
*
Prolog
Charlotte McCoo nie należała do osób, które lubią się bawić.
Gdy mąż usilnie starał się wyciągnąć ją na jakieś przyjęcie z udziałem ówczesnych gwiazd i figur politycznych, odmawiała z takim przekonaniem, jak gdyby była pewna, że czyha tam na nią jakiś morderca. Mąż nie nalegał i chwilę później zamykał się w pokoju, telefonując do jednej z wielu kochanek z wiadomością, że mogą iść razem, gdyż nudna żona nie będzie mu wadzić.
Arthur McCoo był cholernie bogaty. O jego majątku mawiano, że wystarczyłby na opłacenie budowy piętnastu willi w najdroższej dzielnicy Londynu, w której zresztą państwo McCoo mieszkali. Krążyły również plotki, jakoby Arthur podcierał się banknotami i używał wykałaczek ze szczerego złota – były to jednak wiadomości tak abstrakcyjne i trudne do zaakceptowania przez resztę londyńskiej śmietanki, że ludzie usilnie starali się w nie nie wierzyć.
Tymczasem McCoo używał życia jak mógł i dla świętego spokoju kupował żonie książki, by nie nudziła się sama w ogromnym, wiktoriańskim domu.
Państwo McCoo nie pobrali się z własnej woli. Charlotte oddała swą rękę Arthurowi tylko ze względu na jego majątek, a Arthur ożenił się z Charlotte, bo tego wymagało środowisko. Tak więc małżeństwo było jak najbardziej nieudane, co zresztą potwierdzali obydwoje McCoo. Prawdę mówiąc, Charlotte od dzieciństwa była pechowa. Raz, gdy miała lat dwanaście, upadła tak niefortunnie, że połamała sobie obie ręce i przez kilka miesięcy nie mogła wykonać nawet najprostszej czynności. Dzieci z sąsiedztwa z radością wykorzystały czasową niedyspozycję koleżanki, wrzucając ją do mulistego stawu, z którego nie sposób było wyjść bez pomocy rąk.
Arthur McCoo również nie świecił przykładem zgrabności i powabu. Pewnego słonecznego dnia, gdy jako mały chłopiec biegał po łące, bawiąc się z kolegami, stanął zbyt blisko końskiego zadu i dostał kopniaka tak silnego, iż wylądował prawie dwa metry dalej, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Przy lekarskich oględzinach wyszło na jaw, że ma połamane żebra, co jednak nie przeszkodziło mu podejść do konia ponownie. Tym razem zwierzę okazało się bardziej łaskawe i tylko wypuściło w powietrze ogromną ilość śmierdzących gazów, która i tak wystarczyła, by chłopiec stracił przytomność.
Doskonale pamiętam Charlotte opowiadającą mi swoją historię w pewien deszczowy, typowo angielski poranek. Była wtedy już sędziwą staruszką, lecz wciąż miała wystarczająco dużo sił, by zajmować się swymi prawnuczętami i prowadzić dom.
Już jako małe dziecko uwielbiałam słuchać jej opowieści o księżniczkach i zaczarowanych zamkach; teraz, jako osoba dorosła, z ręką na sercu przyznaję, że te historyjki fascynują mnie jeszcze bardziej.
Pani McCoo od zawsze była osobą dociekliwą, co znajdowało odbicie w jej opowieściach, szczegółowych i dokładnych. Nie ukrywam, że to jeszcze bardziej podsycało moją ciekawość i dodawało mi chęci, by ponownie ją odwiedzić. Kiedy zaczynała opowiadać, siadałam jej na kolanach i słuchałam, wpatrzona w nią jak w obrazek. Podobno historia jej rodziny rozpoczęła się w 1927 roku, kiedy jako Charlotte Adams poślubiła bogatego przedsiębiorcę, Arthura McCoo – i jej życie zmieniło się na zawsze.
I
Charlotte przerzucała powoli stronice jakiejś opasłej księgi, błądząc mętnym spojrzeniem po sznurkach liter. Mąż znów wyjechał i została zupełnie sama w wielkim domu, którego z całego serca nienawidziła za wszędobylskie myszy, niemiłosiernie drapiące ściany i gryzące wszystko, co się dało, z książkami włącznie, a także skrzypiące podłogi, które napawały paraliżującym strachem, ilekroć w nocy zaczynały swój koncert.
