Najsmutniejszy miesiąc w roku w końcu się kończy. W listopadzie jakoś każdemu ze smutkiem do twarzy, tak jakby każdy się na to zgadzał. Nawet Toruń nie wydaje się tak depresyjny w porównaniu z moim rodzinnym miastem czy niedawno odwiedzonym Gdańskiem.
Lolik Kursant upadł w niebo, a Buba skończył w przecinku.
Dowiedziałem się, że muszę łapać słowa ale nie mogę ich zrozumieć bo zostanę filologiem. Huh.
Przed państwem zachwyt nad tanim winem, zimą i nad Panią Wielbłąd. Short jest pisany dla koleżanki, wspólnie z Furet - moją koleżanką.
Smacznego!
Ma chère chameau
A to wszystko, co zwiecie przypadkiem, zdarzeniem losowym – kłamstwem w istocie jest, bowiem ta historia zdarzyła się tak samo naprawdę, jak pierwsze ozdoby świąteczne pojawiają się w sklepach już w październiku.Dawno, dawno temu, za trzy milowymi lasami mieściła się zagroda, w której mieszkał wielbłąd dwugarbny. Był on przedziwnej postury, nogi miał długie na trzy metry, a w wąwozie między garbami trzymał małe pudełko wypełnione skarbami.
Czarna, kwadratowa skrzynka pokryta była drobniutką fakturką, na której spoczywał podłogowy ślimak. Był biały, iskrzący zachętą, a jednocześnie wzniecający poczucie tajemniczości. Kto zdobył się na otwarcie pudełka, a robili to nieliczni, mógł ujrzeć wielbłądzi sekret - sens życia pomiędzy trzema wielkimi stanami świadomości. Tym, co ukazywało się tuż po uniesieniu wieczka, była świeca. W połączeniu z leżącą tuż obok cząstką drewnianej czerwieni, stanowiła ukojenie dla wieczornych oczu wielbłąda. Siadał on na swych dwóch garbach i z rozmarzeniem wpatrywał się w wirujący płomień, dotykając jednocześnie małego zawiniątka. Ono także mieszkało w pudełku, owinięte powietrzem. Związane kawałkiem karminowych słów, kryło metalowe kształty mężczyzny. Jeśli kopyta wielkiego błędu zapłakały nad przejmującą realnością kantów, wolały sięgnąć po miękkie pokrywy niebieskości, a jeśli i to nie pomogło, wlewały pod powieki ciepło wiśniowej czekolady. Ogon wielbłądzi spoczywał wówczas wśród oparów dwóch torebek zanurzonych w trzeciej, tej będącej może kubkiem, a może foliową torebką z lustrem energetycznej chwały. Ona potrzebowała być dopełniona kawałkiem czarnego - spalonego, rozgrzanego trzygodzinnym oddychaniem. Wpuszczaniem powietrza w biotyczne włosy. Na niebieskim kocu kupionym. Za te ostatnie pieniądze, marne grosze spięte napiętym spięciem, które nie ma prawa istnieć póki wiemy, jaka jest przyszłość. Niedługo niemal siedemdziesiąt kotów w białe wiórki przyjdzie wśród różanej łąki wielbłądzich uśmiechów. Przyjdzie wypełnić ostatnią powinność - czarno na białym przyznać polową słuszność egzystencji. Te wszystkie myśli spoczywały w wielbłądzim pudle.
Gdyby ktoś zapytał, co odróżniało go od innych zwierząt kroczących przez pustynie, stwierdzilibyśmy, że była to jego nienawiść do kawy i słońca. Nie potrafił przejść ani metra bez zachłyśnięcia się hektolitrami kropelek potu, które spływały po jego czole, przez nozdrza, prosto do jego wielkich ust. Natomiast, jeśli chodzi o awersję do ciemnych napojów - nie znosił tego charakterystycznego bulgotania w żołądku, gdy przemierzał świat.
Wieczorem zaczął padać śnieg. Wielbłąd dwugarbny nie zdziwił się tak bardzo, jak na informację o tym, że w żadnym sklepie nie dostanie skarpet zimowych odpowiednich na jego długie nogi. Był przyzwyczajony do tego, że przez kilka miesięcy marzł przeraźliwie i odczuwał chłody nocnych przejażdżek śniegu po atmosferze i ciele wielbłąda.
Właściwie to lubił tarzać się w śniegu i liczyć płatki spadające z nieba. Każdy był inny, każdy miał własną strukturę, osobowość i charakter. Jak widać, wielbłąd był samotny, w końcu personifikował zwykłe płatki śniegu.
Mieszkał w trójkątnej zagrodzie, mimo to nigdy nie zastanawiał się - dlaczego właśnie taki kształt przybrała. Mogła być przecież prostokątem lub kwadratem. I tu znów objawiła się jego samotność. Poszukiwacz przyjaciół wśród nieożywionych rzeczy. Po czterech dniach obserwacji spadających płatków śniegu postanowił, że doczłapie się za wszelką cenę do sklepu w celu zakupu wina.
