Starszy mężczyzna wrzucił kilka polan w płomienie paleniska. W chacie zrobiło się jaśniej, dym uchodził przez otwór w dachu. Czasami od góry wpadały większe płatki śniegu, wirowały chwilę w powietrzu, aby zniknąć nagle nad ogniskiem. Na grubych belkach ścian wisiały skóry zwierząt, tarcza, broń. Na klepisku podłogi stały skrzynie skrywające majątek rodziny, na wprost wejścia, w kobiecym kącie leżały miedziane naczynia i złożone krosna. Z dala od ognia, miały swoje miejsce zwierzęta, dwa konie, krowa i kilka kóz. Oddzielała je jedynie pół ścianka pleciona z wierzbowych gałęzi.
– Salgad! – zawołał mężczyzna. – Pora nam iść synu!
Z górnego posłania wygramolił się młodzieniec.
– A idę! Już, już – przeciągnął się z głośnym westchnieniem. Sięgnął po stojący na kamieniach kubek, nabrał z kociołka wiszącego nad ogniem gorącej polewki. Pił powoli ten prosty wywar z mięsa i ziaren jęczmienia, a przy tym siorpiąc głośno i mlaskając. Wytarł usta rękawem koszuli, wzdrygnął się na myśl o wyjściu na zewnątrz.
– Ech! Po co chłopaka ciągniesz? Potrzebny tam jak zbuk w cieście! – westchnęła matka. Nie ukrywała pretensji do starszego mężczyzny.
Ojciec uśmiechnął się z nieukrywaną dumą. – Od wiosny jest wojownikiem, ma swoje obowiązki wobec gromady. Tak musi być.
– Jestem mężczyzną, nie mogę nie iść na więc! No i chcę! – zawołał młodzieniec. I mocno, tak by podkreślić swoją siłę, uderzył się w piersi.
– A widzicie go! Ledwie od cycka odpadł, niedawno jeszcze fajdał pod siebie, a teraz mężczyzna, prawie bohater. – Odwróciła twarz, aby nie widział jej dumy. – Dla matki zawsze będziesz smarkiem.
– Wiem – mruknął rozbawiony. Objął ją, przytulił mocno – nawet jak będę już siwy.
– To już będę u bogów. Nie będę oglądała twoich głupot.
Wymierzyła synowi mocnego kuksańca. – Ech wy chłopy. Że chce wam się wychodzić z ciepła na ten ziąb?
– To już idziemy? – Salgad zapytał zniecierpliwiony. To był jego pierwszy więc, nie licząc tego, na którym przeszedł inicjacje.
Młodzieniec włożył na siebie grube warstwy ubrania, na wierzch narzucił barani kożuch.
– Tak. Odziej się dobrze, bo zmroziło, że hej! – pouczył go ojciec. Robił to ciągle i przy byle okazji, jeszcze widział w nim małego chłopca, a nie młodego mężczyznę. Nie mógł się pogodzić, że już niedługo nie będzie mu potrzebny.
Najstarsi ludzie nie pamiętali tak srogiej zimy, dopatrywano się w pogodzie gniewu bogów.
Śnieg skrzypiał pod nogami, para z oddechów zamarzała w powietrzu. Chaty przypominały białe pagórki, słońce świeciło jaskrawo jak nigdy. Załzawione oczy przejmował ból, policzki i nos szczypały niemiłosiernie od zimna.
Wszyscy mężczyźni szli do Wielkiego Domu, niedawno odbudowany po poprzednim, który spłonął, ciągle pachniał żywicą, a belki zachowały jasną barwę. Pośrodku płonął Święty Ogień, to stąd gospodynie brały żar, a nowożeńcy nieśli pochodnie do nowego domu, aby rozniecić nowe ognisko.
Tu stały posągi bogów, którzy opiekowali się osadą i tu zbierano się na narady.