Gdzieś za oknem zatrąbił samochód. Charlotte oderwała się od książki i wstała z krzesła, by sprawdzić, czy to czasem nie Arthur. Jej przypuszczenia okazały się słuszne. Z czarnego Forda wysiadł wysoki, postawny mężczyzna z teczką w dłoni. Kiwnął głową w stronę kierowcy, po czym wszedł do domu, już od progu wołając:
– Charlotte, wróciłem! Dzwonił ktoś do mnie?
– Nie – odparła i zniknęła w kuchni. Arthur wszedł do salonu.
– Co to ma znaczyć?! Księgarnię otwierasz czy co?! – ryknął, ujrzawszy stosy książek na podłodze i niemalże wszystkich meblach.
Charlotte postawiła dzbanek z herbatą na okrągłym stoliku.
– Nie mogłam się zdecydować, co sobie wziąć do czytania – wyjaśniła spokojnie.
Arthur McCoo ujął w dłonie porcelanową filiżankę, pociągnął tęgi łyk i natychmiast tego pożałował, gdyż herbata była gorąca jak diabli, a on miał bardzo wrażliwe podniebienie.
– Psiakrew! – wrzasnął, zrywając się z fotela i przy okazji wylewając zawartość filiżanki na siebie. – Nie mogłaś dłużej gotować tej wody?!
– A powinnam? – Charlotte uniosła jedną brew i spojrzała na męża z litością w oczach. – Chyba pobiłeś rekord. Poparzyłeś sobie język i resztę ciała w tym samym czasie i tym samym płynem. Muszę to zanotować.
Arthur rzucił żonie mordercze spojrzenie i warknął:
– Może byłabyś uprzejma najpierw pomóc mi odkleić to cholerne ubranie od skóry.
Charlotte zaśmiała się złośliwie, po czym mocno szarpnęła za białą koszulę, która przy akompaniamencie rozdzierającego wrzasku oderwała się od ciała nieszczęsnego McCoo, zostawiając po sobie wielki, czerwony ślad w miejscu, gdzie wylała się nań herbata.
– Zobacz, co narobiłeś, ofermo! – westchnęła kobieta i poszła do kuchni po zimny okład.
Arthur kątem oka zerknął na czerwony placek na torsie. Jęknął z bólu. Skóra szczypała go i rwała niemiłosiernie, wyciskając z zaciśniętych oczu łzy.
– Pospiesz się, to boli jak diabli! – syknął. – Choć raz w życiu mogłabyś się na coś przydać!
Charlotte z szerokim uśmiechem na twarzy obserwowała, jak jej mąż przykłada sobie mokry ręcznik do piersi, płacząc przy tym jak dziecko. Nie żałowała go, wręcz przeciwnie. Od jakiegoś czasu nienawidzili się, i to z wzajemnością. Doszło do tego, że Arthur ostentacyjnie przyprowadzał do domu liczne przyjaciółki i wszyscy zasiadali do herbatki, gadając o głupotach. Charlotte nie cierpiała tego rodzaju spotkań. Nawet nie dlatego, że brały w nich udział kochanki męża – po prostu z natury nie znosiła gości.
Gdy tylko Arthur zasnął, zmęczony dniem, Charlotte ponownie zaszyła się w salonie. Otworzyła pierwszą z brzegu książkę i zaczęła czytać. Już od dzieciństwa kochała słowo pisane, niezależnie od tematyki. Wszystkie te litery, zdania, historie przeniesione na papier fascynowały ją, a czasem nawet inspirowały do wymyślania własnych opowiastek.
Szczególnym upodobaniem darzyła książki historyczne. Jako mała dziewczynka marzyła o tym, by zostać archeologiem albo historykiem, jednak marzenia się nie spełniły i dziś była zupełnie sama ze swoimi pasjami i zainteresowaniami. Arthur kupował jej książki tylko po to, by w jakiś sposób wynagrodzić to, że sam hula w najlepsze, a ona jedynie czasami bywa jego damą do towarzystwa. Jednakże doceniała gest męża i zaczytywała się we wszystkim, co jej kupował. Spośród tysięcy pochłoniętych książek ani jedna nie wydała się jej nudna, każda miała bowiem w sobie coś ciekawego – czy to bohatera, czy miejsce akcji, czy język wypowiedzi… Charlotte zadziwiała samą siebie. Przez tydzień potrafiła przeczytać nawet pięć kilkusetstronicowych książek i dokładnie zapamiętać, co się działo w poszczególnych rozdziałach. Z czasem książki stały się jej pasją i oddzieliły szarą, brutalną rzeczywistość od świata wyimaginowanych postaci i naukowych prawd.
