
Nie zawiera wulgaryzmów, raczej bez ograniczeń wiekowych.
___________________________________________________________________________
1.
Puste butelki walały się po brudnym dywanie. Połamane meble leżały na korytarzu. Stłuczone szklanki zalegały posadzkę, przypominając szron. Powoli, krzywiąc się z bólu wstał z łóżka. Lawirując między śmieciami dotarł do kuchni. Otworzył lodówkę i wyciągnął schłodzoną butelkę wody. Zawartość wypił jednym, ogromnym haustem. Odkaszlnął, beknął i wszedł do łazienki. Potrzaskane lustro wypełniało umywalkę, nie kłopocząc się sprzątaniem obmył twarz wodą. Próbował przypomnieć sobie wydarzenia minionej nocy, ale widział jedyne postrzępione, zamglone obrazy. Z ziemi podniósł ubranie, wciągnął na siebie podarte spodnie, koszulkę oraz bluzę.
Majowe powietrze miło orzeźwiało, nad głową przeleciało mu kilka ptaków, głośno świergocąc. Ruch na ulicy był niewielki.
Nogi same go prowadziły, tam gdzie ostatnio chodził nader często. Minął boisko do koszykówki, na którym młodzież częściej piła i paliła niż grała. Wszedł do małej uliczki, przyspieszył. Psy ujadały na jego widok, głuche na rzucane przez niego groźby. Otworzy cmentarną furtkę, ruszył alejką. Nagrobek wyglądał dość ubogo w porównaniu z fikuśnymi zniczami i wystrojem innych grobów. Uklęknął składając ręce do modlitwy.
- Tęsknię za tobą - wyszeptał, wpatrując się w napis. - Obiecałem ci, że zaopiekuję się twoją rodziną. Przyrzekłem ich chronić. Nie dałem rady. Jeśli mnie słyszysz wybacz mi, proszę.
Przetarł łzę spływającą po policzku. Wstał, spojrzał jeszcze raz na jej grób i odszedł. Wyciągnął z kieszeni telefon. Wystukał dobrze znany mu numer.
- Halo? - odezwał się zaspany głos.
- To ja - rzucił krótko. - Masz ochotę na piwo?
- Jest ósma rano.
- Kiedyś ci to nie przeszkadzało.
- Tak, miałem wtedy siedemnaście lat. - W słuchawce rozległ się płacz. - Teraz mam żonę i dziecko. Wybacz, ale każdy z nas musi kiedyś dorosnąć. Nawet ty.
*
Księżyc rzucał poszarpaną poświatę na dróżkę. Usłyszał ją dużo wcześniej niż zobaczył. Biegła równym tempem, sprawdzając co jakiś czas puls. Schował się za drzewem i czekał.
Nie zauważyła go zbyt zajęta wyrównywaniem oddechu. Jednym susem pokonał dzielący ich dystans. Zepchnął ją do krzaków. Po krótkiej szamotaninie obezwładnił, poddusił. Rozejrzał się dookoła. Uśmiechając się obleśnie związał ofierze ręce i nogi. Uniósł ją z łatwością, zszedł z leśnej ścieżki wgłąb lasu. Gdzieś w oddali rozległ się grzmot.
*
Kolejny dzień zaczął się dokładnie tak samo jak każdy poprzedni. Obudził się o piątej trzydzieści, mijając zagracony pokój wszedł do łazienki. Po porannej toalecie zjadł przygotowane wcześniej śniadanie.
Ubrał, jak zawsze w czwartki, jeansy, białą koszulkę i czarną marynarkę. Do plecaka spakował stos papierów, najprawdopodobniej wypracowań uczniów, nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem.
Przed wyjściem rzucił okiem na lustro. Czarne, przetykane siwizną włosy miał potargane i wystrzępione. Pogrzebał w nich ręką, starając się nadać im wygląd nonszalanckiego acz twórczego rozgardiaszu.
Robert Gorton miał kiedyś auto, starą hondę civic, którą pewnego dnia w wyniku złych wyborów życiowych nieodwracalnie stracił. Teraz zostały mu jedynie podróże komunikacją miejską, gdzie wszystko i niemal wszyscy cuchnęli.
*
Szkoła, ponury pełen pęknięć budynek straszący wszystkich wokół. Gdy był młody nie lubił szkoły, teraz niewiele więcej w tym względzie się zmieniło.
Przywitał woźnego skinieniem głowy, z pokoju nauczycielskiego wziął klucz do swojej sali i powoli poczłapał w jej kierunku.
Po otwarciu drzwi poczuł, że coś jest nie tak. Nie wiedział, czy zaalarmowała go lekko przesunięta piwonia, czy może uchylone okno. Ostrożnie zrobił kilka kroków w stronę biurka. Nic się nie stało. Odetchnął głęboko siadając na krzesło. Kluczykiem otworzył szufladę, pogrzebał w walających się wszędzie długopisach wyjmując manierkę. Zasalutował w stronę godła i pociągnął zdrowo. Skrzywił się, zaklął szpetnie. Kolejny zwykły dzień.
