Część pierwsza tutaj. Mogą wystąpić wulgaryzmy.
Automatyczne wrota do raju konsumpcji otworzyły się z zapraszającym szumem. Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu jak podmiot Mickiewiczowskiego sonetu, podmiot – czy może już raczej przedmiot? Programowany przez setki reklam, dźwięków, obrazów i specjalnych zapachów rozsiewanych w powietrzu, by zachęcić klientów do szybszego opróżniania swoich portfeli. Kołysząc się na ludzkich falach, płynąłem wzdłuż brzegów, na których stały kolorowe latarnie morskie wystaw i próbowały mnie przekonać, że to właśnie do ich portu powinienem zawinąć. Ale ja tylko szedłem, oglądałem kolejne wystawy i myślałem jak ten Sokrates: jak wiele jest rzeczy, których potrzeby nie odczuwam.
A jednak czułem w sobie rosnącą Pustkę. Czułem też, że rozpiera mnie znajoma energia, choć nigdy nie miałem najmniejszego pojęcia, jak ją spożytkować. Ilekroć próbowałem to zrobić, odczuwałem tylko jeszcze większą frustrację. Była we mnie uwięziona i w pewnych chwilach próbowała się wydostać na światło dzienne, zmuszając mnie do dziwnych zachowań: bawienia się długopisem, chodzenia w kółko, stukania palcami o blat stołu… czy chlania po nocach. Nigdy jednak nie mogła wyjść ze mnie w pełni, choć pewnego dnia pewnie by i wyszła, rozerwała mi brzuch i wyskoczyła z parujących trzewi jak ksenomorf z „Ósmego – obcego pasażera Nostromo”. Chyba że…
Chyba że pójdę coś kupić. Rozejrzałem się wokoło – supermarket był na końcu alejki. Dobrnąłem do niego, wziąłem wózek i minąłem bramki elektromagnetyczne. Zawsze odczuwałem przy nich irracjonalny strach, że zaczną wyć, kiedy przez nie przejdę. Jakby nie chciały mnie widzieć w środku… i może miały rację?
Zacząłem iść wzdłuż półek sklepowych. Słodycze – życie jest gorzkie, więc czemu nie. Czekolada wzmaga przecież produkcję endorfiny, a ja jej potrzebuję jak mało kto. Przypomniałem sobie, że ostatnio zjadłem dwie tabliczki pod rząd – co z tego, że później bolał mnie brzuch. Ja jej potrzebuję jak mało kto.
Ruszyłem dalej. Zanim dotarłem do najważniejszego działu – mowa o „alkoholach”, rzecz jasna – w wózku wylądowało jeszcze parę innych rzeczy: ciastka, paczka paluszków, popcorn, chipsy, lody i winogrona bezpestkowe. A potem byłem już u siebie. Nie chciałem powtórzyć sytuacji, w której skończyło mi się piwo i musiałem pić cokolwiek, co nie było wodą z kibla. Wziąłem wódkę, wino, nie, dwa wina, whiskey, tequilę… i stanąłem przed najtrudniejszym wyborem: piwami. Tu zastanawiałem się przez dłuższą chwilę, aż wreszcie zdecydowałem: odpowiednia zgrzewka wylądowała w wózku. Już miałem skierować się do kasy, kiedy coś mnie tknęło. To była Pustka. Wziąłem jeszcze jedną zgrzewkę i ruszyłem do wyjścia.
Jak wiele jest rzeczy, których potrzeby nie odczuwam, a i tak je kupię.
***
Przekręciłem klucz w zamku. Trrt. Puścił. Pchnąłem drzwi i wszedłem do mieszkania. Dwa pokoje, łazienka, kuchnia, będzie z czterdzieści metrów kwadratowych. I ze sto dwadzieścia sześciennych, wypełnionych stęchłym powietrzem, w którym można było pływać. Ot, takie akwarium dla jednej rybki. Nikt w nim nie zmieniał wody od wieków i miało się wrażenie, że było wypełnione zielonkawym mułem.