Na honorowym wywyższeniu zasiedli: kapłan Auxaer i wódz Anaoder wybrany przez ogół wojowników. Obok nich, kowal Beard, czarodziej ognia i żelaza. Przed wielu laty przybył z odległych krain. Mieszkańcy potrzebowali jego umiejętności a on nowego domu. Został, nikt nie zadawał pytań o jego przeszłość. Jeśli kiedyś zechce, sam opowie swoje dzieje.
W pierwszym rzędzie na oheblowanych pniach zwyczajowo zajęli miejsca starcy, ceniono ich doświadczenie i wiedzę. Za nimi najdzielniejsi wojownicy, bohaterowie a dalej reszta mężczyzn.
Anaoder chrząknął głośno, zawsze, gdy tylko miał wyjść przed ogół, ogarniała go nieśmiałość. Nikt inny nie chciał być wodzem, padło na niego. A przy tym był człowiekiem mądrym i sprawiedliwym, to nikt nie miał nic przeciwko. Zdenerwowany pociągał się za bujną brodę, stękał cicho.
– Hm! Wszyscy już? – zapytał półgłosem. – Kto nie przyszedł, niech ma żal do siebie.
Popatrzył po zebranych.
– Cóż. – szepnął do siebie i zaraz zaczął przemowę do zebranych – Jak dobrze pamiętacie, mieliśmy razem z sąsiadami złożyć ofiarę. No, żeby się lepiej, znaczy się, cieplej zrobiło. – Przełknął głośno ślinę. – Tylko nikt nie przyszedł. Wczoraj do ich grodu posłaliśmy dwóch wojowników. Wywiedzieć się mieli, czy pomocy tam, jakiej nie potrzeba. Żaden nie wrócił, a mrozi coraz bardziej, bogowie są strasznie zagniewani. Musimy coś zrobić.
Przez Wielki Dom przeszedł pomruk aprobaty, Anaoder poczuł ulgę, trema powoli opadała i nabierał pewności siebie.
– Co mamy czynić? Radźcie ludzie, bo czas nagli! – zawołał.
Zawrzało jak w ulu, każdy miał coś do zaproponowania. Wreszcie zawołał jeden z wojowników.
– Ja wam powiem! – W pierwszej chwili jego głos zginął w gwarze, ale już za moment jeden uciszał drugiego.
– Mężny Rodryk będzie mówił! – zawołał Auxaer.
– Co tu dużo gadać! Poślijmy czterech wojów. Jak stało się co złego, to czterech łatwiej się obroni. A jak rady nie dadzą, to któryś ucieknie.
– Dobrze mówi, czterech posłać! – przekrzykiwali się jeden przez drugiego.
Wtedy wstał jeden ze starców, podniósł ręce, aby uciszyć zgromadzenie. Tłum nie reagował i trzeba było tubalnego głosu kowala, aby przebić się ponad rozkrzyczany tłum.
– Nie mam takiej siły w gardle jak wy – zaczął starzec – dla tego proszę, posłuchajcie. – Nie czekając na aprobatę, kontynuował. – A jeśli i tych czterech stracimy? Za wielu to będzie, poślijmy jednego, takiego co się zwierząt i zła nie ulęknie. Jeden łatwiej jako zwiadowca się przemknie. Nie idzie tam bitwę toczyć, jedynie się rozeznać i wrócić! Nie trzeba całych zastępów słać.
– Racja! – zawołał ktoś z sali.
– Nie możemy ludzi tracić, bo to latem znowu ze wschodu rabusie przyjdą! – zakrzyknął inny.
– To, kto pójdzie? – zapytał Anaoder – Jest ochotnik?
Wszyscy głowy pospuszczali, nikt nie garnął się do takiej wyprawy, pora była zła. Wilki się kręciły całymi watahami, mróz taki, że ciało bolało, zimno zabić może tak samo, jak kły i pazury. A pewnie jeszcze demony wyszły z otchłani. Co będzie, jak leszego się spotka albo wilkołaka?
I wtedy ojciec Salgada zawołał ponad głowami zebranych.
– Losujmy, niech bogowie zdecydują!