*
Dzwonek wyrwał go z otępiałego zamyślenia. Nieobecnym wzrokiem powiódł po klasie. Uczniowie trajkocząc pakowali podręczniki i zeszyty. Przynajmniej ci, którzy byli na tyle naiwni by je wyjąć.
Robert nie pamiętał już dni kiedy wykładał przedmiot z ożywieniem. Dawno temu, w innym życiu inspirował młodzież, zaszczepiał w nich chęć do poznania historii, zanurzenia się w odmętach dawnych, zapomnianych już czasów.
*
Dokładnie o piętnastej piętnaście odłożył klucz na kołek. Przeciągnął się i z naburmuszoną miną wyszedł z budynku. Znowu poczuł dziwne uczucie zagrożenia. Przez myśl przemknęło mu, że to wina alkoholu.
- Możemy pomówić? - Mężczyzna zmierzający w jego stronę dawał niejasne przeczucie kłopotów.
- Dlaczego?
- Musimy z panem porozmawiać - naciskał nieznajomy - to bardzo ważne.
- Ważne dla kogo? - Spytał ostro.
- Możemy w dalszym ciągu stać tu i się kłócić, lub bez zbędnej agresji udać się do samochodu.
- W porządku - bąknął i chcąc nie chcąc udał się za nieznajomym. Przecięli ulicę, zagłębiając się w blokowisku. Wędrowali tak między szarymi blokami przez pięć minut nim zobaczyli zaparkowanego przy ulicy vana. Przez jedno uderzenie serca Robert chciał zerwać się do biegu, uciec jak najdalej od tego dziwnego człowieka. Chwilę później zrozumiał, że i tak nie dałby rady.
- Pan Robert Gorton jeśli się nie mylę? - Zagadnął dobrodusznie starszy człowiek siedzący na fotelu pasażera.
- Tak - odpowiedział lustrując wnętrze pojazdu.
- Proszę się uspokoić - uśmiechnął się - nie zrobimy panu krzywdy. Nazywam się Albert Janowicz, jestem zarządcą. Zajmuję się zbieraniem i kolekcjonowaniem pewnych...pozostałości.
- Wiem o jakie pozostałości panu chodzi.
- Proszę nie ironizować. Sprawa jest o wiele bardziej poważna. Potrzebujemy cię.
- Mnie? - Zdziwił się szczerze Robert. - Nie mam żadnych specjalnych zdolności. Niczego czym mógłbym się pochwalić.
- Ależ masz - staruszek wyciągnął z kieszeni zdjęcie. Wręczył je Robertowi. - Poznajesz ją?
- Tak - odetchnął głęboko. Zamknął oczy. - Kiedy?
- Wczoraj wieczorem.
- Jesteście z policji? Nie miałem z tym nic wspólnego. Przysięgam!
- Nie jesteśmy funkcjonariuszami prawa - wyjaśnił cierpliwie - już powiedziałem czym się zajmujemy.
- Tak, z całą pewnością jesteście zarządcami. Jak mógłbym tego nie zauważyć.
- Jesteśmy żniwiarzami - poprawił ten młodszy, który go przyprowadził.
- Żniw... Co? - Robert uważnie przyjrzał się obu mężczyznom po czym wybuchnął śmiechem. - Piękny żart.
- Nie żartujemy - Albert wyciągnął zza pazuchy pozłacaną kosę. - Potrzymaj.
Robert złapał podany przedmiot i poczuł ciepło roztaczające się po całym jego ciele. Nagle, dosłownie wszędzie zaroiło się od zbłąkanych dusz, sunących bez celu, bez cienia świadomości gdzie się znajdują. Z przerażeniem odrzucił kosę.
- Musisz przemówić jej do rozsądku - kontynuował żniwiarz - nim stanie się coś złego.
- Ona nie żyje - przypomniał mu Robert - co złego może jej się jeszcze przytrafić.
- Ktoś poluje na te dusze - powiedział bez żadnych emocji młodszy żniwiarz. - Nie mamy pojęcia dokąd je zabiera.
- Oczekujecie, że ja wam pomogę?
- Tak. Jesteśmy tego pewni - Albert dotknął jego ramienia. - Przeprowadzimy cię na drugą stronę. Wołaj ją po imieniu. Przybędzie.
- Co potem?
- Spytasz się czy z kimś rozmawiała. Oczywiście po tym jak umarła. Nakłonisz ją do mówienia.
- Wy nie możecie tego zrobić?
- Nie. Ona żywi do ciebie bardzo silne uczucia, takie, które przezwyciężyły śmierć. Nie możemy do niej dotrzeć. Jest głucha na nasze wołania.
- Skąd mam wiedzieć, że mnie tam nie zostawicie?
- Twój czas jeszcze nie nadszedł. A teraz skup się. Będziesz miał dokładnie dwadzieścia cztery godziny. - Albert dotknął jego czoła. Wszystko ogarnęła ciemność.