Gnojcie, ile wlezie

Była sobota, a świt dopiero wstał. Spokój na drodze między Starołęką a Poznaniem zakłócały tylko jeden czy dwa zagubione samochody oraz srebrno – granatowy motocykl suzuki. Ten ostatni jechał z nich najszybciej, pruł powietrze, aż przydługawe włosy kierowcy przypominały łopoczącą flagę. Pojazd przekraczał każde ograniczenie prędkości, jakie mogłoby obowiązywać na tej leśnej drodze. Jednak oczy za szybką kasku widziały niezbyt ostro i napisy na znakach zlewały się w kolorowe plamy.
I co z tego? Jeśli nawet na tym zadupiu postawili jakiś fotoradar, i tak mnie nie złapią.
Tylko idiota spowodowałby wypadek na pustej drodze, albo ktoś, kto nie umie jeździć. Tak właśnie uważał Paweł (dla ziomów Pablo, dla niektórych kochanek misiek). Jeździł już bardziej narąbany, nawet po mieście. A teraz ile mógł mieć? Z pół promila, to prawie nic.
Jakiś rok wcześniej postanowił nie upijać się na dużych imprezach. Jednym z powodów był fakt, iż dziewczyna, długonoga Lena o oczach barwy coca-coli rzuciła go w nieoczekiwany i dość chamski sposób. Szacunek Pawła do kobiet spadł wtedy na łeb na szyję.
Imprezy pełne są łatwych lasek – opowiadał kolegom. – Jak taka łyknie parę drinków, zaraz się zaczyna lepić do człowieka. Wystarczy kilka tekstów o urodzie czy innych pierdołach, może być nawet suchar w stylu „Nie bolało, jak spadłaś z nieba?”. Potem łapiesz za tyłek czy cycek i już jest twoja. Niektóre to mnie same do kibla ciągnęły.
Traktował takie przygody jako osobistą zemstę. Nie pił, ponieważ chciał następnego dnia pamiętać każdy szczegół nagich, spoconych ciał, tak chętnie oddawanych do jego dyspozycji. Uwielbiał świadomość, że ich właścicielki obudzą się ze ściskającym czaszkę kacem i niewyraźnym wspomnieniem długowłosego faceta. Że być może spotka je na ulicy, mając inne ciuchy i okulary lustrzanki. Nieco odwróci głowę, dziewczyna minie go jak obcego, odprowadzana oczami niewidocznymi zza szkieł. I on będzie wiedział, co ma pod spódniczką czy spodniami.
Tym razem melanż odbywał się u dobrego kolegi, który przed paroma dniami obronił pracę inżynierską. Student mieszkał w Puszczykowie, spory dom z ogrodem zajmował tylko on i siostra. Ta również studiowała, choć dopiero na pierwszym roku. Fajnie tak mieć bogatych rodziców, którzy załatwią ci chatę, myślał Paweł. Na potrzeby trzydziestu czy czterdziestu ludzi rodzeństwo dzień wcześniej przetarło i rozłożyło sporo tandetnych, ogrodowych stolików. Teraz, rankiem, dwa z nich były połamane, a kawałki plastiku walały się w dziwnych miejscach. Podobnie jak resztki jedzenia; dziesięciu dużych pizz i mnóstwa sałatek. Paweł udawał, że coś tam sprząta, ale większości gości nawet na to nie było stać. Czeszcz, czeeeszcz, stary, było zarąbiście, o, to moja taksufffka – tak żegnali się z gospodarzami. Chwiejny krok, potknięcie w drzwiach, czasem donośne beknięcie. I tyle ich widzieli. Motocyklista, dosiadając swojej maszyny, zastanawiał się, czy ktoś z nich zostawi taksówkarzowi płynny, śmierdzący prezent na tylnym siedzeniu.
Paweł był teraz szczęśliwy i o tym wiedział, co ostatnio zdarzało mu się naprawdę rzadko. Miał akurat tyle alkoholu we krwi, by świat wydawał się nieco piękniejszy niż zwykle. Promienie słońca, przedostawszy się przez pokrywę liści, rysowały na drodze, ubraniu i motocyklu jasne plamy. Zmieniały też wzbijany przez koła kurz w koronkową zasłonę, tego kierowca nie mógł jednak widzieć.