Pomimo silnego wiatru i pękających w szwach metalowych kół sprzęgających poły jego płaszcza, wielbłąd dotarł do podnóża sklepu. Świątynia płynnej rozpusty jawiła mu się przed oczami (zamglonymi wieczornym chłodem) jako nieznająca granic masa ludzkiego ciepła. Oświetlona ostrym blaskiem, wydobywała z mroku soczystych liści grona smaków, kolorów i niepewności zmieszanej z niepohamowaną radością oczekiwania. Wielbłąd czuł już w ustach promieniejące dźwięki słodkiego wina, gdy nagle jego wzrok przykuła wizja nocnej wytrawności. Palce przemykały delikatnie pomiędzy wibrującymi kształtami denek i krawędzi, oczy wąchały coraz to nowe barwy zamknięte dla otwarcia w domowej przytulności. Zielone słupy gwałtownie chwytały się wielbłądzich myśli, tylko po to, by zostać porzucone w odmętach białej wytworności ryb. Nie, dziś nie pijemy z tej samej rzeki, dziś wieczór potrzeba nam smaku nieziemskich pomarańczy. A może rozpłyniemy się dziś w zwyczajności? Niebieska butelka przypomina tak wiele dobrych smaków i radosnego postukiwania zębów o słodką wiśnię. Specjalne wiśnie ujmują żółtym powiewem niedrogiego uniesienia i wpływają w nozdrza wielbłąda coraz silniej. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie na odległe nazwy szybujące wysoko, tam, gdzie nie sięga już kopyto… Ale trzy pozostałe stopy obejmują już swój wybór. Wielbłąd wie, wybrał.
W końcu. Po tysiącach godzin zastanawiania się nad wyborem wina, w końcu znalazł te odpowiednie, kochane, ulubione. Zapłacił za nie i wyszedł ze sklepu, po drodze potknął się o stoisko ze spinaczami.
Na dworze nie przestawał padać śnieg, a każdy płatek dotykający jego nosa mówił mu, że to był zły pomysł. Jeszcze tylko przekręcił główkę w lewo, sprawdził, czy pudełko jest na miejscu(nie zmieniło swojej pozycji) i ruszył w ciemną noc, by skonsumować wino.
Po godzinie marszu zaczął żałować, że ma trzymetrowe nogi i dwa garby. Nikt przecież nie szył ubrań w takich rozmiarach.
W oddali spostrzegł drzewo, które przy konarze nie było pokryte śniegiem - to jest to, pomyślał, tam mogę się schować i wypić moje cudowne wino. Gwizdnął, przekręcił głowę w prawo, splunął i krokiem podobnym do szczęśliwie tańczącej baletnicy ruszył w kierunku wybawienia. Gdy dotarł pod, jak się okazało, stuletni dąb - uderzył kopytem o denko butelki, potrząsnął w górę i w dół, spoliczkował szyjkę (jakaż to trudna czynność - robić to tak nieuformowaną stopą!) i otworzył wino.
Powąchał butelkę, nie, nie od denka ani z boku, tylko zwyczajnie, tak, by poczuć zapach zdobytego płynu. Był idealny, właśnie taki, jakiego oczekiwał. Odetchnął głęboko i przystawił pysk do szyjki. Warto zaznaczyć, że wielbłądy nie piją tak, jak reszta zwierząt - wielbłądy piją tak, by wino piło jednocześnie nich samych. Nie jest to trudne, wystarczy wziąć pierwszy łyk, by płynna czerwień znalazła się w wielbłądkowym wnętrzu. Po trzecim podniesieniu butelki w kierunku nieba zrobiło mu się niedobrze. Poczuł charakterystyczne bulgotanie w żołądku. Zupełnie jak po kawie.
Postanowił wstać i rozprostować nogi. Pomachał ogonkiem na znak sprawdzenia odległości od konaru drzewa, pod którym się znajdował, i zaczerpnął porcji wina, odstawił butelkę i cmoknął. Zaczął pocierać górne części warg o dolne, wyciągnął język i zrobił go w rurkę. Postanowił, że od teraz będzie trąbką.
Trąbił i mruczał, a jego oczy robiły się coraz bardziej czerwone. Krople spadające z sierści tworzyły małe kałuże wokół wielbłądzich stóp, które, chcąc nie chcąc, zaczęły rytmicznie dryfować wśród rozległych obłoków kremowego błota. Zmieszane niezwykłym tańcem, tworzyły małe samolociki - one unosiły się w powietrze, przemykały pomiędzy zimowymi płatkami i lądowały w odmętach wielkich, trójkątnych uszu Wielbłąda. Stamtąd było już blisko, zaledwie pięć łyków, na pokład rozmyślań, które iskrzyły coraz bardziej i przybierały wodne kształty.
Gdy skończył przeglądać się w pustym dnie butelki, był już w innym wszechświecie. Nie było tam poziomu i pionu, a mimo to zdołał patrzeć pod swoje nogi z takiej odległości, by nosem nie dotykać grubej warstwy śniegu znajdującego się pod jego stopami.
Szedł, przechylając się raz w lewo, raz w prawo. Obserwował spadające płatki śniegu, jak zwykle sprawdzał ich kształt i charakter, kilka razy potknął się o wystające konary drzew, po trzeciej takiej przygodzie upadł na ziemię i zamknął oczy.
Obudził się gdy już świtało, śnieg przestał padać dobre kilka godzin temu. Wielbłąd czuł, że jego długie nogi potrzebują ciepłych skarpet, jednak teraz go to nie interesowało. Skupił swoją uwagę na dwóch postaciach w oddali. Kroczyły w jego stronę. Były budową podobne do niego, jednakże jedna z nich była niższa niż zwyczajne wielbłądy. Nie myśląc długo, wielbłąd dwugarbny o trzymetrowych nogach wstał i postanowił wyjść na spotkanie nowo poznanym osobom.
Zaczął padać śnieg.
Furet et Marsouin commun