Tego dnia Charlotte jak zwykle siedziała w swoim wiklinowym fotelu, tym razem pogrążona w lekturze „Romea i Julii”. Uwielbiała dramaty Szekspira, dodawały jej otuchy, a nieraz motywowały nawet do napisania czegoś własnego. Te próby literackie zazwyczaj spełzały na niczym – Charlotte, nigdy nie zadowolona z rezultatów, zwykła palić to, co napisała – ale choć nie marzyła o tym, by zostać sławną pisarką, gdzieś w głębi duszy czuła potrzebę pokazania komuś swoich prac. Nie robiła tego ze względów czysto etycznych lub, jak kto woli, moralnych, jako że jej utwory były dalekie nie tylko od powszechnie przyjętych norm dobrego smaku, ale także zasad stylistycznych.
Im więcej Charlotte czytała, tym lepiej pisała. Lubiła doszukiwać się w książkach błędów, z nieukrywaną satysfakcją dochodząc do poprawnych informacji. Bywało, że chwaliła się tym Arthurowi, lecz ten pukał się w czoło i w kółko powtarzał, że Charlotte jest nienormalna. Być może była w tym krzta prawdy... jeśli tak, to z czasem wypłynęła na wierzch jak olej na powierzchnię wody.
Oczy Charlotte rozwarły się szeroko na widok rzędu czterech cyfr podpisanych „Krzyżowcy zdobywają Jerozolimę”. 1098 rok?! Przecież to było rok później! Szybko zamknęła książkę, po czym wyjęła z szuflady kartkę papieru i pióro. Schowała je do torebki i wyszła z domu na zalaną deszczem londyńską ulicę.
II
– Dzień dobry – powiedziała urzędniczka z przyklejonym do ust uśmiechem. – W czym mogę pomóc?
Charlotte wyjęła z torebki kartkę i pióro.
– Szukam adresu Waltera Knighta. Wie pani, tego słynnego pisarza.
We wzroku urzędniczki można było wyczytać, że nazwisko "słynnego pisarza" jej raczej nic nie mówi. Otworzyła wielki skorowidz i powiodła palcem po zalanej kawą stronicy.
– Knight... Nie widzę. Być może nie mieszka w Anglii.
No, tak, oczywiście! Charlotte doznała nagłego olśnienia. Przecież książka Knighta została wydana w Edynburgu!
– Proszę sprawdzić w Szkocji. Najlepiej w Edynburgu.
Urzędniczka wyjęła z szafki drugi skorowidz i po chwili męczącej ciszy powiedziała znudzonym głosem:
– Jest. Walter Knight, Oak Street 18, Edynburg.
Charlotte w pośpiechu naskrobała na kartce podany adres, podziękowała i czym prędzej opuściła biuro.
* * *
Pociąg snuł się powoli poprzez zamglone pola północnej Anglii. Do Edynburga pozostało zaledwie kilka godzin drogi. Fakt ten niezmiernie pocieszał Charlotte, która – będąc w podróży od dwóch dni – marzyła o wygodnym łóżku i kubku gorącej kawy.
Trzy godziny później, gdy wysiadała z pociągu z jedną, maleńką walizką w ręku, poczuła się dziwnie wolna. Z dala od męża i jego kochanek, z dala od natrętnych dzieciaków, przychodzących wyłącznie po to, by jej dokuczyć – nareszcie czuła, że żyje. Już z peronu mogła podziwiać piękne widoki i strzeliste, kamienne budynki piętrzące się na porośniętych zielenią wzgórzach. Westchnęła, wciągając w płuca sporą dawkę świeżego szkockiego powietrza.
Wyjęła z kieszeni zwiniętą karteczkę i odczytała adres: Walter Knight, Oak Street 18, Edynburg.
Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła w kierunku taksówki.
