Pewnego dnia , w jednym z domów na ulicy Brzozowej odbywała się smutną, rodzinna rozmowa. W tym domu mieszkali Państwo Mayowie Ewa i Krzysztof oraz z dwójkę dzieci Karolem (12lat) i Antoniną (10lat) . Mayowie dostali przed chwilą tragiczną wiadomość. Brat pani Ewy został zamordowany przez Indian z plemienia Apaczów. Jego rodzina zginęła także. Ranczo zostało ograbione, a potem spalone. Rodzina Mayów bardzo się smucili z tego powodu.
- Nie napisali może kochanie, o każe wymierzonej Indianom – spytał Krzysztof żony.
-Napisali, że ich nie złapano - odpowiedziała ze smutkiem Ewa.
-Ale nie zostaną tej sprawy, co ?
-Nie wiem.
-To okropne, rodzina nam ginie, a oni nawet nie ukażą tych psów Apaczów-powiedział rozgniewany Krzysztof.
-Uspokój się. Nie przy dzieciach.
-A ja nienawidzę Indian – krzyknął nagle Karol.
-Ja też nie – odpowiedziała jego siostra z goryczą w głosie.
-Wy nie macie nic tu do gadania – powiedziała spokojnie mama.
-Jak dorosnę, pójdę do Ameryki i zemszczę się nad Apaczowi. Zabije pierwszego napotkanego Apacza – zawołał chłopiec.
-Nigdzie nie pojedziesz. Będziesz tu mieszkał i będziesz nauczycielem – powiedział ojciec.
Chłopak nic nie odpowiedział, ale w myślach mówił sobie „Nie będę żadnym nauczycielem, pojadę do Ameryki. Zrobię to co powiedziałem, zemszczę się”. Karol w spokoju słuchał rozmowy rodziców , a potem poszedł do szkoły.
ROZDZIAŁ II
Minęło 7 lat. Państwo Mayowie się postarzeli. Karol wyrósł natomiast na silnego dziewiętnastoletniego młodzieńca, a Antonina na śliczną, siedemnastoletnią dziewczynę. Wszyscy byli Polakami.
Karol miał twarz szczupłą. Miał brązowo-blond włosy i błękitne oczy. Był duży, dobrze zbudowany. Z jego twarzy emanowała siła fizyczna i duchowa. Spojrzenie miał pełne odwagi i dobroci. Był silny, umiał walczyć, strzelać, jeździć konno. Znał również języki obce, matematyka, geografia itp. Umiał grać na pianinie i gitarze.
Natomiast Antonina była szczupła o jasnej jak śnieg twarzy, czarnych, prostych włosach sięgających poniżej pasa (zazwyczaj zaplecionych w warkocz lub rozpuszczonych). Usta miała czerwone jak krew i lśniące, białe zęby. Była trochę niższa od Karola. Z oczów emanowała dobroć, mądrość, odwaga i siła. Dziewczyna umiała tak samo jak Karol walczyć, strzelać i jexdzić konno. Umiała języki obce, matematyka, geografia, biologie itp. Umiała tez grać na flecie i skrzypcach.
Pewnego dnia Karol wrócił wcześniej do domu. Został w nim swoją siostrę.
-Cześć Anti! CO u ciebie? – spytał
-Wszystko dobrze.
-Co robisz? Wyglądasz na smutną
-Znalazłam przed chwilą ten list, który dostaliśmy siedem lat temu. Wiesz, ten o śmieci czujka, brata mamy - powiedziała i nagle rozgrzał w niej gniew – ciekawe czy złapali i ukarali tych Indian – krzyknęła z wściekłością.
-Spokojnie, spokojnie – powiedział brat uspokajającym głosem
-Ja po prostu nie mogę znieść myśli, że Apacze nie zostali ukarani za popełnione morderstwo – powiedziała płaczliwym głosem Antonina. Karol spojrzał na nią, a potem ją objął i przytulił. Stali tak w milczeniu, aż Karol rzekł – obiecałem, że pojadę do Ameryki i to zrobię.
-Nie! - Krzyknęła – nie wolno ci !
-Zrobię to, nie teraz co prawda, ale to zrobię - Pochylił się, pocałował ją w czoło i poszedł do swego pokoju.
