Powieści III Rozdział.

1
Wiem, jestem niepoprawny i nie zważając na nikłe zainteresowanie i niezbyt przychylne komentarze odnośnie poprzednich dwóch części, ja, jak gdyby nic, publikuję kolejny rozdział mej powieści. Czy lepszy? Jest mniej dopracowany, ale mam wrażenie, że w jakiś taki bardziej przystępny niż poprzednie. Sam nie wiem. Oceńcie sami.





Rozdział III.

Podróż.



Marszczę brwi. Fakt ten, na pozór błahy, w rzeczywistości ma niezwykle doniosłe znaczenie. Oznacza on, bowiem, ni mniej, ni więcej, że moja twarz, która przez znakomitą większość czasu pozostawała bez wyrazu, teraz, nagle, ożywiła się.

Pytanie tylko: co oznaczał ten dziwny grymas, który tak niespodziewanie wykluł się na moim licu?

żebym to ja wiedział! Podejrzewam, że to uczucia takie jak smutek, samotność, żal do świata i do siebie oraz bezosobowy gniew odcisnęły to specyficzne, mimiczne piętno.

Być może się mylę i tak naprawdę na mej twarzy zaznaczała się tak dobitnie obojętność, chłodna i samobójcza.

Piszę o tym tylko dlatego, że późniejszymi czasy wielokrotnie czułem, jak, mimowolnie ściągam brwi i zaciskam zęby, co, przecież, przyjemności mi nie sprawiało, ale, niestety, znajdowało się całkowicie poza moją kontrolą.

Ale zostawmy ten temat i przejdźmy do rzeczy bardziej interesujących.

Uchyliłem wieko i ostrożnie rozglądnąłem się dookoła. Początkowo niewiele widziałem, lecz już po chwili wzrok mój przyzwyczaił się do panującego wokół półmroku. Upewniwszy się, że w ładowni nie ma nikogo pośród tej niezliczonej ilości skrzyń, pomału wylazłem ze swojej, w której cały czas przecież się znajdowałem.

Pomyślałem, iż, skoro przyjdzie mi tu spędzić Soy raczy wiedzieć ile czasu, dobrze by było jakoś się urządzić.

Przesunąłem toteż jedną ze skrzyń w lewy, ten bardziej oddalony od drzwi, róg ładowni, po czym opróżniłem ją. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że odwrotna kolejność byłaby wcale mądrzejsza. Tak czy siak, to puste, drewniane pudło miało mi odtąd służyć za wychodek.

Kilka dalszych skrzyń przemieściłem do drugiego rogu, w ten sposób, by mnie szczelnie zasłaniały przed wzrokiem obcych – byłem przecież pasażerem na gapę,

a w tamtych, zamierzchłych, czasach, które odeszły bezpowrotnie, kara za tego rodzaju przewinienie była o niebo bardziej sroga niż obecnie.

Muszę się przyznać, że kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z bezmiaru głupstwa, jakie popełniłem, zmieniając położenie niektórych pudeł, co przecież powinno każdemu, nawet najmniej rozgarniętemu marynarzowi wydać się podejrzane. To, co teraz, ex post, zdaje się być łatwe i oczywiste, wtedy takim nie było.

Doprawdy, musiałem mieć niezwykłe szczęście, że nikt nie zwrócił uwagi na zmianę, która była zaszła w ładowni.

Na przemeblowaniu, rzecz jasna, się nie skończyło. Postanowiłem sprawdzić co przewożono w ładowni.

Przechadzam się wzdłuż skrzyń i, od czasu do czasu, niedbałym ruchem podnoszę wieko którejś z nich, by zbadać wzrokiem jej wnętrze. Tak chodzę, sprawdzam, zapamiętuję, a jednocześnie czuję jałowość moich poczynań. Cała ta podróż jawi mi się jako bezsensowna próba ucieczki od nieuniknionego, jako kolejny czyn dokonany dla zabicia czasu przez zblazowanego syna wysokiego urzędnika państwowego, jako rozpaczliwe wierzgnięcie konającego w samotności dzikiego wierzchowca.

Wędrówka po tym rozległym, brudnym, pomieszczeniu, nie zwracając jak gdyby uwagi na moje ponure rozmyślania, okazała się być nader pomyślna. Uświadomiła mi ona, bowiem, że dominującymi towarami w ładowni są: napój wyskokowy wytwarzany

z wczesnodojrzewającego cierżu oraz kenele (rodzaj owoców o niesamowicie słodkim smaku). Tak też, o jadło mogłem być spokojny. Przeniosłem od razu kilkanaście butelek lenihu i sporą ilość owoców do mego kąta.

Ile spędziłem w nim godzin, siedząc pod wilgotną ścianą, z butelką trunku w jednej,

a pokaźnym kenelem w drugiej ręce – trudno powiedzieć. Dzień, dwa, pięć, więcej? W tym specyficznym półmroku, częściowo także pod wpływem napoju, straciłem rachubę czasu. Było mi dobrze. To znaczy, sprecyzujmy, nie było ani źle, ani fantastycznie – byłem pogrążony w przyjemnym odrętwieniu. Gdyby nie potrzeby fizjologiczne, siedziałbym bez przerwy w jednej pozycji. Co robiłem? Nie mam pojęcia. O czym myślałem? Trudno powiedzieć. Czy pogrążyłem się w fantazjowaniu? Nie, niezupełnie. Pijackie marzenia są dużo uboższe, a niektóre wręcz wstydliwe, więc nie będę o nich wspominał. Tylko w stanie zupełnej trzeźwości wyobraźnia moja pracuje na najwyższych obrotach i gotów jest przenieść się w zgoła inny świat, podczas gdy wytwory pijackiego umysłu są tylko karykaturą rzeczywistości, jakimś zdeformowanym, odbitym w krzywym zwierciadle, obrazem świata realnego.