Ciekawe, czy są tu jakieś większe zwierzaki. Może zobaczę przemykającego lisa albo ozdobiony porożem łeb jelenia, który wyłoni się zza drzew.
Prychnął lekceważąco sam na siebie. Zwierzęta trzymały się z dala od asfaltowych dróg i szansa na zobaczenie jakiegoś była niewielka. Przy takiej prędkości ów jeleń czy lis musiałby wyleźć na jezdnię i stanąć przed Pawłem, by ten go zauważył.
Mężczyzna wziął zakręt ostro, przechylając się tak, że nogą prawie dotknął ulicy. I zobaczył. Najpierw coś jasnego mignęło mu przez wyrwę w zieleni. Gdyby miał czas na zastanowienie, pewnie wziąłby to za kamień, na który padło słońce. Albo za pozostawioną przez jakiegoś flejtucha torbę lub papier. Jednakże to było coś zupełnie innego. Ktoś.
Niektóre ofiary wypadków mówią, jakoby nie pamiętały nic z chwil tuż przed utratą świadomości. Jak biała plama na kliszy, kartka wyrwana z książki. Jednakże Paweł pamiętał wszystko dokładnie, ogromny zastrzyk adrenaliny otrzeźwił go w sekundę i uwolnił od wybiórczego postrzegania. Widział małą, może pięcioletnią dziewczynkę pośrodku jego pasa, stojącą nieruchomo, jakby czekała. Na niego. Ubrana była w zwiewną, kremową sukienkę na ramiączkach, a jej delikatne, mysie włosy unosił nieco wiatr. Ręce miała sztywno przyciśnięte do boków, a twarz, niczym woskowa maska, nie wyrażała żadnych uczuć. Paweł był pewien, iż powinien zauważyć ją wcześniej, lecz przed chwilą droga zdawała się pusta.
Musiał przestać skręcać i wjechać w las. Nawet jeśli się zabije, co z tego? Nie może przejechać dziecka. Ale… Rozumowi (czy tam moralności, jeśli jeszcze jakąś miał) łatwo było mówić takie rzeczy. Wewnętrzne zwierzę, strachliwe i egoistyczne, widziało tylko grube pnie, mocne niczym mur i tak samo jak on niebezpieczne. Drzew nie obchodziło, czy zabiją łotra, czy bohatera. Spocone ręce zdawały się być przyklejone do kierownicy. Mózg niezdarnie szturchał spanikowane ciało sygnałami nerwowymi. Jednakże ono nie chciało się ruszyć. Trwało przechylone na bok, a motocykl nieuchronnie skręcał.
Może ona odskoczy? Błagam cię, mała, odskocz!
Dziewczynka nie posłuchała jego myśli. Trwała wyprostowana jak żołnierz na warcie do samego końca. Najpierw przednie koło podcięło jej nogi (pewnie przy okazji połamało). Brzuchem uderzyła w reflektor i wygięła się do przodu. Włosy na chwilę przesłoniły Pawłowi widok. Potem rozległa się seria obrzydliwych trzasków i ciało siłą bezwładności poleciało wzdłuż motocykla, by zaraz za nim głucho w coś uderzyć. Kierowca jak zahipnotyzowany patrzył na strzęp kremowego materiału wkręcony w koło. Przestał już kontrolować pojazd, który zboczył z drogi i połamawszy kilka krzaków, wpadł do wyścielonego zaroślami rowu.
Świadomość nie wracała powoli, jak podczas budzenia się ze snu lub omdlenia. W jednej chwili ogarnęła umysł Pawła, któremu przyszły na myśl gwałtownie podnoszone rolety i światło wlewające się do ciemnego wcześniej pokoju.
Gdzie jestem? W szpitalu? W więzieniu?