Ściągnąłem kurtkę i wszedłem do kuchni. Zabrałem się za rozpakowywanie zakupów – naprawdę sam je kupiłem? Czasem miałem wrażenie, że to nie ja robię niektóre rzeczy, tylko jakieś moje alter ego, mój mr Hyde, a ja tylko budzę się później w jakimś łóżku z jakąś kobietą, w jakimś barze w jakimś towarzystwie, na jakimś koncercie z jakąś muzyką…
Czy ja istnieję?
Spojrzałem w lustro – na moje spojrzenie odpowiedział ktoś nieznajomy. Nie-ja. Patrzył na mnie spod gęstych brwi, bawił się kosmykiem przetłuszczonych włosów i krzywo uśmiechał, drwił ze mnie, przypominał, że tak naprawdę nie panuję nawet nad własnymi myślami, że jestem obcym w swojej głowie, że ona należy już do kogoś innego. Pustki.
Wzdrygnąłem się i zamrugałem oczami. Uśmiech znikł z nie-mojej twarzy, ale wrażenie obcości pozostało. Byłem tak blady, tak przezroczysty, że rzeczywiście mogłem zwątpić w prawdziwość swojej egzystencji. Uszczypnąłem się w zarośnięty policzek. Zabolało. Tyle że ból na pewno można sfingować – po prostu kartezjański demon, który mnie zwodzi, dawno już nauczył się to robić. Ten demon robi ze mnie idiotę, ilekroć zaczynam brać wszystko na poważnie. A tak naprawdę świat jest tylko złudzeniem, które nie ma sensu. Nic nie ma sensu. Może więc by się z tego wyzwolić? Ale skoro nic nie ma sensu, to czy wyzwolenie ma sens? A czy samo myślenie o tym, że coś nie ma sensu, ma sens? Czy myślenie o myśleniu o tym, że coś nie ma sensu, ma sens? Czy myślenie o myśleniu o myśleniu…
Plask. Nie-mój policzek zapiekł wcale realnym bólem.
Istnieję.
- A wcale że nie – przedrzeźniało mnie nie-ja w lustrze jak złośliwy przedszkolak.
- Istnieję…
- Tak ci się tylko wydaje.
- Istnieję!
- Tak ci się tylko…
- Zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się… istnieję!
- Czyżby? – szydziło dalej nie-ja, ale ja już go nie słuchałem. Porwałem najbliższą butelkę z alkoholem i uciekłem do swojej sypialni, pamiętając o tym, żeby zaraz po wejściu do niej zdjąć lustro ze ściany.
***
Obudziło mnie popołudniowe słońce, które wpadało do pokoju przez szerokie okno. Przez chwilę myślałem o tym, co zaszło wcześniej. No tak… istnieję. Zdaje ci się – odpowiedział cichy głosik, ale był tak słaby, że z łatwością go zignorowałem, zdeptałem jak natrętną muchę. Udało się: zapiłem Pustkę, choć wiedziałem, że to tylko chwilowe uczucie i że ten głosik prędzej czy później wróci z nową siłą, i to w najmniej spodziewanym momencie. A wtedy znowu go zapiję, zajem, zamyślę, zabiję. I koło się zamknie, a klepsydra zostanie odwrócona w drugą stronę. Piasek właśnie się w niej przesypuje.
Wstałem, trącając przypadkiem leżącą na podłodze stertę książek – wulkan kurzu natychmiast wystrzelił w górę. Spojrzałem pod nogi: Freud. Obok niego jakieś podręczniki do psychologii. Trochę mi tego zostało z pierwszego roku, a trochę sam kupiłem pro forma. Wiedziałem, że prędzej czy później rodzice do mnie przyjadą, więc chciałem chociaż zachować pozory. Nawet coś z tego czytałem. Bo to nie było tak, że w ogóle nie zacząłem studiować – zacząłem, ba!, przetrwałem jeden semestr. Drugiego już nie. Sesja niestety kolidowała mi z imprezą. „Stary, przyjdź koniecznie, będzie kwas!”. Rzeczywiście, był kwas, choć nie do końca taki, jakiego bym sobie życzył.