Pamiętam, że czułem się jak gdybym pisał moim życiem jakąś podłą powieść. Właściwie, muszę to przyznać, nie mogę ze stuprocentową szczerością powiedzieć, iż pamiętam – wiele rzeczy raczej się domyślam – bowiem, z biegiem czasu, wraz z nastaniem starości, coraz więcej spraw zapominałem, coraz więcej obrazów z przeszłości zaciemniało się – do tego nawet stopnia, że trudno mi dziś odróżnić wspomnienie od fikcji mego umysłu, a często podczas pisania tej opowieści nachodziły mnie wątpliwości, czy aby ja piszę wyłącznie prawdę? czy częściowo nie zmyślam?

Podobne rozterki przeżywałem już wcześniej – właśnie w ciągu tamtych dziwnych, hipnotycznych dni spędzonych w ciemnościach, gdy siedziałem z kamienną twarzą, ze wzrokiem niepatrzącym a przecież wytrwale utkwionym w skrzyni znajdującej się naprzeciwko mnie i mechanicznie, bezwiednie, sączyłem słodki trunek, zatraciłem nie tylko rachubę czasu, ale także poczucie rzeczywistości i poczułem po raz pierwszy, że to wszystko być może jest tylko snem. Warto wspomnieć o niemiłosiernym bujaniu się łajby, za sprawą którego wszystkie przedmioty chaotycznie kołysały mi się przed oczyma, co dodatkowo potęgowało wrażenie nierealności.

Wreszcie, znudziła mi się sytuacja, w której się znalazłem, cuchnącą, ciemna ładownia zaczęła mnie mierzić, zapragnąłem odmiany, poczułem w sobie przemożny, wewnętrzny imperatyw, by wyjść na pokład i zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.

Wiem, było to całkowicie nieracjonalne – jednak logikę porzuciłem już dawno i obiecałem sobie, że w mej jałowej egzystencji nie rozumem będę się kierował, a głosem dobywającym się prosto z czeluści mojej duszy.

Wyszedłem tedy na zewnątrz. Słońce, stojące w zenicie, oślepiło mnie i minęło parę dobrych chwil, zanim mogłem cokolwiek zobaczyć. Gdy wzrok przywyknął już do światła, ujrzałem pierwej bezkresne, błękitne morze, a dopiero potem oczy moje jęły lustrować wzorowo czysty pokład. Zapełniony był on mrowiem barczystych marynarzy, którzy pośpiesznie krzątali się to tu, to tam, doglądając każdej liny, każdego węzła i nieustannie coś poprawiali i mieli do roboty. Aż dziw bierze, że nikt mnie nie zauważył!

Nawet gdybym miał żeglarski strój to przecież i tak musiałbym zwrócić ich uwagę moją aparycją (naród mój niechlubnie odznacza się, bowiem, dość mizernym wzrostem

i beznadziejnie wydatnym podbródkiem). Czemuż więc nikt mnie, jak mi się zdaje, nie dostrzegł?

Teraz, po latach, wydaję mi się, że na brygu musiały dziać się rzeczy wyjątkowe, o niesłychanym wprost znaczeniu, a których, ze względu na moją nikłą znajomość żeglarskiego fachu, nie pojmowałem.

Stanąłem wtedy na rufie, po lewej stronie, tuż obok koła ratunkowego i zapatrzyłem się w szumiący przestwór oceanu.

Gdy fale, płynące w przeciwnym kierunku niż nasza łódź, znikały w otchłani horyzontu, jedna za drugą, nieświadomie posuwając się wciąż do przodu w jakieś upartej zaciekłości i zacietrzewionej autodestrukcji – u brzegu czekał je przecież kres – zatęskniłem nagle za mymi rodzinnymi stronami. I, choć, w gruncie rzeczy, dla moich współbratymców miałem tylko kurtuazyjną obojętność, stanowili dla mnie jedyną opokę, byli kimś, kogo znałem od dziecka i, mimo że wśród nich także czułem się obco, teraz jęła mi dokuczać samotność, niemalże, absolutna, która zalewała mą duszę tak samo uparcie i niestrudzenie jak owe fale podmywały brzeg w swoim niezrozumiałym, orgiastycznym, zatraceniu.

Zrobiło mi się zimno. Jednakże, o ile chłód zewnętrzny niezbyt mi przeszkadzał, o tyle mróz, panujący niepodzielnie w najgłębszych trzewiach mej osoby, nie był mi przyjemny.

Przeląkłem się, że stan owej kosmicznej obcości będzie trwał dla mnie zawsze - znikąd nie widziałem nadziei na wyrwanie się z coraz głębszej alienacji i lodowatej nieprzystępności. Czułem się jak małża, co to z obawy o perłę, którą nosi w swoim wnętrzu, zamyka się i za nic nie można jej otworzyć. Z tą tylko różnicą, że ja, w mej duszy, nie skrywałem żadnego, choćby najmniejszego, skarbu.

Ponieważ byłem całkowicie zaabsorbowany rozmyślaniem, nawet nie zauważyłem, jaka zaszła diametralna zmiana pogody.