Oba domysły były błędne. Przed sobą widział przednią szybę samochodu i pudełko chusteczek jednorazowych leżące przed nią. Z lusterka zwisał odświeżacz powietrza w kształcie stokrotki.
Paweł spróbował zamrugać, jednakże nie mógł. Nagle dotarło do niego, iż w sensie fizycznym niczego nie czuje. Gdyby siedział na fotelu, tyłkiem dotykałby siedzenia, a plecami oparcia, nie mówiąc już o zwykle pomijanych przez nas odczuciach, takich jak temperatura. Spojrzał w dół i przeraził się, ponieważ zobaczył pustkę.
Tak. Fotel był pusty. Mężczyzna nie widział swojego ciała, ale przecież musiało tam być, prawda? Czym w ogóle patrzył? I słyszał? Bo wiadomości w radiu oraz dźwięki ulicy dobiegały do niego bez zarzutu. Tak samo bębnienie palców kierowcy o tapicerkę.
Kierowcą była kobieta po czterdziestce, o pospolitej urodzie. Wyróżniały ją jedynie paznokcie pomalowane na jaskrawy róż. W zestawieniu z bladą cerą, niezauważalnym makijażem i pastelową bluzką prezentowały się nieco dziwacznie. Paweł widział kobietę pierwszy raz w życiu i nie miał pojęcia, dlaczego mimowolnie został jej pasażerem. Zdawała się go ignorować, teraz do stukania dołączyło niezbyt melodyjne nucenie.
Ludzie zwykle nucą, gdy są sami.
- Proszę pani? Halo! Dokąd jedziemy?
O, słyszał swój głos. Nie miał ciała, ale głos tak. Oraz wzrok i słuch. Kobieta jednak nie odpowiedziała, jedynie na moment przerwała nucenie. To mógł być przypadek.
Co tu się, do cholery, dzieje?
Paweł, choć nie widział swoich rąk, czuł, że je ma. Spróbował podnieść jedną i klepnąć kierującą w ramię. Natrafił jednak na pustkę (a może sam nią był). Przypomniały mu się powieści o ludziach, którzy długo po amputacji odczuwali ból czy swędzenie w brakującej kończynie.
Spróbował dotknąć swojej twarzy, ale tam też niczego nie było. Wściekle uderzył (ręką) niczym w fotel. Odniósł wrażenie, iż nieco przesunął się w przeciwnym kierunku. Zaskoczony ponowił ruch i patrzył już z miejsca tuż przy drzwiach.
- Aha, więc czymkolwiek jestem, mogę tym sterować.
Wolał mówić na głos, to utwierdzało go w przekonaniu, że jednak istnieje. Kobieta i tak nic nie słyszała. Następne kilka minut (obok kierownicy znajdował się zegar elektroniczny) zajęły Pawłowi próby opanowania bytu, którym się stał. Poruszanie przypominało nieco pływanie; trzeba się było odpychać od powietrza. W pewnym momencie wylądował miejscem, gdzie powinien mieć głowę, w oparciu. Dosłownie. Zobaczył je od środka i przestraszony cofnął się.
- Mogę przenikać inne rzeczy. Wow.
Paweł zdał sobie sprawę, że cały czas się porusza. W końcu jechał samochodem. Gdyby miał ciało, w ruchu utrzymywałby go fotel oraz siła bezwładności, jednakże był przecież duchem. (Prawda?) Co więc trzymało go wciąż na miejscu pasażera?
- To będzie taki mały eksperyment. Spróbuję być najbardziej nieruchomy, jak tylko się da. W końcu nic mnie tu nie trzyma, prawda? Mogę wylecieć sobie tyłem, przez fotele i bagażnik.