Zaraz też wrzucono do garnca kamyki, wszystkie czarne jeden zielony i kto ten wylosuje, pójdzie na niebezpieczną drogę.
Każdy z mężczyzn podchodził i wkładał rękę do naczynia, gmerał chwilkę. Jakby chciał palcami kolor wyczuć i wybrać pozostanie w domu. Wreszcie ponaglany wyciągał, odchodził na bok i rzucał na ziemię, tak by wszyscy widzieli.
Po kolei padały czarne, aż przyszedł czas na młodzieńca, Bazylida. Upuścił z dłoni zielony kamyk. Jego ojciec aż struchlał, chłopaczyna co prawda został wojownikiem, ale natura pozbawiła go siły i sprytu. Miał zadatki na rzemieślnika, tak pięknie garnki lepił, że wszyscy w osadzie chcieli je mieć. Tylko jego ręce nie nadawały się do dźwigania broni.
W gromadzie nie było niepotrzebnych ludzi, każdy się przyda. Tylko nie każdy do tego samego się nadaje.
Bazylid opuścił bezradnie ręce, stał tak jak skazany na śmierć i pogodzony z losem. Rozchylił usta jakby do szeptu, ojciec go przygarnął, utulił za głowę. Usta zanurzył w jasnych włosach syna, z trudem szloch hamował. Wstyd dla obu, tak się rozpłakać przy wszystkich. Cóż czynić, gdy taka wola bogów? A ci potrafią być kapryśni i mściwi.
I znowu stało się coś, co zmieniło bieg wydarzeń. Przed zgromadzenie wyszedł Salgad.
– Ja pójdę! – zawołał. Spojrzenia skierowały się na niego.
– Dużo ostatnio poluje, prawda, że tylko na zimowe ptactwo. To i tak mam więcej wprawy niż ktokolwiek inny. A sami wiecie, bić się lubię i umiem. Chociaż nie jestem najsilniejszy z was, to dam sobie radę.
Jeden drugiego pytał. – Czemu, to zrobił? Odważny być musi, bo sam chce iść w tę drogę i bogom się sprzeciwił.
Chociaż inni twierdzili, że raczej głupi, bo młody.
– Życie, straci jak nic.
Salgad spojrzał po zebranych, napotkał wzrok ojca. Wyczytał z jego twarzy dumę i strach, zacisnął pieść, podniósł wysoko i szybkim ruchem opuścił, uderzając się w piersi, tam gdzie bije serce. A ojciec powtórzył dokładnie ten sam gest. Gdy słowa więzły w gardle, tak wyrazili sobie miłości i dumę.
– Wyruszyć musisz jeszcze dzisiaj drogi chłopcze – odezwał się Anoader.
– Przed nocą nie dojdzie, będzie musiał iść w mroku – mruknął sceptycznie kowal. – Nie da rady, niech pójdzie jutro, tak z samego rana.
– Nie mamy wyboru, bogowie nie mogą dłużej czekać! – zawołał Auxaer. Jeśli chodzi o sprawy bogów, ich humory, to poznał je dobrze.
Nowina szybko obiegła osadę, wszyscy zebrali się na zasypanym śniegiem placu przed Wielkim Domem.
Salgad stał pośród tłumu jakby nieobecny, twarz miał co prawda spokojną, ale w oczach miał coś groźnego. Taką dziką zapalczywość, że każdy na kogo spojrzał, chylił głowę, wzrok odwracał. Natomiast matka nic sobie nie robiła z jego spojrzeń, ujęła go dłońmi za policzki.
– Jesteś tak głupi, że tylko bogowie mogą cię ocalić – szepnęła. Zdławiła szloch, zacisnęła usta, przecież nie godzi się, by kobieta łzami rozmiękczała serce wojownika. Przytulił ją, szepnął delikatnie. – Wrócę! Nic złego mnie nie spotka.
Ojciec Bazylida wcisnął Salgadowi do rąk łuk, czarny, mocny taki z cisu i rogów. Mężczyzna położył dłoń na ramieniu młodzieńca.