Białe, efemeryczne obłoczki pokornie ustąpiły miejsca czarnym, śmiertelnie poważnym i dosadnie, wyraziście, akcentującym swoje istnienie, chmurom burzowym. Jął padać zaciekły, nieznający litości, w gniewie swym niepohamowany, deszcz, a dookoła żaglowca trzaskały wściekłe pioruny.

Na statku, wśród załogi, wyczuwało się ogromne napięcie, jakieś pobożne oczekiwanie pełne trwogi, czy kapitan obroni bryg przed potęga żywiołu? Czy wyprowadzi łódź z sideł zastawionych na nią przez nieprzewidywalnego Posejdona?

Co dziwne, panował spokój, wszystkie czynności wykonywane były bez niepotrzebnego podniecenia, z doskonałą, wypracowaną precyzją, co dawało całej scenie wrażenie nierealności. Wraz z nadejściem burzy na statku nie zawrzało, a to, dlatego, że kapitan trafnie przewidział załamanie się pogody, toteż wszelkie niezbędne przygotowania (takie jak zwinięcie niektórych żagli) zostały dokonane wcześniej, z należytym wyprzedzeniem – tym należy sobie, zapewne, tłumaczyć to dziwne poruszenie, które panowało na pokładzie, gdy się na nim pojawiłem.

Burz nie przerażała mnie ani trochę. Gotów byłem zgodzić się na wszystko, co mógł mi przynieść los – pod pewnymi względami zatonięcie brygu przyjąłbym z pewnym perwersyjnym zadowoleniem.

- Wszystkie ręce na pokład – kapitan rozkazał głośnym, acz nietypowym, bo spokojnym głosem.

Liny były niepokojąco napięte. Reje straszliwie trzepotały na coraz silniejszym wietrze.

- Kontruj sterem. – dało się słyszeć znów ten sam basowy, opanowany głos.

Fale, nieubłaganie, biły o pokład. Pioruny uderzały przeraźliwie blisko. Grzmoty, rozlegające się przeraźliwie blisko, wspaniale komponowały się z potwornym świstem powietrza i łoskotem żagli.

- Lewiej na wiatr. – do sternika ponownie dolatują powściągliwe komendy jego dowódcy.

Dookoła mnie szalała burza, lecz we mnie, niezmiennie od lat, panował spokój

i wieczna zmarzlina. Niepomny na nic, zamknąłem oczy, zdając się na przeznaczenie.

Wicher wzmógł się na sile. łódź miejscami nabierała niebezpiecznych przechyłów. Olbrzymie bałwany z jakąś dziecinną łatwością zalewały, raz za razem, pokład. Bóg domagał się ofiary.

Stałem wciąż na rufie, przy kole ratunkowym, zapatrzony w poezję natury pisaną przez zjawiskowe błyskawice, sam ze swoimi myślami, gdy nagle wydało mi się, że widzę człowieka w wodzie – zdaje się, że coś do mnie krzyczał.

- Jakiś marynarz wypadł pewnie za burtę. – pomyślałem.

Powróciłem do moich rozmyślań, jednak nie mogłem im się oddać z taką samą lubością jak jeszcze parę chwil przedtem – jego natarczywość rozkojarzyła mnie, napastliwość tego żeglarza nie pozwalała osiągnąć mi duchowej równowagi, stanu obojętności absolutnej, Nirwany, do której tak usilnie dążyłem, a której przecież nienawidziłem.

- Czego on ode mnie oczekuje? – pytałem sam siebie, oparty wciąż o podarte koło ratunkowe, podczas gdy nieszczęsny marynarz wciąż wierzył , że wygra z losem, pokona przeznaczenie i uratuje swe życie.

- Czy powinienem był mu pomóc? Czy można było oczekiwać ode mnie, abym działał, abym wyszedł z mojego, ciasnego świata, abym wykluł się z jajka, abym wyswobodził się ze skorupy, z pancerza, który sam sobie nałożyłem, a co niechybnie zagroziłoby mojemu bezpieczeństwu?

Zresztą, jak miałem mu pomóc, nie zdradzając, tym samym, mojej obecności na brygu?

Stałem wciąż na rufie, spoglądając prze siebie, a krzyki nieszczęsnego marynarza były coraz cichsze, aż w końcu zaniknęły zupełnie, ginąc w dźwiękach żywiołu, a na mojej twarzy zagościł uśmiech, co nieczęsto się zdarzało, i, jak to zazwyczaj miało miejsce, był on fałszywy, był maską, pod którą skrywałem głęboki smutek, był fasadą, za którą chowałem prawdziwego siebie, aby nikt nigdy nie mógł mnie zranić.

Zamknąłem ponownie oczy, a gdy je otworzyłem pogoda znów się zmieniła, to znaczy była taka jak wcześniej – po burzy nie było ani śladu, a na pokładzie znów panowało dziwne rozgorączkowanie. Nie wiedząc co o tym sądzić, zeszedłem na dół, do ciemnej łado…

Przepraszam, że tak przerwałem w pół słowa, ale jam posłyszał kroki na korytarzu, a wiedzieć Wam trzeba, że nie wolno mi prowadzić tych zapisków. Lekarze twierdzą, że za dużo roztrząsam tamten czyn – ten, o którym Wam jeszcze nie pisałem, a do którego niestrudzenie dążę; bądźcie spokojni, to nie jest tani chwyt literacki, po prostu muszę odpowiednio naświetlić tę historię, abyście mogli ją lepiej zrozumieć, a mnie nie osądzić zbyt surowo, a nie mogę tego uczynić inaczej niż przez dokładne opowiedzenie wszystkiego, co przywiodło mnie do popełnienia tego potwornego występku, w którym, o zgrozo!, lekarze nie widzą nic złego.

