, prawie zawsze panował skwar.
Guderion, choć szczycił się szlachetnym urodzeniem, doskonale znał tę ubogą część miasta. Uważnie wpatrywał się w mozaikę kolorowych straganów. Lustrował wzrokiem kłębiących się ludzi i układał w myślach dziesiątki możliwych scenariuszy. Miejsce, na które patrzył, zostało przemyślanie dobrane. I dawało przewagę przeciwnikom kompanii.
Rynek był olbrzymi i miał nieregularny kształt. Jego cztery ściany tworzyły zabudowy kamienic, piątą kamienny mur, niski i zniszczony przez upływ czasu. Za nim znajdowała się rozpadlina – słynna Abis, która była skalnym kominem o głębokości ponad dwustu sążni . W dole kotłowały się wody dostające się z północy i północnego zachodu licznymi podziemnymi kanałami i siecią jaskiń. Po dwóch stronach Otchłani ciągnęły się kamienne schody wycięte w litej skale. Za nią znajdowały się dzielnice biedoty nazywane Kieszeniami Nędzarzy. Cała bogata i średnio zamożna Konstanza zbudowana była z kamienia, a jej biedne dzielnice z drewna.
Dziewczyna, tak uważała większa część kompanii, była przetrzymywana właśnie tam, gdzieś pod Zachodnim Grzbietem, gdzie nie docierały cesarskie legiony i gwardia.
Porywacze zażądali połowy okupu zapakowanej w solidne worki i umieszczonej w oślich jukach. Nie chcieli wozu, więc zamierzali zabrać złoto i kosztowności w niedostępne rejony miasta. Iben wietrzył podstęp, ale póki co nie mieli więcej wskazówek. I pozostawało czekać. Aż do południowych dzwonów.
Gdy zabrzmiał ich dźwięk – wyraźny i czysty, bo jedna ze świątyń znajdowała się nieopodal – kompania wzmogła czujność. Do objuczonych pakunkami zwierząt, pilnowanych przez De Triveza i trzech żołnierzy, zbliżył się niepozornie odziany mężczyzna.
„Jest sam i jest opanowany, ani śladu zdenerwowania”. Głos należący do Kohora odezwał się w głowie Guderiona. Już wiele razy wcześniej czarodziej nawiązywał z nim mentalny kontakt, ale Iben za każdym razem czuł się nieswojo, zezwalając obcej osobie na wniknięcie do swojej jaźni.
„Obserwuj go i utrzymuj więź z Trivezem”, odpowiedział w myślach. „Czekamy na umówiony znak”.
Jakby odczytując oczekiwania kompanii, niepozorny mężczyzna wyciągnął przed siebie kawałek szmacianej kukiełki: główkę lalki z żółtymi włosami. I zbliżył się do Triveza, wypowiadając kilka słów.
Kolejne wydarzenia potoczyły się z ogromną szybkością. Iben usłyszał w myślach zaniepokojony głos Kohora. Słowa były niezrozumiałe. Mag szeptał w swoim rodowitym języku. W tym samym momencie w centralnej części placu wybuchła jakaś głośna kłótnia.
De Trivez zerknął w bok i zatoczył się, opierając o jednego z osłów. Niedoszły łącznik, drobny, niepozorny mężczyzna przyciskał się do ciała narbońskiego szermierza, zadając jeden za drugim szybkie pchnięcia solidnym zakrzywionym nożem. Trivez ciężko osunął się na bruk, obficie brocząc krwią, gdy napastnika sięgnęły ciosy Marica i Berto. Wtedy jednak z tłumu wyskoczyła garstka chłopców odzianych w łachmany. Kilku miało kije, a dwóch trzymało w dłoniach kamienie. Rozgorzała krótka walka. Parios próbował opanować przestraszone zwierzęta. Dwaj pozostali żołdacy zdołali zranić łącznika, ale pojawienie się wyrostków dało mu czas na ucieczkę. Potknął się i rzucił między stragany.
Iben był już na dole, z powodzeniem zeskoczył na wóz z sianem ustawiony wcześniej pod balkonem. Pobiegł naokoło, próbując ocenić trasę ucieczki łącznika. W głowie słyszał wyjącego czarodzieja. Coś było straszliwie nie w porządku.
Na dachu kamienicy po drugiej stronie placu pojawił się Hamit, naciągając cięciwę mongrellskiego łuku. Szukał celu. Wypatrzył go i z niebywałą szybkością wypuścił dwie strzały. Iben Guderion uśmiechnął się pod nosem i zmienił trasę biegu.
„Trafił”. Znając strzelca bardzo dobrze, miał pewność, że łącznik jest unieszkodliwiony, ale żyje.
Nim wbiegł między stragany, jeszcze raz spojrzał na Hamita, który strzelał teraz cięgiem, mierząc po dachach. Guderion poczuł ucisk w żołądku. W jednej chwili w pierś ćwierć-orka wbiły się dwie czerwonopióre strzały. Kolejna, o czarnych lotkach, trafiła go w ramię. Szlachcic zamarł. Następny pocisk trafił Hamita w głowę. Strzelec przewrócił się, uderzył o dach i spadł między domy.