– Jest twój, niech ci służy przez lata. Obiecuje, jeśli zginiesz, twojej rodzinie oddam trzecią część ziarna, konia i krowę. Na zawsze masz moją wdzięczność.
Młody wojownik nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko. Nagle znalazł się w centrum zainteresowania, był bohaterem dnia. Wszyscy go poklepywali, wyrażali uznanie dla odwagi. A on się rumienił, wstydził.
Wielkie wrota w palisadzie otworzyły się ze zgrzytem. Przymarznięte płaty śniegu opadły wprost na głowy strażników. Zaległo milczenie, tak głębokie, że można było usłyszeć kruki chodzące po zadaszeniu pobliskiej chaty.
Sądząc po słońcu, właśnie mijało południe, a mróz jakby troszkę zelżał. Albo to emocję tak rozgrzewały ciało. Salgad głęboko wciągnął powietrze. Dłonią w rękawicy sprawdził ciężki nóż na pasie, długi od palców do łokcia, o głowni lekko wybrzuszonej i mocnej. Ostry niemiłosiernie, tak by rozcinał mięso i kości. Miał jeszcze pałkę o graniastej głowicy z brązu i oczywiście podarowany łuk ze strzałami.
Gromada stanęła półkolem zaraz przy wrotach, młody wojownik popatrzył na nich, tak jakby chciał ich zapamiętać. Najdłużej chłonął widok ojca i matki, wszystkim pokłonił się nisko.
– Proście bogów o łaskę dla mnie – powiedział.
Odwrócił się, stał tak krótką chwilkę, jakby się zawahał i ruszył przed siebie. Gdy tylko usłyszał huk zamykanych wrót, poczuł lęk, tak głęboki, że zadrżał. Zacisnął pięści, skierował się do sąsiedniej osady. Śnieg co prawda zasypał trakt i wszystkie ścieżki, to drogę znał doskonalę, przemierzał ją od wielu lat. Szedł jednak szybko, aby jak najwięcej pokonać za dnia.
– Duchy przodków może nie zawsze dobrze was czciłem – szeptał pod nosem – To przecież jestem z waszej krwi, nie pomożecie, zginę, a to hańba dla was.
Po chwili jednak zastanowił się, że tak, to może ich obrazić, lepiej okazać trochę pokory i rozsądku.
– Moi drodzy przodkowie, jeśli pomożecie, to ja ofiar nie pożałuje. Stryjku! A czy pamiętasz, jak uczyłeś mnie polować? To przecież ja, twój drogi Salgad. Byłem twoim najulubieńszym bratankiem, jako berbecia brałeś mnie na kolana, piwo dla ciebie podkradałem – przypominał temu, który odszedł w zaświaty, namawiał go, do pomocy.
Z duchami trzeba się targować, też mają swoje humory. Młody wojownik rzadko prosił je o pomoc, ale teraz sytuacja była wyjątkowa.
Śnieg skrzypiał pod nogami, przy każdym kroku zapadał się w puchu na pół łydki. Co jakiś czas zatrzymywał się dla wyrównania oddechu.
Przypomniał sobie pogrzeb wujka Rodryga, gdy jego prochy wsypywali do urny, na której wyobrażono twarz zmarłego. Tylko że wcale nie była podobna, chuda taka, z długim nosem. A wujek miał okrągłą, nos złamany i mocno wykrzywiony. Do tego uszy odstające i bliznę, jeszcze z dzieciństwa, pies go tak capnął pod okiem. Że zęby zwierzęcia odcisnęły na kości i skórze, a warga z tej strony lekko opadła. Przez co miał taki dziwny grymas na twarzy.
Salgad zastanawiał się – To jak bogowie dowiedzą się, że jego prochy są jego, a nie dajmy na to dziadkowe?
Nagle wpadł na pomysł, podniesiony na duchu odezwał się dość głośno.