W ogóle z tym szpitalem to śmieszna sprawa!

Otóż, znajduję się w nim, ponieważ, wedle lekarzy, chorobliwie wypominam sobie tamten czyn, paranoidalnie wmawiam sobie amoralne dziwactwo, czyli, inaczej mówiąc (jeszcze śmieszniej), jestem nienormalny, ponieważ mam się za nienormalnego, podczas gdy jestem całkowicie normalny!

Bodaj to pierwszy taki przypadek w dziejach medycyny!

Lekarze traktują mnie wcale poprawnie, nawet lepiej od innych pacjentów – pewnie ze względu na mój wiek. Pobyt w szpitalu nie ciąży mi specjalnie, jest mi tutaj dobrze, bezpiecznie – nie muszę się o nic troszczyć. Pacjenci są, na ogół, sympatycznie, choć niektórzy irytują mnie swoją natarczywą bezpośredniością. Wydaje się im, że ze względu na podobne położenie mogą bezkarnie mi się wyżalać i opowiadać swoje nudne dzieje – zupełnie jakby mnie to cośkolwiek interesowało!

Ale zostawmy te przykre rzeczy i wróćmy do mojej opowieści.

Po powrocie do ładowni postanowiłem znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania z pomocą trunku, po który skwapliwie sięgnąłem.

Ze wstydem muszę przyznać, że miałem się z nim nie rozstawać już do końca podróży. Piłem bez umiaru. Nie mam pojęcia jak długo ona jeszcze trwała, ale pamiętam, że razu pewnego, gdy się ocknąłem strasznie bolała mnie głowa. Postanowiłem przewietrzyć się. Doszedłem z wielkim trudem do drzwi, otworzyłem je i wyszedłem z ładowni. świeże, dzienne powietrze trochę mnie zamroczyło. Gdy trochę mi przeszło, poczułem, że coś się zmieniło, jednak nie byłem w stanie stwierdzić co konkretnie. Mdliło mnie. Nie bacząc teraz już zupełnie na załogę brygu, uczyniłem, z niemałym wysiłkiem, kilkanaście kroków w kierunku lewej burty. Zamiast spaść do wody, co powinno niechybnie się wydarzyć, nogi moje natrafiły na twardy grunt. Zrozumiałem wtedy, że łajba przybiła była do portu, a mnie brakowało na pokładzie wiecznego jej kołysania się. Radość z tego odkrycia nie trwała długo – postąpiłem jeszcze kilka kroków do przodu i runąłem niczym kłoda na ziemię, na zimną, obcą ziemię…
„Marceli ocknął się na sekundę ze straszliwego koszmaru i ujrzał rzeczywistość zwykłą normalnego człowieka. Było strasznie – uciekł szybko do swoich światów."

"Jedyne Wyjście" - S.I. Witkiewicz.

2
Ok, lecimy:


Oznacza on, (<-- przecinek, sio!) bowiem, (<-- to samo) ni mniej, ni więcej, że moja twarz, która przez znakomitą większość czasu pozostawała bez wyrazu, teraz, nagle, ożywiła się.


Nie lepiej byłoby podzielić to na dwa zdania? Zbyt pokręcone.


Podejrzewam, że to uczucia takie jak smutek, samotność, żal do świata i do siebie oraz bezosobowy gniew odcisnęły to specyficzne, mimiczne piętno.


"Podejrzewam, że to uczucia takie jak smutek, samotność, żal do siebie i świata oraz bezosobowy gniew odcisnęły na mnie to specyficzne, mimiczne piętno". Musisz określić na czym zostało odciśnięte to piętno, inaczej zdanie wydaje się nie mieć sensu i konkretnego podmiotu. Ale to zdanie i tak mi się nie podoba ;)


Być może się mylę i tak naprawdę na mej twarzy zaznaczała się tak dobitnie obojętność, chłodna i samobójcza.


Powtórzenia: się - się, tak-tak. Wyrzuć przecinek, zrób np.: ".. tak dobitnie chłodna i samobójcza obojętność".


Piszę o tym tylko dlatego, że późniejszymi czasy wielokrotnie czułem, jak, mimowolnie ściągam brwi i zaciskam zęby, co, przecież, przyjemności mi nie sprawiało, ale, niestety, znajdowało się całkowicie poza moją kontrolą.


"Piszę o tym tylko dlatego, że późniejszymi czasy wielokrotnie czułem jak mimowolnie ściągam brwi i zaciskam zęby, co przecież nie sprawiało mi przyjemności, ale niestety znajdowało się całkowicie poza moją kontrolą."


Uchyliłem wieko i ostrożnie rozglądnąłem się dookoła.


A co sądzisz o: rozejrzałem?


Początkowo niewiele widziałem, lecz już po chwili wzrok mój przyzwyczaił się do panującego wokół półmroku.


"...już po chwili mój wzrok przyzwyczaił..."


Upewniwszy się, że w ładowni nie ma nikogo pośród tej niezliczonej ilości skrzyń, pomału wylazłem ze swojej, w której cały czas przecież się znajdowałem.