Podszedłem do okna. Za oknem ludzie. Tam, w dole... to ten sam świat? Czy może rzeczywiście jestem w jakimś akwarium? Obserwowałem ich, mimo że właściwie samemu czułem się obserwowany. Patrzyli na rybkę, stukali w szybkę. „Uciekniesz szybko, kiedy wystraszę cię, rybko?”. Uciekłem.
Ludzie – kiedy ja ostatnio widziałem jakichś ludzi? Pani psycholog jeszcze wtedy nie liczyłem (Głos Kombinatu to przecież nie człowiek), w tłumie w centrum handlowym czułem się jeszcze bardziej samotny niż teraz, a ostatnie słowo zamieniłem z kasjerką w supermarkecie („niestety, nie mam drobnych”). No, to kiedy? Powiesz mi wreszcie czy będziesz ciągle zmieniał temat?
Wyciągnąłem komórkę i już miałem wykręcić odpowiedni numer, kiedy ta zadzwoniła sama. Cholera… rodzice.
- Cześć, mamo.
- Tak, wszystko dobrze. Właśnie wróciłem z wykładów.
- Nic ciekawego. Naprawdę, nic ciekawego… psychologia rodzinna.
- Nie wiem jeszcze, czy dokładnie tym będę się zajmował, na razie chcę po prostu popróbować różnych rzeczy.
- Tak, wiem… kiedyś będę musiał się wreszcie zdecydować.
- Lektoraty w porządku. Tak, ciągle francuski. Strasznie trudny język.
- Starczyło mi na podręczniki, nie trzeba.
- Co? Przepraszam… przyjedziecie tutaj? Kiedy? I z jakiej okazji?
- Urodziny? No tak, zapomniałem, to już za miesiąc… ale naprawdę nie musicie… przecież macie pracę, nie możecie tak po prostu…
- Dobrze… dobrze, mamo… będę pamiętał… naprawdę niczego mi nie trzeba. A u was wszystko w porządku?
- To świetnie, pa.
Miesiąc – a potem to wszystko może się skończyć. Tym szybciej wykręciłem właściwy numer.
***
- Cześć.
- Cześć.
Jej „cześć” zabrzmiało sucho jak trzask młotka o drewno. Licytacja o resztki mojej wiary we własne kompetencje społeczne rozpoczęta… i cisza na sali. Pół roku nie widziałem Magdy, więc w sumie nic dziwnego. Miała czerwoną spódnicę w kratę, rajstopy, glany i skórzaną kurtkę, czyli wiele się nie zmieniła.
- Zmieniłaś się.
- Serio? A ty wcale. Nadal nie umiesz kłamać. – Jej śmiech po raz pierwszy. Ja również się zaśmiałem, choć jakoś bez wesołości. Miała rację.
- Dzięki. To co, idziemy?
- Jasne.
Ruszyliśmy parkową aleją. Jesień trwała w najlepsze. Strąciła już prawie wszystkie liście z drzew - teraz czerwieniły się pod naszymi stopami w świetle zachodzącego Słońca. O tak… romantycznie do porzygu. Wziąłem głęboki oddech i…
- Jak studia?
- A, dobrze. Co prawda muszę sporo ryć ostatnio, ale przynajmniej nie mam już logiki. Nie mam pojęcia, po co ta cała logika na psychologii… statystykę jestem jeszcze w stanie zrozumieć, ale nie logikę. Logika jest nielogiczna.
Jej śmiech po raz drugi. Nie chciałem być gorszy, więc ponownie zawtórowałem. Miałem wrażenie, że mówię do niej zza Muru. Takiego, jak u Floydów.
- Dokładnie.
- A co ty możesz wiedzieć o logice?