Przez chwilę nic się nie działo. Nagle wszystko dookoła wystrzeliło do przodu, a przynajmniej tak odebrał to bezcielesny byt, jeszcze niedawno z normalnym ciałem studiujący elektrotechnikę na polibudzie. Pawłowi wydawało się, że oparcia i tylna szyba wychodzą mu prosto z głowy, a tablica rejestracyjna z brzucha. Zdezorientowanym wzrokiem odprowadzał oddalającego się matowoczerwonego seata kombi. Rozglądał się też dookoła, po niezbyt równej jezdni, nad którą samotnie wisiał i stojącym po obu stronach osiedlu domków jednorodzinnych. Usłyszał za sobą warkot silnika i gwałtownym ruchem „odskoczył” nad chodnik. Samochód nie wyrządziłby mu krzywdy, jednakże uczucie przelatywania przez obiekty było nieprzyjemne.
- W co ja się wpakowałem? Czy tak wygląda kara dla morderców? Wieczna tułaczka bez ciała?
Po raz pierwszy od pobudki na przednim siedzeniu nieznanego samochodu Paweł dopuścił do siebie myśl o własnej śmierci. Wyobraził sobie pogrzeb, gdzie rodzice (choć raz blisko) i znajomi (choć raz trzeźwi) wspólnie go opłakują. Pomyślał o bliskich tej małej dziewczynki, którzy być może pod osłoną nocy przyjdą i naplują na jego grób albo poprzewracają znicze. Nie miał chwalebnej śmierci, o nie.
Nagle poczuł się strasznie samotny i gdyby potrafił, zapłakałby niczym małe dziecko. Obok w ogrodzie, na bujanej ławce spała piętnastoletnia dziewczyna. Miała na uszach spore słuchawki, więc może tylko udawała sen.
- Nie słyszysz mnie, ale to dobrze. Pewnie znajdziesz chłopaka albo już go masz. Skończysz studia lub kurs, znajdziesz zawód. Założysz rodzinę. A ja? Co mam robić?
LEĆ ZA NIĄ
Ta myśl wybuchła w jego umyśle, połączona z obrazem oddalającego się seata oraz wyobrażeniem uciekającego czasu. Nie potrafił się jej przeciwstawić, była niewiarygodnie silna i zastąpiła wszystkie jego pragnienia (jeśli jakieś miał) jednym: dogonić tę kobietę. Przycisnął rozprostowane, wirtualne ręce do boków i wzbił się w górę, coraz wyżej i wyżej. Nie musiał się już odpychać, po prostu chciał lecieć, więc leciał, niczym Superman. Kostka brukowa była coraz dalej, znikała z oczu trawa i kwiaty. Różnokolorowe domy zaczynały przypominać pudełka. Gdyby Paweł jeszcze chwilę pozostał na, albo raczej tuż nad ziemią, zobaczyłby, jak dziewczyna odpoczywająca przy muzyce z słuchawek podnosi głowę i rozgląda się.
- Mamo, mówiłaś coś? Nie słyszę cię, mam słuchawki – zawołała w przestrzeń i powróciła do wcześniejszej pozycji.
DOŚĆ.
Zatrzymał się. Już ją widział; małą, rdzawą plamkę samochodu, który teraz stał na światłach. Mógł też omieść wzrokiem prawie całe niewielkie miasteczko na jednym krańcu przecięte rzeką, które sosnowy las obejmował niczym zielona dłoń. Nie zwracał jednak uwagi na widoki, jedynie lekki strach przed wiszeniem bez zabezpieczenia tak wysoko ścisnął mu gardło. Obcy głos w jego umyśle ucichł, ale nie był już potrzebny, bo Paweł sam wiedział, co ma robić.
- No dalej, koleś, leć do niej, zanim będzie za późno.
Nie wiedział dokładnie, co ma zrobić, gdy już dogoni kobietę w czerwonym seacie. Informacja ta zdawała się jednak tam być, tuż od pokrywą innych myśli, gotowa zaraz pokazać mu się i objaśnić, na czym polega zadanie, które miał wykonać.
Leciał, najpierw powoli, potem coraz szybciej, zniżając się niczym kondor wypatrujący zdobyczy. Strach zniknął zupełnie.