Minął jednak kolejny rok nim zaczął się szykować do wyjazdu. Karol, za pozwoleniem uzyskanym w końcu od rodziców i błogosławieństwem od nich zaczął się szykować. Poszedł najpierw do swego starego przyjaciela, który był zbrojmistrzem. Wchodząc do sklepu powiedział.
-Dzień dobry Mr. Burns!
-Dzień dobry Karolu. Co podać?
-Poproszę o dobrą broń i rewolwery.
-O, wybierasz się gdzieś?
-Tak, do Ameryki.
-No, to w takim razie weź tę rusznice na niedźwiedzie i idź ją wypróbować tam na strzelnicy.
Karol wziął strzelbę, przypatrzył się jej, wypróbował i rzekł do sklepikarza.
-To, bardzo dobra broń. Wezmę ją. I te dwa rewolwery plus amunicję do obu broni.
-Proszę. Życzę szczęści w podróży. Wróć cały i zdrowy.
-Dziękuję . Do widzenia.
Młodzieniec wyszedł i udał się zaraz do domu. Pokazał broń rodzinie i Karol zaniósł ją do pokoju, a potem poszedł po kilka jeszcze rzeczy potrzebnych w podróży. Gdy tak szedł wpadł mu w oko piękny koń na sprzedaż. Koń był dobrze zbudowany. Wyglądał na wytrzymałego. Maść miała kolor ciemny brąz z czarną, gęstą grzywą i ogonem. Był to ogier.
Karol poszedł do sprzedaży.
-Dzień dobry! Ile ten koń kosztuje?
-Dzień dobry, 4000zł.
-Dobrze. Biorę to!
Chłopak zapłacił i poszedł wraz z konikiem do domu.
-Nazwę cię - mówił – Błyskawica. Podoba ci się? No pewnie, że tak.
Doszli w końcu do domu. Antonina wybiegała przed dom.
-Ależ on jest wspaniały-krzyknęła patrząc na konia.
–Prawda? nazwałem go Błyskawica.
-Wspaniale.
-Zawołasz proszę rodziców.
Antonina szybko pobiegła po rodziców. Gdy zobaczyli konie bardzo się nim zachwycali. Karol w końcu skończył przygotowania. Miał zamiar jutro popłynąć statkiem o Ameryki Północnej, a dalej na swoim konikiem.
ROZDZIAŁ III
Pożegnanie Karola z rodziną był bardzo smutne. Wszyscy płakali, ale młodzieniec nic sobie z tego nie robił.
-Jak tylko będę mógł to wrócę. Jak zrobię to co chciałem – mówił wciąż Karol.
Minęło parę chwil. Chłopak był już na pokładzie i machał swojej rodzinie. Przy tym myślał sobie „Zostawiam was, ale obiecuję że wrócę” i tęsknie patrzył na ląd, na swoją ojczyznę, którą zostawiał. Odwrócił się i spojrzał na zachód słońca. Bał się i smucił, ale starał się zapomnieć o czekających go niebezpieczeństwach.
Minęło parę dni. Karol obudził się właśnie w kajucie. Wyszedł na pokład i rozejrzał się. Zobaczył brzeg.
-Co to za ląd, panie kapitanie? - spytał
-Ameryka Północna- usłyszał odpowiedź kapitana.
-Dobrze, tu w porcie wysiądę – mruknął do siebie.
Powoli statek dobijał do portu, już spuszczono kotwicę. Karol poszedł po swoje rzeczy. Gdy wszedł na ląd wraz ze swoim koniem, zobaczył małą zaniedbaną wioskę. Poszedł od razu do jakiegoś ni to hotel ni to salonu. Przywiązał konia do jakiegoś słupka i wszedł do środka. W środku było duże pomieszczenie. Podłoga była z desek zrobiona Na niej były krzesła i stały lekko brudny szynkwas za którym stał człowiek niski i gruby o małych oczkach, które patrzyły ze śmieszną naiwnością na świat. Był to barman i zarazem szef hotelu. W środku było niewiele ludzi. Karol poszedł do szynkwasu i oparł się o blat.