– Stryjku już tyle czasu jak ciebie brakło między żywymi. Ja ci słowem na moją krew obiecuje! Jak ty mi pomożesz to ja bogom, twoją urnę wskażę. Bo na pewno się pomylą, zamiast do ciebie to do parszywego Leonarda pójdą. – dobrze pamiętał, że stryj tego sąsiada strasznie nie lubił. Postanowił wykorzystać ten argument – A właśnie tego, coś go tak nienawidził i kozy twoje ukradł. Pomyśl wujku! Prowadź mnie szczęśliwie, a ja wrócę, wskaże jak potrzeba. Pamiętaj, bo Leonarda jeszcze z tobą pomylą!
Salgad poczuł ulgę, to na pewno był dobry pomysł. Zadowolony z siebie, że dobił targu z duchem przodka, ruszył pewnym krokiem. Minął brzozowy zagajnik, gdzie jedno drzewo wyrosło tak wysoko, jak żadne inne w okolicy. Starzy ludzie mówili, że na jego wierzchołku jest sztylet w złotej pochwie i łuk co nigdy nie chybia, tarcza, która od każdego ciosu osłoni. Podobno zostawił je wielki wojownik, gdy wracał zmęczony po jakiejś bitwie. Postanowił się zdrzemnąć w brzezinie, swoje rzeczy zwiesił na gałęzi i zasnął. Tak spał i spał, czas płynął jak rzeka. Drzewo rosło, nieba sięgnęło, wojownik się obudził, szukał swoich rzeczy. Cóż, one były już tam pod chmurami. Bohater sądził, że pomylił drzewa, potem, że ktoś ukradł i ruszył w świat szukać swojego sztyletu, łuku i tarczy.
– Bajdy starcy opowiadają – mówiąc, uśmiechnął się do siebie. Sam kiedyś w to wierzył, nawet chciał na wierzchołek wielkiego drzewa wejść.
Nim się spostrzegł, słońce nabrało czerwonawej barwy i skłaniało się ku zachodowi, zrobiło się znacznie chłodniej.
Młody wojownik rozglądał się uważnie, cokolwiek miał spotkać, chciał być gotowy.
Nastała noc, na szczęście księżyc był w pełni i rozlał po świecie srebrzystą poświatę. Widać było nawet odległy las i święty staw. Nie tyle może sam staw, bo ten zniknął skuty lodem, ile te tajemniczą wierzbę.
Dziwna była, że musi być sprawką jakiś nadludzkich mocy. Jeden pień rozdzielał się na trzy drzewa, ich zwisające gałęzie sięgały do wody, niczym rozpuszczone włosy trzech dziewcząt. Na konarach ludzie wieszali talizmany, prosili, aby siostry topielice przychylnie na żywych patrzyły. Chociaż, tak naprawdę nikt nie pamiętał, żeby tam ktoś utonął, jak też nikt nie mógł przysiąc, że nie.
Salgad poczuł mrowienie na karku. Zerknął w tył, zdawało mu się, że jakieś małe punkciki zamajaczyły na widnokręgu.
– Już jakiś strzygoń, czy inne licho mamić zaczyna – mruknął. Splunął trzy razy.
A na niebie, jakby tej nocy gwiazd przybyło, całą sferę pokryły migotliwe iskierki. Aż w głowie mogło się zakręcić od tego bogactwa.
– Jakie to dziwne rzeczy są na tym świecie. – pomyślał młodzieniec. – No, takie gwiazdy, tak sobie świecą i migoczą. Jeśli są daleko, dalej niż ptaki latają. – zastanawiał się nad istotą zjawiska. – Muszą być wielkie jak... – Szukał w wyobraźni porównania. – Jak góra albo wiele gór jedna na drugiej.
Zerknął przez ramię za siebie.
– O, bogowie! – jęknął przerażony. Poczuł jak, fala gorąca zalewa plecy.
Ciemne punkty nie były złudzeniem, to wilcza wataha wpadła na jego trop.