Co by było, gdyby wszyscy ludzie potrafili tak latać ? – myślał Paweł. Mimo iż nie czuł pędu powietrza, który towarzyszył zawsze jeździe na motocyklu, nowy sposób poruszania zaczynał mu się podobać. Tymczasem domy niby spłoszone zwierzęta uciekały w tył, a seat coraz bardziej się przybliżał. W końcu duch zawisł tuż nad nim i właśnie w tej chwili światło zmieniło się na zielone. Ruszyli.
- Cholera, do jadącego trudniej będzie trafić – mamrotał, podążając za kobietą. Uczucie pośpiechu było coraz silniejsze, ale jakoś nie mógł się zdobyć na to, by zanurkować przez warstwę lakieru i stali. Leciał więc za nią i rozglądał się wokół, próbując zgadnąć, gdzie jest. Wiedział tylko, że to jakieś polskie miasteczko, ale wypatrywał nazwy. Minęli spory Lidl (w którym nie był w stanie niczego kupić), hotel (o wynajęciu pokoju mógł tylko marzyć) i przed nimi ukazał się wjazd na most. Po trosze własna, po trosze obca myśl coraz usilniej przypominała Pawłowi o uciekającym czasie. Była denerwująca jak gacie wrzynające się w tyłek.
- Co ja mam, do diabła, zrobić?
Pod wpływem zniecierpliwionego głosu umysł pokazał mu część tej prawie osiągalnej, lecz jednak zakrytej tajemnicy. Wiedział, że zaraz coś stanie się z kobietą i samochodem, a on ma temu zapobiec.
Spojrzał w stalowobłękitną taflę leniwie płynącej rzeki i zobaczył kilka kaczek tuż przy brzegu, w miejscu, gdzie można było zejść do samej wody. Nie stały tam jednak żadne dzieci gotowe rzucać im okruszki.
Może jakiś wypadek. Czy drugim pasem zaraz nadjedzie pijak (taki jak ja) i uderzy w seata, który wyłamawszy barierkę spadnie do rzeki?
Przypuszczenia nie były trafne, samochód bezpiecznie zjechał z mostu i niezbyt szybko toczył się po wąskiej ulicy. Wtem Pawła ogarnęło przytłaczające wrażenie, że to już, zaraz, za tym zakrętem. Równie silne co wcześniejsze telepatyczne rozkazy, tylko mniej klarowne.
Raz kozie śmierć – pomyślał, nurkując szybko i wpadając do auta tak, że gdyby miał ciało, brzuchem uderzyłby w fotel pasażera. Odczucia nie były przyjemne, ale tym razem przynajmniej się ich spodziewał.
Z jednokierunkowej uliczki skręcili w nieco szerszą, dwukierunkową, a tymczasem Paweł ułożył sensowniej swoje wyimaginowane ciało. Omiótł wzrokiem budynki z przodu, jakby szukając czegoś i w końcu znalazł ten, który odsłonił tajemnicze przeczucie w całej okazałości. Był to spory dom, a właściwie jego szkielet, na stalowych konstrukcjach i drewnianych belach uwijali się ludzie w kaskach. Elementy zdawały się być stabilne, ale on wiedział, że
zaraz miały… O nie, dlaczego zostało tak mało czasu? Co mam robić, cholera, co robić, przecież nie mam ciała i ta durna baba nawet mnie nie słyszy!
Dom w budowie znajdował się coraz bliżej, przodem zwrócony do maleńkiej dróżki wcześniej niemal niewidocznej zza innych budynków. Bok był bardzo blisko pozbawionej chodnika ulicy, zdecydowanie za blisko…
Ale kogo na takim zadupiu obchodzą przepisy?
Paweł spanikował, byli już tuż-tuż.
- Na lewo, na lewo, jedź lewą stroną, ty głucha pizdo! NA LEWO!
Wiedział, że kobieta go nie słyszy, bezcielesne ręce, którymi próbował złapać kierownicę, trafiały w próżnię. Już prawie pogodził się z końcem, niepowodzeniem tej całej bezsensownej misji.
- Na lewo, na lewo – zaczęła nagle mamrotać kobieta, a jej ręce jakby bezwiednie skręciły kierownicę w tym kierunku.