Nie lepiej: "wyszedłem"? Wylazłem tj. psuje klimat. Ostatnia część zdania po przecinku jest niepotrzebna. Uwierz mi, czytelnik wie, że on się TAM znajdował. Nie musisz tak dobitnie tego przypominać. "No przecież on się tam znajdował!". ;)


Pomyślałem, iż, (<-- przecinek, sio) skoro przyjdzie mi tu spędzić Soy raczy wiedzieć ile czasu, dobrze byłoby jakoś się urządzić.

Toteż przesunąłem jedną ze skrzyń w lewy, ten bardziej oddalony od drzwi, (<-- przecinek, sio) róg ładowni, po czym opróżniłem ją.

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że odwrotna kolejność byłaby wcale mądrzejsza.


Masło maślane."Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że mądrzejsza byłaby odwrotna kolejność". Przeczytaj tutaj o użyciu partykuły "wcale". Do tego zdania dodać jej nie można ;)


Kilka dalszych skrzyń przemieściłem do drugiego rogu, w ten sposób, by mnie szczelnie zasłaniały przed wzrokiem obcych – byłem przecież pasażerem na gapę,

a w tamtych, zamierzchłych, czasach, które odeszły bezpowrotnie, kara za tego rodzaju przewinienie była o niebo bardziej sroga niż obecnie.


"Kilka dalszych skrzyń przemieściłem do drugiego rogu, (<-- won, przecinek) w ten sposób, by szczelnie zasłaniały mnie przed wzrokiem obcych – byłem przecież pasażerem na gapę,

a w tamtych, (<-- won, przecinek)zamierzchłych, (<-- won, przecinek) czasach, które odeszły bezpowrotnie, kara za tego rodzaju przewinienie była o niebo bardziej sroga niż obecnie".

"O niebo" ma wydźwięk raczej pozytywny. "O niebo lepszy". "O niebo wspanialszy". Lepiej użyć pospolitego "znacznie".

... była znacznie bardziej sroga niż obecnie.


Muszę się przyznać, że kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z bezmiaru głupstwa, jakie popełniłem, zmieniając położenie niektórych pudeł, co przecież powinno każdemu, nawet najmniej rozgarniętemu marynarzowi wydać się podejrzane.


"Muszę przyznać, że kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z wagi głupstwa, jakie popełniłem zmieniając położenie niektórych pudeł, co przecież każdemu, nawet najmniej rozgarniętemu marynarzowi powinno wydać się podejrzane".



Bezmiar może dotyczyć głupoty. Głupstwo to coś w rodzaju błahostki, a tej "bezmiar" już nie obejmuje.


To, co teraz, ex post, zdaje się być łatwe i oczywiste, wtedy takim nie było.


łatwe i oczywiste? Co ma piernik do wiatraka? Nie wiadomo co jest łatwe. Oczywiste, to i owszem... "Ex post" wyrzuciłbym z tego zdania. "To, co po fakcie zdaje się być oczywiste..." - nie pasuje mi to.


Doprawdy, musiałem mieć niezwykłe szczęście, że nikt nie zwrócił uwagi na zmianę, która była zaszła w ładowni.


"Doprawdy, musiałem mieć niezwykłe szczęście, że nikt nie zwrócił uwagi na zmianę, która zaszła w ładowni".


Postanowiłem sprawdzić, co przewożono w ładowni.



Przechadzam się wzdłuż skrzyń i, od czasu do czasu, niedbałym ruchem podnoszę wieko którejś z nich, by zbadać wzrokiem jej wnętrze.


"Przechadzam się wzdłuż skrzyń i od czasu do czasu niedbałym ruchem ręki podnoszę wieko którejś z nich, by zbadać wzrokiem jej wnętrze".


Tak chodzę, sprawdzam, zapamiętuję, a jednocześnie czuję jałowość moich poczynań. Cała ta podróż jawi mi się jako bezsensowna próba ucieczki od nieuniknionego, jako kolejny czyn dokonany dla zabicia czasu przez zblazowanego syna wysokiego urzędnika państwowego, jako rozpaczliwe wierzgnięcie konającego w samotności dzikiego wierzchowca.


Trochę przydługie zdanie, ale fajnie zobrazowałeś tą sytuację. Ciekawi mnie jedno - skoro bohater jest synem wysokiego urzędnika państwowego, dlaczego do cholery płynie na gapę!?



* UWAGA! W dalszej części nie zwracam uwagi na błędy interpunkcyjne... Jest ich za dużo. Po prostu kopiować każdy fragment i zaznaczać przecinki to masa roboty, a tekst krótki nie jest *


Uświadomiła mi ona, bowiem, że dominującymi towarami w ładowni są: napój wyskokowy wytwarzany

z wczesnodojrzewającego cierżu oraz kenele (rodzaj owoców o niesamowicie słodkim smaku). Tak też, o jadło mogłem być spokojny. Przeniosłem od razu kilkanaście butelek lenihu i sporą ilość owoców do mego kąta.


Owoce, powtórzenie. Niby można przymknąć oko, bo jest jedno zdanie pomiędzy "owocami", jednak nieładnie wygląda.


Było mi dobrze. To znaczy, sprecyzujmy, nie było ani źle, ani fantastycznie – byłem pogrążony w przyjemnym odrętwieniu.

Tylko w stanie zupełnej trzeźwości wyobraźnia moja pracuje na najwyższych obrotach i gotów jest przenieść się w zgoła inny świat, podczas gdy wytwory pijackiego umysłu są tylko karykaturą rzeczywistości, jakimś zdeformowanym, odbitym w krzywym zwierciadle, obrazem świata realnego.