Pojedyncze, nawet dwa unikały ludzi. Tych jednak było wiele, a pewnie nie jadły już długo. Głód je zmusił, by wybrać samotnego wędrowca. Nie ucieknie im i biec nie będzie, bo straci tylko siły, a na śniegu cztery łapy pokryte futrem są lepsze niż nogi człowieka. Wzrokiem szukał najlepszego miejsca do stoczenia tej walki. Ogarnęło wojownika poczucie zupełnej samotności. Jeśli zginie, nikt się nie dowie, zwierzęta rozwloką ciało, że nic nie zostanie. Zginie sam, nikt nie podtrzyma głowy, gdy odda ostatnie tchnienie. Najbliżej było do trzech wierzb, ruszył tam szybkim krokiem.
– Jak nie upiorzycę to wilczycę – powiedział do samego siebie. – Kto wie, co gorszę?
Tu bestię nie zajdą go od tyłu, nie okrąża, jak to wilki lubią robić. Zdjął łuk, garść strzał wbił w śnieg tuż przy nodze, by szybko sięgać. Napiął cięciwę płynnym ruchem, wypuścił śmigły pocisk. Chybił i to o wiele kroków, a bestie były coraz bliżej, już widział, jak spod łap tryskają tumany śniegu. Zmusił się, by spokojnie napiąć łuk. Strzelił, zwierze przekoziołkowało przez łeb. Kolejne trafione zaskomliło żałośnie, zaczęło się tarzać, obficie plamiąc śnieg krwią. Następny dostał prosto w kark, był już tak blisko, że strzała trafiła z góry. Zwierze padło martwe do nóg wojownika, z pyska chlusnęło krwią.
Trzy pozostałe rozpierzchły się na boki. Zawróciły jednak szerokim łukiem.
– Jeszcze raz spróbują – pomyślał Salgad.
I kolejny raz strzelił, grot przebił cielsko jednej z bestii, wystawał teraz z drugiej strony, zwierze zwinęło się wpół. Próbowało złapać zębami za sterczący pocisk. Warcząc wściekle i skamląc, kręciło się w miejscu.
Wojownik już miał schylić się po strzałę, ująć palcami za osadę. Uderzenie łap o śnieg rozbrzmiało jak trzepot skrzydeł, ledwie podniósł głowę, aby dostrzec napastnika. Instynktownie, szybciej niż rodząca się myśl złapał za nóż. Uderzył z całych sił, nie celował, nie wybierał miejsca ataku. Jakaś moc powiodła jego rękę, przez krótką chwilę czuł jak ostrze zagłębia się w ciało zwierzęcia. Wilk odskoczył, potrząsał łbem, jakby coś przylgnęło do jego pyska i teraz chciał to zrzucić. Rozchlapywał dookoła siebie krople krwi. Niebo przysłonił jakiś cień, mroczniejszy niż noc, duży, mknący wprost na wojownika. Ten zdołał tylko unieść rękę z łukiem w geście obrony. Zasłonić się przed napastnikiem, ogromna masa wcisnęła chłopaka między trzy pnie. Przez umysł przemknęło, że to herszt tej bandy dzikich zbirów. Największy z nich, najgroźniejszy, gdy stał na tylnych łapach, przewyższał Salgada o głowę. Był tak szeroki, że zasłonił wojownika. Wbił kły w to, co miał najbliżej pyska, rozległ się przejmujący trzask drewna. Pajęczyna pęknięć pokryła majdan łuku, broń stała się bezużyteczna.
Olbrzymi basior uderzył łapą swoją ofiarę, rozdarł pazurami skórę od skroni do żuchwy.
Salgad wrzasnął przeraźliwie, czuł odór z pyska bestii, widział jak długie, mocne kły zamieniają łuk w drzazgi. Zgęstniała, lepka ślina ściekała na wojownika.