Wtedy boczna ściana budynku runęła. Posypały się bele, spanikowani budowniczowie uciekali na inne elementy konstrukcji lub skakali. Paru pewnie połamało nogi, myślał Paweł. Długa, metalowa (szyna? Nie znał się na tym) upadła dalej od innych fragmentów, przecinając ulicę i z nieprzyjemnym dla ucha zgrzytem zarysowała drzwi seata, który teraz jechał lewą stroną. Gdyby samochód nie zmienił pasa, spadłaby na dach lub maskę.
Albo rozbiła przednią szybę i rozkwasiła temu babsku głowę.
Paweł słyszał pisk, z jakim zahamował jadący za nimi od jakiegoś czasu biały dostawczak. Kierująca seatem kobieta zjechała na pobocze i zatrzymała samochód. Oddychała szybko, wyraźnie wstrząśnięta. Do niegdyś studenta, a teraz ducha powoli docierało, iż w jakiś sposób (może podświadomie) usłyszała go i tylko dzięki temu nie uległa poważnemu wypadkowi.
Pewnie pomyśli, że miała dobrą intuicję. Od dzisiaj nazywam się Pan Intuicja.
Choć wspomnienie uderzonej dziewczynki wciąż było żywe i paliło niczym ogień, Paweł poczuł się trochę lepiej. Zrobił coś dobrego. Kobieta otworzyła drzwi, by wysiąść z auta i zebrać myśli oraz zobaczyć, czy nie ma innych ofiar. Należała do rzadkiego typu ludzi, którzy kiedy mogą, pomagają innym, nawet obcym, w potrzebie. Poza tym miała wrażenie, że właśnie w tym momencie anioł stróż czuwał nad nią i kazał zjechać na lewo. Postanowiła zachowywać się tak, by zasłużyć na tę dobrą radę.
- Boże, dziękuję ci – powiedziała cicho patrząc w niebo. Wychowała się w katolickiej rodzinie i własnym dzieciom również wpajała wiarę w Boga.
Paweł także zamierzał wyjść, a raczej wylecieć, jednak nie mógł nic zrobić. Przestał panować nawet nad swoim urojonym ciałem. Obraz wokół był coraz bardziej rozmazany i odległy, w końcu zmienił się w jednolitą, choć pulsującą i żywą czerń. Mężczyzna poczuł, że odpływa i zagłębia się w nią, aż w końcu, gdy już miał połączyć się z tą kojącą nicością, został bezceremonialnie wypchnięty na powierzchnię.
Znalazł się w dziwnej, biało – szarej, pustej sferze. Miał już ciało i przyglądał się swoim dłoniom, jakby witał je po tej długiej rozłące. Nagle zauważył, że nie jest sam.
O nie. Nie, nie, NIE!
Mała, szczupła postać stała nieruchomo kilka metrów od niego. Kremowej sukienki nie podwiewał teraz wiatr, wisiała zakrywając kolana. Kosmyk mysich włosów zasłonił jedno oko, więc dziewczynka jasną dłonią odgarnęła go. Był to pierwszy samowolny ruch, jaki Paweł u niej widział. Twarz także nie przypominała już maski, przybrała bowiem nieco lekceważący wyraz.
Student upadł na kolana, wbijając paznokcie w skronie. Sam nie wiedział, kiedy zaczął krzyczeć, a w jego przerywanych szlochami wrzaskach powtarzało się słowo „nie” i „przepraszam”. Znów widział puste, niewidzące oczy, wątłe ciało przez chwilę wiszące na reflektorze, by potem osunąć się i upaść z tyłu. Pawłem targał żal i strach przed tym, co być może się teraz stanie. To był lęk małego chłopca, który zbył talerz i czeka na karę, tylko że tysiąc razy silniejszy.
Po dłuższej chwili nieco się uspokoił i podniósł załzawioną twarz. Dziewczynka stała cały czas w tym samym miejscu i poprawiała sukienkę, sprawiała wrażenie całkiem zdrowej. Czyżby jednak przeżyła? A może to wszystko był sen?