– Kohor! – Iben Guderion przedzierał się przez tłum, wrzeszcząc. Gdzieś słychać było polecenia wydawane przez dowódcę gwardii. Jakaś kobieta krzyczała rozdzierająco wysokim, piskliwym głosem.
Gdy szlachcic dotarł na miejsce, na mały placyk między owocowymi straganami i towarami sukiennymi, zobaczył łącznika z przestrzelonymi nogami, któremu pomagali wstać dwaj młodzi chłopcy. Wyszarpał miecz z pochwy i warknął:
– Precz, psie syny! – Wskazał na rannego. – Ty opowiesz mi dokładnie...
Nim zdołał dokończyć, spadł na niego cios. Zadźwięczał metal, gdy Iben odruchowo odbił uderzenie ostrza i przeturlał się w bok. Dwóch zamaskowanych mężczyzn w brunatnych tunikach i spodniach szytych na południową modłę obchodziło go z obydwóch stron. W dłoniach trzymali wygięte szable.
Między straganami zrobiło się luźniej. Zza delikatnych tkanin rozwieszonych na drewnianych konstrukcjach wyglądali nieliczni ludzie, ciekawi wyniku starcia. Po rannym łączniku i jego pomocnikach nie było już śladu.
Walka nie rozpoczęła się jednak. Spomiędzy stoisk z owocami wypadł ciemnoskóry mag, trzymając się obiema rękami za głowę. Przewrócił się i z przerażeniem rozejrzał dookoła. Zrobiło się dziwnie cicho. Do uszu Guderiona dobiegł wyraźny niski głos:
– Jesteście na mojej ziemi, przeklęci. – Słowa padały w języku cezaryjskim, ale wypowiadane były z brzydkim, plebejskim akcentem. – Śmieliście mnie oszukać? Miało być złoto i błyszczące kamienie...
Mówiący znajdował się za straganem, po lewej stronie Ibena. Szlachcic podbiegł do czarodzieja, cierpiącego i zwiniętego w kłębek na środku placu. Mężczyźni uzbrojeni w szable nie atakowali, tylko krążyli dookoła.
„Gdzie ta cholerna gwardia, gdzie moi najemnicy?”.
Ale był tylko tłum, dwóch zbrojnych i odziany w biały lniany strój nieznajomy, który wychylił się zza kotary. Był w średnim wieku. Na policzku miał tatuaż. Wymierzył palcem w maga.
– Próbowałeś mieszać w głowach moim ludziom? Chciałeś przejrzeć mój plan? Proszę bardzo, czytaj! – Dotknął skroni dwoma palcami, ale Kohor nawet na niego nie spojrzał, ślinił się tylko z wyrazem obłędu w oczach. – Cóż, chyba to, co zobaczyłeś i usłyszałeś, lekko cię zaniepokoiło. Bliżej prawdy będzie, jak powiem, że to tobie namieszało się w głowie...
Obcy roześmiał się i przeniósł palec wskazujący na Ibena.
– Może wy, panie szlachcic, chcecie dowiedzieć się, cóż ujrzał w swoim umyśle ten biedak? Zawsze wiedziałem, że mężczyznę można całkiem łatwo zatrwożyć, krzywdząc... kobietę. Ale w pierwszej kolejności... – Nieznajomy wykonał szybki ruch lewą, skrytą w obszernym rękawie dłonią. W oczodole Kohora z Bentozi utkwił zdobny trzonek sztyletu. Głową czarodzieja szarpnęło, a ciało przeszyła krótka konwulsja. Guderion przełknął ślinę.
– Nienawidzę, kiedy przestają kontrolować plwociny, szczają pod siebie. – Odziany w biel wydął wargi w grymasie obrzydzenia. – W ogóle te wszystkie „magiczne” dolegliwości są odrażające. Zaraz... wspominałem o kobiecie?
Szlachcic zacisnął szczękę. Mierzył wzrokiem przeciwników, planował i skupiał się.
„Mów dalej. Daj mi czas”, syczał w myślach, ale niepokoił się kolejnymi słowami nieznajomego.
– Mój oddany sługa, władający Magią Umysłu, i posiadający zarazem jeszcze kilka innych talentów, jest na swój własny dziwaczny sposób pobożny. W tej jakże ślepej wierze niezwykle nienawidzi innych magików, takich jak ten Negr i ta wasza dziewka. Użył swoich zdolności. To było – mężczyzna szukał słowa – raczej odrażające... i dosyć krwawe. Tak po prawdzie, to nie jest z nią dobrze...