Jej śmiech po raz trzeci, sprzedane! Most, który chciałem wybudować nad Murem, rozleciał się jak zdrowie hipochondryka. A sam Mur rósł w miarę rozmowy. Głową Muru nie przebijesz, jednak co szkodzi spróbować?
- No, wypraszam sobie! Pierwszy rok przechodziłem prawie cały.
- Tak. Prawie.
Jej śmiech po raz czwarty. To już było dobijanie rannych – dźwiękowa mizerykordia gładko wniknęła między płyty mojego pancerza przeciwspołecznego. Na miejsce doszliśmy w milczeniu.
***
Klub był pełen ludzi. Szczerze mówiąc, nie do końca wiedziałem, z jakiej okazji – to ona mi zaproponowała ten koncert. Spóźniliśmy się, więc po opłaceniu wejściówek i zgarnięciu pieczątek w przedramię od razu poszliśmy na salę. Już w korytarzu słyszałem pulsujący bas i towarzyszący mu powolny beat. W środku było ciemno. Jedynie lodowato błękitne oświetlenie sceny nasilało się i blaknęło w rytm muzyki. Magda zniknęła gdzieś w tłumie, pewnie poszła szukać znajomych. I rzeczywiście – ledwie zdążyłem zająć dogodne miejsce, z którego było cokolwiek widać, wróciła z paroma ciemnymi postaciami. Wymieniliśmy uprzejme uśmiechy. Na szczęście, ilość decybeli była zbyt duża, żeby zacząć jakąś bezsensowną rozmowę z cyklu „udajemy, że się znamy”.
Dzięki temu mogłem skupić się całkowicie na muzyce. Do basu dołączyły zaraz jakieś oniryczne dźwięki i przesterowany wokal… żałowałem wtedy, że nie miałem ze sobą zioła, choć i tak trans był przedni. Dum, dum, dum, dum, tss, dum, dum, dum. Dum, dum, dum, dum, tss, dum, dum, dum… powoli odpływałem. Znikały wszelkie myśli, nadchodziła Wielka Bezmyślność. I ona.
Spryciara, objęła mnie od tyłu, kiedy nie miałem się nawet jak ruszyć. Głowę położyła mi na ramieniu. Poczułem na policzku jej oddech, a na plecach przyjemne gorąco. Wzdrygnąłem się – niby z zaskoczenia, choć tak naprawdę tylko na to czekałem. Jedynie jakaś niewielka część mnie kazała mi uciekać. Uciekać? Gdzie? I niby po co? Sięgnąłem za siebie i objąłem dłońmi jej dłonie.
Trwaliśmy tak przez prawie cały koncert. Dopiero pod koniec wymknąłem się do toalety, żeby nie musieć robić z siebie idioty przy jej znajomych w czasie przerwy. W takich momentach zwykle bardzo żałowałem, że jednak nie wybrałem towarzystwa butelki na wieczór. Odczekałem, aż zaczną wybrzmiewać pierwsze akordy występu drugiej kapeli, i dopiero wtedy wróciłem na salę.
Tym razem grali jakiś metal. Nawet nie próbowałem znaleźć Magdy – zamiast tego przepchałem się pod scenę i rzuciłem się w pogo. Jeżeli wcześniej doświadczyłem Wielkiej Bezmyślności, to była to Bezmyślność Bierna. Teraz nadszedł czas na Bezmyślność Czynną. Aby prawidłowo z niej skorzystać, należy zabić każdą racjonalną myśl, która pojawi się w promieniu kilometra, i w pełni poddać się popędom natury agresywnej. I…
- Na-pier-dalać!
Za wścibskość pani psycholog.
- Na-pier-dalać!
Za to, że znowu muszę umawiać się z Magdą.
- Na-pier-dalać!
Za to, że nie zdążyłem.
Pustka - część druga
1
Ostatnio zmieniony pt 16 maja 2014, 12:18 przez Mortal One, łącznie zmieniany 1 raz.