"Tylko w stanie zupełnej trzeźwości moja wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach i gotów jestem przenieść się w zgoła inny świat. Podczas gdy wytwory pijackiego umysłu są tylko karykaturą rzeczywistości, jakimś zdeformowanym, odbitym w krzywym zwierciadle obrazem świata realnego". Tak długie zdania są fe. Bardzo fe. Kali nie lubić długie zdania.


Właściwie, muszę to przyznać, nie mogę ze stuprocentową szczerością powiedzieć, iż pamiętam – wiele rzeczy raczej się domyślam – bowiem, z biegiem czasu, wraz z nastaniem starości, coraz więcej spraw zapominałem, coraz więcej obrazów z przeszłości zaciemniało się – do tego nawet stopnia, że trudno mi dziś odróżnić wspomnienie od fikcji mego umysłu, a często podczas pisania tej opowieści nachodziły mnie wątpliwości, czy aby ja piszę wyłącznie prawdę? czy częściowo nie zmyślam?


Na samym początku: pamiętam, ale co? Ostatnie pytanie z dużej litery. Za dużo słów, za mało treści - poplątane.


Podobne rozterki przeżywałem już wcześniej – właśnie w ciągu tamtych dziwnych, hipnotycznych dni spędzonych w ciemnościach, gdy siedziałem z kamienną twarzą, ze wzrokiem niepatrzącym a przecież wytrwale utkwionym w skrzyni znajdującej się naprzeciwko mnie i mechanicznie, bezwiednie, sączyłem słodki trunek, zatraciłem nie tylko rachubę czasu, ale także poczucie rzeczywistości i poczułem po raz pierwszy, że to wszystko być może jest tylko snem.


Znowu to samo. Po za tym "wzrok" nie może być "niepatrzący". Człowiek patrzy, nie oczy. "Patrzałki" są niepoprawną formą, wiesz? ;)


Wreszcie, znudziła mi się sytuacja, w której się znalazłem, cuchnącą, ciemna ładownia zaczęła mnie mierzić, zapragnąłem odmiany, poczułem w sobie przemożny, wewnętrzny imperatyw, by wyjść na pokład i zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.


"Cuchnąca", nie "cuchnącą". Literówka. To wyliczanie zacznij od nowego zdania.

... w której się znalazłem. Cuchnąca, ciemna ładownia....


Wiem, było to całkowicie nieracjonalne – jednak logikę porzuciłem już dawno i obiecałem sobie, że w mej jałowej egzystencji nie rozumem będę się kierował, a głosem dobywającym się prosto z czeluści mojej duszy.


.. że w mej jałowej egzystencji nie będę kierował się rozumem, a głosem....


Zapełniony był on mrowiem barczystych marynarzy, którzy pośpiesznie krzątali się to tu, to tam, doglądając każdej liny, każdego węzła i nieustannie coś poprawiali i mieli do roboty. Aż dziw bierze, że nikt mnie nie zauważył!


Nie możesz tak pisać.

... krzątali się doglądając każdej liny, każdego węzła i nieustannie coś poprawiali i mieli do roboty...

Zdecyduj się. Albo się "krzątali, poprawiali coś i mieli do roboty", albo "doglądając wszystkiego, robiąc coś, poprawiając" i tak dalej.

Po za tym - skoro byli tak zajęci, to oczywistym wnioskiem jest: "nic dziwnego, że go nie zauważyli". No patrz, a Ty piszesz wręcz odwrotnie.


...zwrócić ich uwagę moją aparycją (naród mój niechlubnie odznacza...


Moje - powtórzenie.


I, choć, w gruncie rzeczy, dla moich współbratymców miałem tylko kurtuazyjną obojętność, stanowili dla mnie jedyną opokę, byli kimś, kogo znałem od dziecka i, mimo że wśród nich także czułem się obco, teraz jęła mi dokuczać samotność, niemalże, absolutna, która zalewała mą duszę tak samo uparcie i niestrudzenie jak owe fale podmywały brzeg w swoim niezrozumiałym, orgiastycznym, zatraceniu.


Jak tak dalej pójdzie, będziesz pisał opowiadania na dwadzieścia stron, które zawiera sześć zdań.


Czułem się jak małża, co to z obawy o perłę, którą nosi w swoim wnętrzu, zamyka się i za nic nie można jej otworzyć.


Nie pasuje mi: "co to z". Lepiej wygląda z "która", jednak żeby nie było powtórzenia, musisz zastąpić drugi wyraz czymś innym.


Na statku, wśród załogi, wyczuwało się ogromne napięcie, jakieś pobożne oczekiwanie pełne trwogi, czy kapitan obroni bryg przed potęga żywiołu?


Pytanie od nowego zdania.


Co dziwne, panował spokój, wszystkie czynności wykonywane były bez niepotrzebnego podniecenia, z doskonałą, wypracowaną precyzją, co dawało całej scenie wrażenie nierealności.


Wrażenia nie można "dać". Możesz to zastąpić przez "wyraz".


Wraz z nadejściem burzy na statku nie zawrzało, a to, dlatego, że kapitan trafnie przewidział załamanie się pogody, toteż wszelkie niezbędne przygotowania (takie jak zwinięcie niektórych żagli) zostały dokonane wcześniej, z należytym wyprzedzeniem – tym należy sobie, zapewne, tłumaczyć to dziwne poruszenie, które panowało na pokładzie, gdy się na nim pojawiłem.


"Tym należy tłumaczyć". Bez "sobie".


Burz nie przerażała mnie ani trochę.