Auto zatrzymało się pod hotelem o wdzięcznej nazwie „Heaven”. Charlotte zapłaciła kierowcy i z podniesionym czołem weszła do budynku. Wykwintnie urządzony hall zapraszał gości złotymi zdobieniami na ścianach i labiryntem korytarzy wyłożonych czerwonym dywanem. Charlotte podeszła do recepcji i po chwili już jechała windą na trzecie piętro, gdzie znajdował się pokój numer 113.
Nazajutrz obudziła się uśmiechnięta i w wyśmienitym nastroju. Nucąc pod nosem ulubiony utwór Beethovena ubrała się i – wziąwszy pod pachę książkę Knighta – zeszła na śniadanie.
Było obrzydliwe. Jak to możliwe, by tak luksusowy hotel serwował gościom najokropniejszy posiłek na świecie: rozgotowany pudding ze szpinakiem?! I to jeszcze na śniadanie! Nie mogła tego pojąć. Tego dnia jednak nic nie było w stanie zepsuć jej humoru. Po zjedzeniu zaledwie kilku kęsów zielono-żółtej papki, którą pracownicy hotelu mieli czelność nazywać śniadaniem, wyszła z hotelu i skierowała się wprost do domu Waltera Knighta.
Na próżno od dobrych kilku minut pukała w ciemne, dębowe drzwi domu numer osiemnaście. Nikt nie otwierał. Charlotte usiadła na ławce przed domem zrezygnowana.
– A pani kogo tutaj szuka? – zagadnął przechodzący ulicą mężczyzna.
– Czy tu mieszka Walter Knight? – zapytała Charlotte, wstając z ławki i podchodząc ku niemu.
– Tak, ale teraz jest w pracy, na uniwersytecie.
– Na uniwersytecie – powtórzyła mimowolnie. – No, tak.... A którędy tam dojdę?
Mężczyzna wskazał ręką w lewo, grzecznie pożegnał się i poszedł w swoją stronę, a Charlotte czym prędzej pośpieszyła szutrową drogą we wskazanym kierunku.
Na sali wykładowej panował nieznośny gwar. Studenci powoli zajmowali swoje miejsca w wielkich drewnianych ławach, wyciągając notatniki i butelki z wodą mineralną. Gdy na katedrę wszedł wysoki, szczupły mężczyzna w idealnie wyprasowanym garniturze, wśród obecnych zapanowała cisza jak makiem zasiał. Profesor odchrząknął ostentacyjnie i zaczął mówić:
– Witam wszystkich bardzo serdecznie na dzisiejszym wykładzie, który, jak zapewne wiecie, będzie traktował o roli duchowieństwa w średniowiecznym świecie.
Studenci nieco znudzonym wzrokiem patrzyli, jak ze stosu książek na biurku mężczyzna wygrzebuje jeden cieniutki zeszycik, obrywając przy tym jego okładkę, po czym klnie pod nosem i pospiesznie przerzuca kartki w poszukiwaniu swoich notatek.
– A więc…
– Zdania nie zaczyna się od „a więc”, panie Knight! – wykrzyknął ktoś z końca sali.
Profesor spojrzał nań swymi wodnistymi, zielonymi oczami i skrzywił się.
– Chyba pan pomylił kierunki, panie Swatt. Trzeba było wybrać się na anglistykę, a nie na historię.
Swatt zarumienił się lekko i utkwił wzrok w swoich dłoniach. Tymczasem Knight zaczął czytać.
– „Chrześcijaństwo, zarówno w średniowieczu, jak i obecnie, to najczęściej wyznawana religia świata. Dziś jednak Kościół nie ma tak silnej pozycji jak kilkaset lat temu, kiedy to wyprawy krzyżowe i ascetyczny tryb życia całkowicie podporządkowały sobie władców i uzależniły ich rządy od religii…”
W tym momencie rozległ się huk otwieranych drzwi. Do środka weszła, a właściwie wpadła, dobrze ubrana kobieta w wieku około trzydziestu lat. Jej jasne, kręcone włosy były rozwiane na wszystkie strony, pod pachą ściskała opasłe tomisko w twardej oprawie.
– Pan Knight? – zawołała, szczerząc się.
Profesor przytaknął i spojrzał na nią pytająco.
