Witam, po latach. Poprzednio, dawno temu jako Germanik. Kłaniam się i proszę o kilka słów krytyki. Armagedon, to moja (bardzo osobista) wariacja na temat ostatecznego starcia sił Dobra i Zła.
I dobrze jest zacząć znowu, coś tam skrobać.
I pozdrawiam wszystkich.
ARMAGEDON
Stoję. Stoję w płonącej zbroi. Stoję i patrzę na ich szeregi. Rozciągnięte po horyzont, zamazywany i niszczony. W każdej chwili skażany tysiącami perlących się na wietrze smutków. Bez snów i łaski. Zastygam bez strachu, wyłuskany z nadziei.
Schylam się. Dotykam. Schylam się i dłonią zakutą w stalową rękawicę, muskam drobnego fiołka. Rośnie samotnie. Oddycha w samotności. Nie zrywam go, ledwie pieszczę, ledwie dotykam. Zakradam się po cichu do jego wnętrza, do jego jaźni, która skryta za płatkami cieńszymi od myśli, jątrzy moją ciekawość. I klękam obok niego. Gwałcę jego spokój, opowiadając mu swoją historię, drogę od stworzenia aż po kres. Jak nieproszony natręt burzę jego beztroskę. Jest cierpliwy. Ja się uśmiecham.
- Mistrzu ?
Zamykam oczy.
- Panie ? - ten sam gardłowy głos.
Jestem daleko stąd. Żegluję. Odkrywam. Uciekam.
- Mój Panie - ich krzyk wyrywa mnie z korzeniami - już czas.
Unoszę zmurszałe powieki. Odwracam głowę. Przed mną, zakute w srebrną kolczugę dwugłowe monstrum. Dzierży w muskularnych ramionach olchową tarczę i ciężki, obusieczny topór. Pytam go strach. Czy wlazł mu już na grzbiet. Czy liże mu jęzorem za uchem. Ale on nie odpowiada. Zmieszany. Zakłopotany.
Jeszcze raz zerkam na fiołka i zamieniam jego płatki na skrzydła przyprószone złotym puchem, szepczę, że umie latać. Szepczę mu: - nie c z e k a j...teraz, już uciekaj ” i kwiat podrywa się z ziemi. Miękko i z gracją, jakby urodził się w przestworzach wzbija się coraz wyżej i wyżej, wreszcie zupełnie wyzuty z nieśmiałości wykręca piruet. Śledzę malutkie skrzydełka. Widzę, jak powoli zamieniają się w pijaną plamkę, która w końcu rozmazuje się na tle purpurowego nieba.
Wstaję.
- Okryło się purpurą - mówię - tysiące kolorów, wszystkie odcienie ...
- To dobry czas - słyszę za sobą.
Podchodzę do giganta. W jego wściekłe, czerwone źrenice. Patrzę.
- Na co ? - cedzę - Po co, dlaczego, dla kogo ?
Potwór opuszcza przyłbice i klęka ale nawet teraz jego cień, przytłacza mnie.
- Do końca z Tobą mój Panie- uderza toporem w tarczę.
- Pochowaj swoje sny, zrób to - dotykam jego ramienia, chcę żeby wstał - zrób to, zagrzeb swoje marzenia głęboko. Głęboko, żeby On ich nie znalazł.
- ale jeszcze nic nie rozstrzygnięte. Panie mało ich ! - olbrzym, patrzy na jaskrawe światło- ledwie garstka.
Nie odpowiadam. Nie ruszam się. Z odrętwienia wyrwa mnie gardłowy jego bulgot:
- Czekają.
Ból. Myśl. Zatruta myśl. I żal. Wszystko naraz.
- Zatem ruszajmy - jeszcze raz oglądam skąpane w lśniącej bieli zastępy, po
drugiej stronie doliny - niech się stanie ...
Rydwan. Jest duży i stary, obleczony w dziurawy kaszmir. Cztery pary okaleczonych koni ciągnął wykuty w lodzie dyszel. Ten pył. Skąd tyle tego pyłu? Iskrzy się, zostawiam za sobą, całe tumany iskrzącego się pyłu. I zatrzymuję się przed pierwszym szeregiem. Rozmyte twarze, przyprószone płatkami konwalii i rybimi łuskami falują aż po kres. Spoglądam na zniszczoną pod ich stopami ziemię, do cna wypaloną. Jeszcze paruję, jeszcze się tli. W powietrzu smród zgnilizny, wymieszany z odchodami zwierząt, roznosi się i pełznie,
Chcę do nich przemawiać. Chcę krzyczeć. Chcę. Zbieram myśli. Uciekają. Gdzieś uciekają słowa. Krążę. Przejeżdżam wzdłuż rozciągniętych w nieskończoność legionów. Jak niema ćma odbijam się od wpatrzonych we mnie potempieców. Nie mogę. Nie potrafię. Nie wiem. Nie pamiętam. Raz jeszcze zawracam w nadziei, że ulepię choć jedno nędzne słowo otuchy. Podnoszę miecz. Tylko tyle? Nędzny gest. Wstydzę się tego.