Zjadłeś "a" z pierwszego wyrazu. ;)


- Wszystkie ręce na pokład – kapitan rozkazał głośnym, acz nietypowym, bo spokojnym głosem.


- Wszystkie ręce na pokład. – Kapitan rozkazał głośnym, acz nietypowym, bo spokojnym głosem.


- Kontruj sterem. – dało się słyszeć znów ten sam basowy, opanowany głos.


- Kontruj sterem. – Dało się słyszeć znów ten sam basowy, opanowany głos.


- Lewiej na wiatr. – do sternika ponownie dolatują powściągliwe komendy jego dowódcy.


Powaliłeś mnie tym.

Dobrze - dobrzej - najdobrzej?

Lewo określające kierunek, nie odmienia się... "Lewiej" nie istnieje. Nawet firefox w tym momencie podkreślił "lewiej" na czerwono. "W lewo na wiatr!". Tak mogłeś to napisać.


Olbrzymie bałwany z jakąś dziecinną łatwością zalewały, raz za razem, pokład.


Trochę niejasne (?).



* Dialogów też nie poprawiam, te same błędy. Poczytaj o ich budowie, są naprawdę proste. *


Powróciłem do moich rozmyślań, jednak nie mogłem im się oddać z taką samą lubością jak jeszcze parę chwil przedtem – jego natarczywość rozkojarzyła mnie, napastliwość tego żeglarza nie pozwalała osiągnąć mi duchowej równowagi, stanu obojętności absolutnej, Nirwany, do której tak usilnie dążyłem, a której przecież nienawidziłem.


"Z taką samą lubością". Bardziej pasowałoby: "z takim samym zapałem". Te "lubością" jest fe. ;)

"Jego natarczywość" - czyja? Piszesz o tym dopiero po przecinku...


Stałem wciąż na rufie, spoglądając prze siebie, a krzyki nieszczęsnego marynarza były coraz cichsze, aż w końcu zaniknęły zupełnie, ginąc w dźwiękach żywiołu, a na mojej twarzy zagościł uśmiech, co nieczęsto się zdarzało, i, jak to zazwyczaj miało miejsce, był on fałszywy, był maską, pod którą skrywałem głęboki smutek, był fasadą, za którą chowałem prawdziwego siebie, aby nikt nigdy nie mógł mnie zranić.


"A krzyki... aż w końcu.. a na mojej..." - mógłbyś zmienić część tych rzeczy na takie, które nie zaczynają się od A. Kiepsko to wygląda, kiedy po każdym przecinku jest A lub A+coś. Po za tym np. to pierwsze - "a krzyki" nie wymaga tego głupiego "a". Jest nie tyle co zbędne - ono wręcz irytuje.


Nie wiedząc co o tym sądzić, zeszedłem na dół, do ciemnej łado…


Ona szedła, on przyszł. "Zszedłem na dół"!


Przepraszam, że tak przerwałem w pół słowa, ale jam posłyszał kroki na korytarzu, a wiedzieć Wam trzeba, że nie wolno mi prowadzić tych zapisków.


A co tu robi "jam"? Chyba się pomyliłeś i utożsamiasz "jam" z "jak", "gdy"...

Wam z małej - to nie list, lecz opowiadanie. Skoro nie wolno prowadzić tych zapisków, to powinieneś napisać w tym poście coś w rodzaju:

Napisałem opowiadanie:

Nie wolno mi prowadzić zapisków.

Proszę o ocenę, pozdrawiam.

;)


Lekarze twierdzą, że za dużo roztrząsam tamten czyn – ten, o którym Wam jeszcze nie pisałem, a do którego niestrudzenie dążę;


Przymykając oko, można zaakceptować. Po za faktem, że koleś dąży do powtórzenia jakiegoś strasznego czynu, po którym musiał skonsultować się z lekarzem (?).


bądźcie spokojni, to nie jest tani chwyt literacki, po prostu muszę odpowiednio naświetlić tę historię, abyście mogli ją lepiej zrozumieć, a mnie nie osądzić zbyt surowo, a nie mogę tego uczynić inaczej niż przez dokładne opowiedzenie wszystkiego, co przywiodło mnie do popełnienia tego potwornego występku, w którym, o zgrozo!, lekarze nie widzą nic złego.


"To nie jest tani chwyt literacki" - psujesz klimat. Przypominasz czytelnikowi, że to po prostu słowa i nie ma sensu zagłębiać się w ich treść.


Bodaj to pierwszy taki przypadek w dziejach medycyny!


Prawie. Jeden z milionów...


Lekarze traktują mnie wcale poprawnie, nawet lepiej od innych pacjentów


Wcale ma negatywny wydźwięk... "On wcale tego nie lubił". Nie możesz tego tu użyć.


Pacjenci są, na ogół, sympatycznie, choć niektórzy irytują mnie swoją natarczywą bezpośredniością. W


Sympatyczni. Literówka.


Nie mam pojęcia jak długo ona jeszcze trwała, ale pamiętam, że razu pewnego, gdy się ocknąłem strasznie bolała mnie głowa.


Ona? Czyli co? Aha, podróż. No tak, pisałeś o niej parę zdań wcześniej. Nie wracaj do zagadnień sprzed X zdań, lepiej się już powtórzyć. Można zgubić wątek.


...dzienne powietrze trochę mnie zamroczyło. Gdy trochę mi przeszło...


Trochę - trochę. Powtórzenie.