– Ja w sprawie pańskiej książki…
Knight machnął ręką i mruknął:
– Później ją podpiszę, teraz mam wykład. Pani wybaczy…
– Musimy porozmawiać, panie Knight – weszła mu w słowo jasnowłosa niewiasta, podchodząc do katedry i kładąc na blacie ściskany pod pachą tom. Profesor rozpoznał w nim swoją „Historię wypraw krzyżowych”. – Znalazłam w pańskiej książce błąd!
– Błąd? – spojrzał na nią zszokowany. – To niemożliwe, proszę pani. Ale skoro pani nalega, porozmawiamy o tym później. Teraz mam wykład…
Kobieta uśmiechnęła się szeroko i skrzyżowała ręce na piersi.
– W porządku! – powiedziała, siadając obok przerażonego studenta z pierwszego rzędu. – Poczekam.
Knight pokręcił głową i wrócił do przerwanego wcześniej wątku, jednak nie mógł się już skupić i, ku ogólnej uciesze, plątał się nieco, robiąc przy tym niesamowicie śmieszne miny.
– A więc, pani… – zaczął Knight, gdy siedzieli w pobliskiej kawiarni.
– ... McCoo. – Charlotte zamrugała powiekami i strzepnęła z rękawa niewidzialny paproch. – Nazywam się McCoo.
– A więc, pani McCoo, proszę mi powiedzieć, jakiż to błąd pani znalazła – wycedził profesor z typowo szkockim akcentem. Charlotte zaśmiała się mimowolnie, zaraz się jednak opanowała i otworzyła książkę na konkretnej stronie.
– Proszę – wskazała palcem na datę przy zdaniu „Krzyżowcy zdobywają Jerozolimę.” – To było w 1099 roku, a nie, jak pan napisał, w 1098.
Knight oblał się rumieńcem.
– Niemożliwe – mruknął, wpychając sobie do ust papierosa. – Przecież tyle razy to sprawdzałem! Zresztą tak podają niektóre źródła.
McCoo pokręciła głową i upiła łyk strasznie słodkiej kawy.
– Nie. Pomylił się pan, proszę to przyznać.
Walter Knight spojrzał na nią swymi wodnistymi oczami, które były teraz dodatkowo wypełnione łzami.
– Nie mogłem się pomylić – szepnął, ponownie wbijając wzrok w kartkę. – Nie…
– To karygodna pomyłka! – wykrzyknęła Charlotte. – Wyobraża sobie pan, co mogło się stać przez ten jeden zakichany rok?! Czy pan wie, że ten rok mógł zadecydować o losach całego chrześcijaństwa?! Czy pan w ogóle myśli?!
Knight spojrzał na nią z nieukrywanym przerażeniem. Przez moment zdało mu się, że zaraz oberwie od niej filiżanką espresso.
– Kto pani dał prawo mnie pouczać? – wykrztusił, modląc się w duchu, by jego głos za bardzo nie drżał. – Napisała pani kiedyś książkę, że się pani tak wymądrza?!
Charlotte zaniemówiła. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie i odwróciła głowę w stronę okna. Profesor przypatrywał się jej w milczeniu, zaciskając pięści aż do białości.
– Nie. Być może piszę dobrze, ale nigdy nie ukończyłam jakiegoś dłuższego dzieła – odparła w końcu, wciąż wpatrując się w widok za oknem.
Knight uniósł brwi, kompletnie zaskoczony.
– Taak? Wobec tego chyba wie pani, z jakimi trudnościami boryka się pisarz. Nawet jemu zdarzają się pewne… potknięcia.
Charlotte zmusiła się do spojrzenia w jego wodniste oczy.
– Potknięcia tak, ale nie karygodne błędy. Zapewne jest panu wiadome, że w historii takie „potknięcia” wiele kosztują.
Profesor westchnął ciężko i wstał z krzesła.
– Nie widzę sensu dalszej rozmowy, pani…
– McCoo.
– …pani McCoo. Skoro ma pani mi ubliżać i mówić o czymś, o czym sama pani nie ma zielonego pojęcia, to ja nie mam zamiaru tracić na to czasu. Już dość go pani zmarnowała.
Charlotte również wstała, położyła na stole pieniądze za kawę i odparła:
– żaden mężczyzna nie umie przyznać się do błędu. Jakie to żenujące!
Knight wybałuszył oczy.
– Co pani powiedziała?!
Charlotte wyprostowała się i poprawiła włosy.