Iben skoczył w prawo i ciął zamaszyście, trafiając pierwszego z wrogów końcem miecza w okolice głowy. Na bruk bryznęła krew, a szlachcic rzucił się na nieznajomego w lnianym odzieniu. Zaatakowany okazał się niezwykle szybki. Zręcznie uniknął pierwszego ciosu, a kolejne cięcie zostało sparowane przez szablę. Guderion starł się z drugim z zamaskowanych zbrojnych. Udało mu się przyprzeć przeciwnika do drewnianej palisady, po czym kopnął go mocno w okolice brzucha. Ten stracił rytm i zwolnił na moment. To wystarczyło. Iben ciął od dołu, odrąbał dłoń zbrojnego i trafił go w szyję. Rozejrzał się. Odziany w biel oddalał się, przeciskając przez ciżbę, więc szlachcic puścił się w pogoń.
Krzyczał i rozdawał ciosy głownią miecza, odpychał stających mu na drodze i roztrącał przeszkody. Ale z każdym krokiem zdawał sobie sprawę, że tłum wokół niego gęstnieje. Otaczali go ludzie o twarzach wykrzywionych niechęcią i wściekłością. Kilku plunęło w jego kierunku. Potem wyciągnęli ku niemu dłonie. Szybko stało się jasne, że miecz jest nieprzydatny. Zresztą w następnej chwili wyrwano mu broń z dłoni. Szarpał się, kopał, sięgnął po sztylet zawieszony u pasa. Ale wtedy właśnie pochwycili go za ramiona i nogi, a ktoś zarzucił mu na szyję kawałek grubego sznura. Szarpnięciem obalili go na ziemię, wykrzykując przekleństwa. Poczuł kopniaki. Mrowie ludzi zamknęło się nad nim, gdy nagle z dali usłyszał niewyraźnie stanowczy niski głos.
„Odziany w biel”.
Mężczyzna przedarł się przez tłum i spojrzał Ibenowi Guderionowi w twarz, wydał kilka poleceń. Szlachcica podniesiono i odarto z odzieży. Motłoch niósł go na dziesiątkach rąk. Sznur zaciskano mocno, więc szlachcic zaczął tracić świadomość. Nigdzie nie widać było gwardzistów ani cesarskich żołnierzy. Zobaczył za to swoich ludzi, przerażonych i błagających o litość. Przy jednym z kramów trzech zamaskowanych mężczyzn podrzynało gardło Marica. Drgające ciało rzucono zaraz na inne, leżące w pyle i kałuży krwi. To chyba były zwłoki Berto. Ludzie odziani jak nędzarze trzymali też za ręce kilku wyzutych z kubraków najmitów, którym płaciła kompania. Ich los też wydawał się przesądzony.
Świat stał się dla Ibena pozbawionym barw, a kontury rozmywały się. Wydało mu się, że gdzieś obok widzi ciało potężnego mężczyzny wleczone po bruku i pyle. Zwłoki zostawiały za sobą krwawy ślad.
„Yarlo? Czy to ty, stary druhu?”.
Zdawało się, jakby tłuszcza opanowała całe targowisko, a pospólstwem dowodził ów mężczyzna odziany w białe lniane szaty. Guderion odszukał go wzrokiem, podczas gdy tłum zatrzymał się. Nieznajomy w bieli mówił:
– ...będzie kres ich władzy, ich monet, ich zdobnych szat, ich arrasów i łodzi o kolorowych żaglach. Nadejdzie czas drewna i kamienia. I zimnej stali. – Iben dojrzał palec skierowany w jego stronę. – Wysyłają tu takich oto szlachetnie porodzonych, bezbożnych, gardzących naszym kultem. Noszą godła Trzynastu? Mówię wam, że to szlachectwo z kurestwa się bierze, a ich wiara nic wspólnego nie ma z naszymi Patronami.
Gawiedź zawyła, w prymitywny sposób potwierdzając zasłyszane słowa. Nieznajomy przemawiał nadal:
– Dali nam domy na litej skale, byśmy cierpieli chłód Północnego Morza, gdy oni siedzą w swych ciepłych ogrodach i jedzą owoce zebrane z żyznej gleby. Dali nam jako towarzyszkę Otchłań. – Umilkł, by zaraz dodać ciszej: – My jednak nie przeklinamy swojego losu i bierzemy, co nam należne, a naszej Towarzyszce, pięknej Abis, takich jak oni składamy w ofierze.
Szlachcic nie zdołał już nic wyrzec, a przywódca tłumu wykonał gest. Ibena Guderiona podniesiono i mocą wielu ramion ciśnięto w powietrze. Nad sobą dojrzał czyste, błękitne niebo. Zaraz jednak, gdy jego ciało obróciło się w locie, zobaczył kamienice, krzyczącą i śmiejącą się masę nędzarzy i kamienny mur. Czuł wiatr na twarzy, gdy spadał coraz szybciej. Na koniec, nim uderzył ciałem o wzburzone fale, zobaczył Otchłań. Jej skaliste, przerażające piękno, wysokie ściany i ciemną kipiel. I w tej ostatniej chwili swojego żywota kołatała mu w głowie jedna myśl, dręczyło go pytanie:
„Kto wydał nas na śmierć?”.
Koniec pierwszego fragmentu.
Krew na złotych maskach - prolog
1
Ostatnio zmieniony pt 23 maja 2014, 09:04 przez Szeptun, łącznie zmieniany 2 razy.
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...