- Nie łudź się – powiedziała czystym, dziecinnym głosem, w którym zabrzmiała nuta pogardy. – Wszystko, co się stało, było prawdziwe. Zabiłeś mnie i nie jestem z tego powodu zadowolona, ale odkupiłeś swoją winę. Ominie cię kara wiekuista.
- K… Kim jesteś? – zdołał wykrztusić targany tysiącem emocji i męczony setkami pytań Paweł.
- Domyśl się. W najbliższym czasie będziesz miał dużo czasu na rozmyślania…
Mężczyzna był pewien, że w tym miejscu jakoś go określi, choć mogło to być wszystko od „kotku” po „mendo”. Ton głosu nic nie sugerował. Dziewczynka odwróciła się i zrobiła kilka zgrabnych kroków. Paweł uznał, że może mieć osiem lub dziewięć lat; sam nie wiedział, dlaczego wcześniej ocenił ją na pięć. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie jej sylwetka zaczęła blaknąć, aż upodobniła się do niewyraźnego odbicia w szybie. Potem zupełnie zniknęła, a Paweł także poczuł, jak coś zabiera go z tego pustego miejsca.
Dokąd teraz?
Najpierw do świadomości dotarł ból, tępy i pulsujący, który ogarniał prawą nogę, ramię oraz żebro. Potem Paweł ujrzał jasne światło przenikające powieki, a do jego uszu dobiegły rozmowy. Powoli otworzył oczy, by zorientować się, gdzie jest. Zobaczył sufit, podłużne lampy dające zimne, białe światło i wężyk kroplówki. Gdy uniósł głowę, by sprawdzić, gdzie wkłuli mu igłę, poturbowane żebra zaprotestowały. Student, jęknąwszy, opadł z powrotem na poduszkę.
- Paweł, obudziłeś się – zakomunikował z niedowierzaniem damski głos, który chłopak dobrze znał.
- Mamo – powiedział słabo i spojrzał w jej stronę. Była blada, miała sińce pod zaczerwienionymi od płaczu oczami. Delikatnie pogładziła jego umięśnione, a teraz praktycznie niezdolne do ruchu ramię.
- Jak się cieszę, że żyjesz! – Pawłowi wydało się, że matka zaraz znów wybuchnie płaczem. Pomyślał, że w ostatnim czasie pewnie płakała parę razy z jego powodu. Oblane egzaminy, pijackie imprezy… A zawsze mówiła, iż chce wychować porządnego człowieka.
Jednak przeżyłem. Więc dlaczego wtedy byłem duchem? Czyżby sprawiła to ta mała dziewczynka?
Na wspomnienie dziecka przeszył go dreszcz i teraz, gdy znajdował się już we własnym, prawdziwym ciele, myślał, że zwymiotuje. Jakoś się opanował, ale wyrzuty sumienia nadal paliły i niczym zepsuta płyta wciąż na nowo odtwarzały scenę wypadku.
- Mamo… - zaczął niepewnie, bo nie wiedział, o co właściwie chce spytać. – Czy jak wyzdrowieję, to pójdę do więzienia?
Nie spodziewał się tego absolutnego zaskoczenia na jej twarzy.
- Dziecko, co ty mówisz? Do jakiego więzienia? Odbiorą ci tylko prawo jazdy na motocykl.
- A co z dziewczynką?
- Jaką dziewczynką?
Czyżby była tylko lekko ranna i o własnych siłach odeszła? I nie zbadali śladów krwi na motocyklu? Ani tego strzępka ubrania? Jakoś nie mógł w to uwierzyć, ale postanowił zaprzestać drążenia tematu.
- Ech, pewnie tak się nawaliłem, że miałem omamy. Widziałem jakąś dziewczynkę na drodze.
- Pewnie tak – pokiwała głową matka. – O rany, to cud, że jeszcze żyjesz. Wpadłeś do rowu prosto na kamienie i pniaki, motocykl był cały potrzaskany. Już nigdy nie będziesz prowadził żadnego pojazdu po pijaku, obiecaj.