– Powiedziałam, że żaden mężczyzna nie umie przyznać się do błędu. Pan i mój mąż jesteście tego niezbitym dowodem.
– Jak pani śmie… – wycedził, po czym wepchnął sobie w usta miętusa i, przymknąwszy powieki, przez moment w ciszy delektował się jego smakiem.
Kobieta patrzyła na niego z wyczekiwaniem, ale spostrzegłszy, że bardziej interesuje go ssanie cukierka aniżeli rozmowa z nią, odwróciła się na pięcie i wyszła z kawiarni.
III
I co? Zadowolony jesteś z siebie, profesorku? O to ci chodziło? Zawsze musisz zrobić z siebie kompletnego idiotę? Fakt, że popełniłeś błąd i to zrozumiałe, że winny się tłumaczy, ale przecież każdy ma prawo do błędu. I jej nic do tego! To jedna z tych nawiedzonych kobiet, które nie robią nic prócz przesiadywania w domu i dziergania na drutach. Ta różni się od większości tylko tym, że zamiast dziergać, czyta zbyt trudne dla siebie książki. To wszystko. Nie ma sensu przejmować się tym babskiem. Zresztą i tak… przecież…
– Jasny gwint, ładna była. Babciu, dopomóż! – jęknął Walter, patrząc na oprawione w drewnianą ramkę zdjęcie tęgawej, starszej kobiety w kwiecistej sukience.
Szybko sięgnął po pióro, naskrobał na samoprzylepnej kartce koloru żółtego „Przeprosić panią McCoo”, po czym przykleił ją na lodówce i uśmiechnął się na widok rudego kota leżącego na blacie w kuchni.
– No, Jacob, czas na żarcie.
Kocur zamiauczał żałośnie i zamachał ogonem, dając Walterowi do zrozumienia, że ma go w głębokim poważaniu.
– Jak chcesz, stary. Następne karmienie za trzy dni, o ile sobie o tobie przypomnę.
* * *
Strumień gorącej wody trysnął prosto w twarz Charlotte. Wrzasnęła rozdzierająco.
– Jasna cholera, moja twarz!
Szybko zmieniła wodę na zimną i po chwili wyszła spod prysznica, trzęsąc się z zimna i szczękając zębami. Owinęła się szczelnie ręcznikiem frotte, rozczesała poplątane i poskręcane blond włosy, a potem popatrzyła na siebie w lustrze i zaklęła siarczyście. Jej twarz była blada, wielki pryszcz na nosie wyraźnie odznaczał się od reszty skóry, a usta zsiniały od nerwów i zimnej wody.
– Wyglądam jak nieboszczyk – powiedziała do siebie i wyszła z łazienki. – I jeszcze wyszłam na agresywnego i niewychowanego babsztyla! Do długiej listy życiowych porażek zaliczam desperacką próbę popisania się wiedzą historyczną. Bez skutku. Knight: jeden, McCoo: zero. Moje gratulacje.
* * *
Następnego ranka Walter Knight wysiadał ze swojego Forda bardzo przybity. Na domiar złego wyślizgnęły mu się z rąk książki i z pluskiem wpadły do jednej z wielu kałuż, jakimi upstrzona była droga.
– Cudownie! – mruknął, próbując wyłowić z wody pływającą kartkę. – Jeszcze tego mi brakowało.
Wyciągnąwszy dryfujący w kałuży papier, udał się w kierunku budynku uniwersytetu, potykając się po drodze o wystający korzeń dorodnego buka.
Wszedł do sali poirytowany, kompletnie przemoczony i zrezygnowany. Bez słowa usiadł na krześle i cierpliwie czekał, aż studenci zajmą swoje miejsca. Stukając palcem w blat biurka, po raz kolejny przeklinał siebie za swoją głupotę i niezdarność. Może ta cała McCoo miała rację mówiąc, że mężczyźni nie potrafią przyznać się do błędu? A może skoro on potrafi, to znaczy, że nie jest mężczyzną? Niemożliwe. Popatrzył na swoje chude, kościste ręce i skrzywił się mimowolnie. Dlaczego nigdy nic mu nie wychodzi i za każdym razem, gdy się stara, dzieje się jeszcze gorzej?