Mniejszy wilk, wcześniej raniony, krążył dookoła, szukając dojścia do ofiary. Już teraz chciał skorzystać z okazji, że przewodnik watahy walczy, uszczknąć kawał świeżego mięsa dla siebie. To doskakiwał, uciekał zaraz i wracał niezdecydowany. By za chwilę odskoczyć ponownie i kolejny raz strach przed wielkim wilkiem, ból, zmuszały go do odejścia. Ręka wojownika uginała się pod masą zwierzęcia, patrzył jak żółte, skośne ślepia są coraz bliżej i bliżej. Jakby płonęły ogniem, czystą furią. Już skórę twarzy ogarnął gorący oddech zwierzęcia. Krew z rany zalewała Salgadowi oko, ściekała na nos.
Chyba coś przemknęło obok i jakby zrobiło się jaśniej przez chwilę. A może tylko się zdawało? Łuk pękł, zwierze rozchyliło szeroko pysk, mogło bez problemu złapać za twarz lub zgnieść gardło ofiary. I wtedy jakby nowe siły wstąpiły w wojownika, jednym ruchem wbił nóż, obrócił głownie raz, drugi, pociągnął do góry. Parujące fetorem wnętrzności wylały się na nogi młodzieńca. Przez chwilę człowiek i bestia patrzyli sobie w oczy. Zwierze zwiotczało, potężne mięnie straciły siłę wraz z uchodzącym życiem. Opadło w zalany posoką śnieg, wprost pod nogi zwycięzcy.
Ostatni, raniony wcześniej wilk zjeżył grzywę, aż sierść zdawała się srebrzyć w blasku księżyca, pochylił łeb i patrzył gdzieś w przestrzeń za plecami wojownika. Salgad zerknął za siebie, może przez chwilę tak ulotną, jak mrugniecie okiem, dostrzegł coś. Jakieś cienie zawieszone tuż nad śniegiem. A może, to było tylko złudzenie, wywołane bólem i strachem.
Szelest wiatru w gałęziach wierzb rozbrzmiał niczym szept i stłumiony chichot. Wojownik przyjął postawę do walki, szukał kolejnego napastnika.
Był sam, ciężko oddychając, upadł na kolana, do pokaleczonej twarzy przyłożył garść śniegu, przez chwilę oglądał wielkie zwierze.
Otarł rękawem twarz, dotkliwy ból sprawiał, że przechylał głowę i posykiwał niecierpliwie. Odciął zwierzęciu część łapy z pazurami i położył pod trzema wierzbami.
– Przyjmijcie te ofiarę, za opiekę i powodzenie w walce.
Usłyszał wiatr w gałęziach, niczym westchnienie starego człowieka, zaszumiało sitowie, na podobieństwo dziewczęcego szeptu. Salgad poczuł mrowienie na plecach. Skłonił się nisko i odszedł pośpiesznie, lepiej nie nadużywać gościnności w świętych miejscach. Z tymi mocami się nie zadziera.
Zostawił połamany łuk, zgubił krótką maczugę, po ciemku nie było sensu jej szukać. Schował ciężki nóż do pochwy.
Jęknął z bólu, ale z dumą pomyślał, że będzie piękna blizna. Wyobraził sobie jak po powrocie snuje opowieść o swojej walce z władcą wilków. Krew szybko krzepła na mrozie, pokrywając część twarzy straszną skorupą. Wojownik poczuł, jak bardzo go walka wyczerpała.
Nie zatrzyma się, będzie szedł, bo dał słowo swojej gromadzie. A tam, gdzieś mogą potrzebować jego pomocy. Ogarnęła go senność, pragnienie ciepła, chociaż chwilkę odpoczynku. Tak bardzo chciał zamknąć oczy, chociaż na momencik, tak aby wytchnąć.
Skulił się, włożył dłonie w rękawiczkach pod pachy. Czuł się straszliwie wyczerpany, ale zasnąć nie wolno.
Wielu takich było, wędrowali zimą i dali się skusić na odrobinę błogiej drzemki, nigdy więcej się nie obudzili.
– Hej! Dana! Oj dana! – głośno zanucił prostą piosenkę. Drażnił ranę, aby bólem odegnać sen.
W oddali zamajaczyła palisada osady, był już tak blisko.
Noc Kłów
1
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 22:53 przez Gulo_Albus, łącznie zmieniany 1 raz.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.