Szarpnięcie koni wyrywa mnie z rydwanu, upadam na trawę, która zamienia się cuchnące popiołem ściernisko. Całym ciężarem, jak nabity rdzą i przesądami lniany wór, bezwładnie.
Biegną do mnie.
- Panie! - słyszę - Panie !
Leżę. Nie oddycham. Spoglądam na firmament, cały usiany kolorowymi bombkami, owinięty potłuczoną szklaną watą, mieni się. Jest piękny. Może dlatego, że zaraz przestanie istnieć, sili się i wytęża, ostatni już raz wymiotując feriami krzykliwych barw. Wiem, że muszę wstać. Słyszę ich głosy, są już blisko. Jakiż on piękny.
Dźwigają mnie w górę. Konsternacja. Wylewa się.
- To nic - mój wzrok. Nieobecny - nic mi nie jest....- próbuję trzymać pion - dajcie chorągiew.
Targają w górę jedwabny sztandar. Łopocze wściekle wypuszczając w każdej sekundzie z wnętrza tysiące jaskrawych motyli. Jak bańki mydlane, żyją ledwie chwilę, unurzane w palecie kolorów całek kolonie owadów i rozpierzchają się na boki i trzaskają, jakby rozsadzone od środka przez wewnętrzne implozje, pękają. Gdzie tak się spieszą? Po co pękają? Z jakiego materiału utkane? Czym się żywią te które nie giną i gdzie śpią? Tyle pytań.
- Tyle pytań ...- wskakuję z powrotem na rydwan - i tyle możliwych odpowiedzi. Rozumiecie ? Tyle wariantów!
Patrzą na mnie. Ale jakoś dziwnie. Coś między sobą szepczą. Niech szepczą.
Jeden z adiutantów podaje mi hełm, cały przezroczysty, niczym najwyższej próby kryształ, kontrastuje z żarzącą się zbroją.
- Powtórz co powiedziałeś tam na wzgórzu - trącam ostrzem jednego z nich - powtórz.
Teraz. Głośno i wyraźnie.
Jak rażony piorunem klęka. Kłoni kudłaty łeb.
- Do końca z Tobą, mój panie, to rzekłem - nie śmie podnieść wzroku.
Powinienem powiedzieć im, że boli mnie głowa. Że, to nie tak, że to nie koniec. I, że będzie jutro. Powinienem ich okłamać. Czego on chce ?....a tak do końca ze mną....
- A jeśli powiem tobie, że głupiec jesteś? - zasuwam przyłbice - przejdź na drugą stronę. Póki się nie zaczęło.
Krzyczy hardo:
- Nigdy !
Zamyślam się. To trwa kilka złamanych na pół tchnień. Długo. Bardzo długo. Tak długo , że zapadam się do wnętrza po trzykroć. Do rzeczywistości przywraca mnie cierpki smak śliny, która wycieka, zupełnie czarna i zamarza nim zdążę kazać jej przemienić się w czad.
- Nie słuchajcie nieszczęśnika - to chyba mój głos ? Gubię smak - ratujcie się!
Jednak usłyszeli.
- Mistrzu ! ! - z ich gardeł. Ryk niedowierzania.
- Jeszcze wam wybaczy. On.
i zaraz dodaję:
- ...nim będzie za późno !
Spoglądają po sobie. Nie mogą dać wiary w to co słyszą. Znowu szepczą. Skołowani. Zdetonowani, z rozmontowaną konstrukcją. Okradzeni z rdzenia.
- Panie daj znak do ataku - nieśmiało z prawej strony.
Śmieję się. Mój dźwięczny, metaliczny rechot wisi nad nimi.
***
To nie trwało długo. Pożarła nas przeraźliwa jasność.
miniatura fantasy
1
Ostatnio zmieniony sob 12 kwie 2014, 20:39 przez Germanik2, łącznie zmieniany 1 raz.