Już wcześniej w myślach złożył to przyrzeczenie.
- Obiecuję. Pewnie już nawet nie wsiądę na motocykl.
Paweł następne kilka tygodni spędził w szpitalu, później leżał w domu. Podczas odpoczynku i rehabilitacji miał mnóstwo czasu na myślenie. Zastanawiał się, kim była dziewczynka, którą potrącił, czy rzeczywiście tylko omamem? Wątpił w to. Doszedł nawet do wniosku, iż ukazał mu się anioł i wtedy, gdy znikała po spotkaniu w białej sferze, przez chwilę widział aureolę lub skrzydła. Niczego nie pamiętał jednak wyraźnie i mogła to być tylko autosugestia.
Gdy poruszał się już dostatecznie sprawnie, odwiedził człowieka, który jako pierwszy zobaczył go w rowie i wezwał pomoc. Spotkali się już wcześniej; wybawiciel odwiedził Pawła w szpitalu, a student zapewnił go o swojej dozgonnej wdzięczności. Teraz jednak chciał porozmawiać w cztery oczy.
Mężczyzna, który nazywał się Wiktor Zieleniak, zajmował z żoną niewielkie mieszkanie na Dębcu i miał czas w środę popołudniu. Podał gościowi kawę z biszkoptem, jednakże tamten od razu przeszedł do sedna.
- Nie widziałem tam nikogo oprócz pana, ulica była całkiem pusta – odpowiedział gospodarz zaskoczony. Mimo to Paweł nie ustępował.
- A były jakieś ślady na jezdni? Albo na motocyklu? Jakiś materiał wkręcony w koło?
Student wcześniej dokładnie obejrzał pogruchotaną maszynę, jednakże krople krwi mogły w międzyczasie się zetrzeć, a skrawek sukienki wypaść.
- Nie przyglądałem się zbytnio, może coś tam było.
Pomogłeś mi, facet.
- No nic. Aha – zaczął Paweł, bo coś sobie przypomniał. – Podczas ostatniej rozmowy mówił pan, że zwykle nie jeździ tą drogą. A tym razem wyjątkowo miał pan jakieś… przeczucie? Jakie dokładnie?
- Hmmm – Wiktor zastanawiał się, czy powiedzieć prawdę prawie obcemu studentowi. W końcu jednak zdecydował, iż pytania tamtego są wybitnie dziwne, więc nie powinien wstydzić się dziwnej odpowiedzi. – Wydawało mi się, że słyszałem głos dziecka, nie pamiętam, co dokładnie mówił, ale chciał, bym pojechał przez Starołękę. To chyba była dziewczynka.
Paweł zamarł na chwilę z kawą w dłoni, a poczucie tryumfu walczyło w nim ze strachem. Miał dowód, że wszystko, co przeżył, było prawdziwe. A przynajmniej dziewczynka.
Nie miał już co robić w domu swojego wybawiciela, przez chwilę pogadali o bzdetach, a potem student pożegnał się, jeszcze raz dziękując za ratunek. Znów miał wiele do przemyślenia i dużo czasu na to, dokładnie tak jak mówiła dziewczynka.
Tyle o niej myślę, a nawet nie wiem, jak ma na imię… Niech będzie Angela.
Miesiące mijały, kości się zrastały, a Paweł podejmował coraz więcej decyzji. Kategorycznie zerwał z alkoholem oraz motocyklami, zdezelowane suzuki sprzedał na złom. Nie zamierzał wracać na studia, miał zbyt duże zaległości, a i tak nigdy nie chciało mu się uczyć. Zrobił za to kurs i wstąpił do straży pożarnej. Choć Angela zapewniła, iż zmazał swoją winę, musiał uratować jeszcze wiele żyć, by stłumić bezlitosne wyrzuty sumienia, które wciąż odświeżały mu w głowie obraz uderzającego o maskę, a potem staczającego się bezwładnie na ulicę ciała.
Angelo, kimkolwiek jesteś lub byłaś, dziękuję ci za szansę, by odmienić swoje życie. Szansę na odkupienie win.