-Dzień dobry. Poproszę piwo. – powiedział do barmana. Mężczyzna zrobił od razu to o co go proszono. Karol z lekkim uśmiechem popijał chłodne piwo i przyglądał się ludziom, którzy tam byli. Jeden szczególnie mu się spodobał. Karol dopiero co przyjechał i nie umiał rozróżnić za bardzo Indian i z jakiego plemienia pochodzi. Gdy by umiał, już by się rzucił ze strzelbą na człowieka, który mu się spodobał. Był to bowiem Indianin z plemienia Apaczów.
Na oko młodzieniec miał tyle samo lat co Karol. Miał długie , krucze włosy opadające mu łagodnie włosy opadające mu na plecy. Twarz miał ciemną z lekkim odcieniem brązu, odstawiając kości policzkowe i lśniące zęby. Miał na sobie skurzane mokasyny, spodnie i bluzę ze skóry jelenia przyozdobione frędzlami. Na szyli miał zawieszony woreczek z lekami, naszyjnik z pazurów niedźwiedzia i bogato zdobioną fajkę pokoju. Za pasem był nóż i tomahawk. W ręce trzymał dubeltówkę. W oczach Indianina widać było, że posiada ogromną siłę, zręczność i dobroć.
Był on wodzem, którego imię miało być w przyszłości sławne. Zwał się Kariszim – wilcze serce.
Karol patrzył na niego, dopóki nie zauważył, że Indianin też mu się przygląda. Szybko się odwrócił.
-Panie karczmarzu, czy ma pan wolny, jednoosobowy pokój – spytał się człowieka za ladą
- Owszem, ale najpierw muszę znać pana nazwisko i czy pan zapłaci – odparł barman.
-Nazywam się Karol May. Zapłacę tyle ile trzeba. Proszę się jeszcze zająć koniem.
-Dobrze. Nazywam się Arnold Smith. Na jak długo chce pan zostać?
-Na jakieś dwa dni. Czy macie może coś do jedzenia?
-Tak. Stek z chlebem albo gulasz z mięsem królika.
-Poproszę więc stek.- rzekł Karol i poszedł usiąść.
Usiadł koło okna, niedaleko Indianina i dalej kątem oka mu się przyglądał Kariszim to widział, ale nie dał po sobie tego poznać. Pan Smith przyniósł posiłek i pióro. Położył to przed Karolem. Młodzieniec od razu rzucił się na jedzenie, tak był głodny.
-Panie karczmarzu, proszę jeszcze pióra – usłyszał ciepły, melodyjny, miły dla ucha głos. To Indianin wołał Smitha. Mężczyzna szybko pobiegł do Indianin i nalał do kufla piwa. Koriszin spojrzał na Konrada i delikatnie się do niego uśmiechnął. Potem wstał i do niego poszedł i usiadł naprzeciwko.
-Witaj. Widzę, że niedawno przyjechałeś. Czy byłeś kiedyś w Ameryce? – zagadał do niego.
-Nie- odparł krótko Karol.
-Niezbyt to bezpiecznie miejsce dla takich żółtodziobów jak ty.
-A to niby czemu, co? A tak w ogóle to nie słucham rad czerwonoskórych – powiedział oschle Karol.
- W tym kroju ciągle dzieją się jakieś morderstwa. Najczęściej jego powodem jest złoto. Usłyszałem, że nazywasz się May. Nie wiem, może to twoja rodzina, nieważne, ale pewnie rodzina Mayów została zamordowana przez białych rabusiów gdyż znali drogę do skarbu. Ale żaden z nich nic nie powiedział. Podobno siostrzeniec pana Maya ma mapę i klucz do skarbu W tych czasach często zdarzają się takie rzeczy. Było to około 8 lat temu. Karol zatrząsnął się ze złości. Ten Indianin śmiał mówić, że jego rodzinę zamordowali biali .
-To Apacze, a nie biali zamordowali mojego wujka, ciocię i kuzynki – powiedział ledwo nad sobą panując- po to tu przyjechałem, aby zemścić się i pozabijać tych Apaczów – i nagle zdał sobie sprawę, że powiedział za wiele powiedział. Spojrzał na Indianina
-Ci biali mordercy wymyślili tę bajeczkę – powiedział spokojnie Indianin
-A skąd ta pewność. Kim jesteś?
[ Dodano: Wto 19 Lis, 2013 ]
wiem, że moje opowiadanie są słabe i dziecinne, i że piszę chaotycznie.. ale proszę was o radę, opinie i pomoc