Uff. Koniec. Nareszcie! Według skali weryfikatorskiej oceniał nie będę, nie jestem jednym z nich. Ocenię to na swój sposób. Patrząc na fabułę, jakaś tam jest, nawet momentami ciekawa, jednak nie wciąga. Nie czuć klimatu, czytając tekstu nie odnoszę wrażenia, że nie istnieje nic po za słowami i ukrytym w nich przesłaniem. Sam niszczysz to wrażenie przez np. "to nie jest tani chwyt literacki". No, ale nieważne.



Dalej, leży interpunkcja. Leży i kwiczy! Woła o pomstę do nieba! Praktycznie non stop walisz jakieś gafy w postaci nadmiaru przecinków - rzadziej było ich za mało. Błędów ortograficznych chyba nie było, co najwyżej parę literówek. Gorzej natomiast z błędami stylistycznymi, tych jest także sporo.



Część zdań zawiera ogromną ilość upchniętych na siłę zwrotów i porównań, które są co najwyżej drażniące. Często, chociaż takie zdanie jest długie, po jego przeczytaniu nie dochodzę do żadnych wniosków związanych z fabułą. Robisz z nich zapychacze tekstu, które jednocześnie ODPYCHAJą czytelnika. Coś za coś. Ogółem treść utworu oceniłbym na trzy. Opisałeś ją ciekawie, jednak Ci często nie wychodziło. Za samo opowiadanie dałbym dwa z plusem, może trzy. Nie jest aż tak tragicznie, jednak musisz poćwiczyć. Przede wszystkim jednak... łap słownik + parę książek i ucz się o prawidłowym stawianiu przecinków! Resztę da się znieść. Pozdrawiam!



PS. Podobało mi się drewniane pudło - wychodek. He, he.

PS2. Weryfikatorzy się lenią? Ten tekst leży i osiada kurzem już prawie tydzień. Nieładnie, nieładnie ;)

3
Dzięki wielkie za komentarz i za czas poświęcony na jego napisanie.



Niektóre zarzuty są słuszne i pokornie biję się w pierś - mogłem dopracować tekst.

Jednak, na część zarzutów nie mogę się zgodzić.

Na przykład "lewiej na wiatr" jest autentyczną komendą wydawaną przez żeglarzy.

Tak samo nie rozumiem, czemu pytania koniecznie od nowego zdania. A i część przecinków uważam za słusznie użyte, ale jak już wcześniej pisałem jestem przecinkowo pokręcony, to znaczy wiele słów, zwrotów uważam za wtrącenia, które, jak wiadomo, przecikami oddzielamy.

Tak samo, mam niepohamowane skłonności do długich zdań i nic na to nie jestem w stanie poradzić.

Natomiast, rzeczywiście, część z nich jest zbędna, są powtórzenia,

i słówko "wcale" faktycznie nie do końca poprawnie użyte. Tak samo, stylistykę powinienem był dopracować.

Przechodząc już do treści, to, jeśli ten rozdział również mało zaciekawia czytelnika, to jestem zgubiony i nie ma dla mnie żadnego ratunku :)

P.S. Płynie na gapę, bo uciekł ze swej krainy. A to statek pasażerski nie jest. :)

P.P.S. "Jam" jest anachroniczną formą, acz poprawną. Tak samo forma: "zeszedłem". Używa jej np.: Lem. Stwierdziłem, że, skoro cała opowieść jest opowiadana przez starszego gościa, warto pokusić się o pewną, minimalną stylizację. A to, że mi pewnie znów nie wyszło - cóż, szybko się nie poddaję :)



Pozdrawiam Serdecznie.
„Marceli ocknął się na sekundę ze straszliwego koszmaru i ujrzał rzeczywistość zwykłą normalnego człowieka. Było strasznie – uciekł szybko do swoich światów."

"Jedyne Wyjście" - S.I. Witkiewicz.

4
Ajajaj.



To rozdział 3, więc jestem troszkę jakby nie w temacie, ale postaram się ocenić twoje opko jako coś zupełnie odrębnego.



Pomysł przez kilka pierwszych akapitów wydawał mi się być dość ciekawy, przez swą nowatorskość, i jakiś taki świeższy niż inne. Ale tylko na początku. Końcówka całkowicie wszystko zepsuła.



Wiem, że to fragment większej całości i takim jakby urwanym zakończeniem chciałeś wywołać w czytelniku ciekawość. Chciałeś żeby ci, co czytają twoje opka nie mogli doczekać się kolejnej części.

Sęk w tym, że mało kto na naszym forum jest takim gorliwym czytelnikiem, który nic tylko wygląda następnych części wszelkich cykli.

Najczęściej, tak jak ja teraz, czytający traktuje prace jako odrębną całość. Jest to wygodne, bo nie trzeba wracać do starych opowiadań żeby cokolwiek pojąć z nowego.



Radzę ci wziąć to pod uwagę przy tworzeniu kolejnej, 4 części. Niech następny fragment będzie ściśle powiązany z poprzednimi, a jednocześnie będzie w stanie stanowić coś samodzielnego.



Co się zaś tyczy stylu, to muszę przyznać, że rzadko to mówię, ale było zbyt barwnie. Tak jak wspomniała Firian, zbyt na siłę. Za bardzo chciałeś żeby było pięknie i przez to opowiadanie utraciło lekkość, choć muszę przyznać, że i tak czytało się znośnie.



Błędy również wymieniła poprzedniczka (poprzednik), więc nie będę kserował.



Ogólna ocena oscylowałaby gdzieś w okolicach mocnej czwórki, jakby co.



Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”