Walter Knight od zawsze uważał siebie za pechowca, nieudacznika i niedołęgę, ale wczorajsze wydarzenia nasunęły mu jeszcze jeden wniosek. Był po prostu samotny. Dotąd jakoś nigdy mu to nie doskwierało. Od zawsze interesował się tylko i wyłącznie historią, a podsuwane przez kolegów z roku dziewczyny obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Z czasem koledzy, znudzeni jego monotonnym i obfitującym w żenujące wydarzenia trybem życia, odsunęli się i Walter został sam ze swoimi książkami.
Po raz pierwszy od wielu lat zaczął tego żałować.
Tymczasem Charlotte McCoo malowała usta krwistoczerwoną szminką i układała włosy w misternego koka, z zadowoleniem obserwując w lustrze swoją przemianę z rozczochranej, nieatrakcyjnej kobiety w osobę czarującą, aczkolwiek wyglądającą dość groteskowo (miała bowiem miała we krwi absolutny brak gustu i krytyki swego wyglądu). Z szerokim uśmiechem na twarzy wyszła z hotelu. Chwilę później z nieba lunął deszcz i makijaż spłynął z jej twarzy w ciągu kilku sekund.
Ukradkiem zajrzała do pustej już sali wykładowej i zobaczyła Knighta siedzącego na krześle. Wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.
– Panie Knight? – zagaiła, wchodząc do środka.
Walter zerwał się na równe nogi i wrzasnął piskliwie.
– Co się pani stało?! – drżącą dłonią wskazał na twarz kobiety.
– Och, to tylko deszcz! – Charlotte machnęła ręką.
– Przecież pani krwawi! – bełkotał blady jak trup. Nienawidził widoku krwi.
Charlotte dotknęła kącika ust i stwierdziła, że jej palec jest czerwony.
– To szminka, panie Knight. Makijaż mi się rozmazał.
Walter popatrzył na nią z powątpiewaniem, a potem podszedł bliżej i wbił wzrok w posadzkę.
– Ppppani McCoo... – wyjąkał. – Ja... ja chciałem panią… przeprosić. Za moje wczorajsze zachowanie. Byłem w szoku, że… mogłem popełnić taki błąd. To dlatego... Bardzo mi przykro.
Charlotte uniosła jedną brew. Czyżby właśnie usłyszała przeprosiny?
– No cóż, panie Knight – rzekła z szerokim uśmiechem na twarzy – myślę, że będzie panu wybaczone. Ale pod jednym warunkiem: że pan przyjmie moje przeprosiny i oprowadzi mnie po Edynburgu.
Walter podrapał się po głowie i uścisnął dłoń kobiety. Charlotte o mało nie parsknęła śmiechem, czując delikatność jego skóry i słabość uścisku.
– Umowa stoi. Proszę być na rynku o szóstej wieczorem.
IV
Czekał już od dziesięciu minut. Ze zniecierpliwieniem zerkał na zegar z ratuszowej wieży i wyłamywał palce, robiąc wszystko, by ukryć stres malujący się na jego twarzy. Wreszcie z ciemnej uliczki chwiejnym krokiem wyszła kobieca postać. Ledwo chodziła w butach na wysokich obcasach, a szal z lisa, który przerzuciła przez lewe ramię, zwisał żałośnie.
– Przepraszam za spóźnienie – wybełkotała, zmuszając się do uśmiechu, po czym wskazała dłonią na lisa. – Jimmy nie chciał się ułożyć.
Walter odchrząknął.
– Eee.. oczywiście. To co chce pani zobaczyć?
Charlotte zamyśliła się przez chwilę. Knight przyglądał się jej uważnie i ku własnemu zdumieniu spostrzegł, że pod tym okropnym strojem i aroganckim sposobem bycia kryje się całkiem ładna i sympatyczna kobieta.
– Chciałabym, żeby mi pan pokazał najważniejsze zabytki. Wie pan, jakieś zamki czy coś…
– Oczywiście. – Walter gestem ręki dał jej do zrozumienia, by szła za nim.
Dwie godziny później siedzieli w zacisznej restauracji przy lampce koniaku. Walter słuchał jej opowieści z lekko znudzoną miną, co chwila przytakując dla stworzenia pozorów zainteresowania.
– … i wtedy mój mąż powiedział mi, że jestem nienormalna – zakończyła Charlotte i łyknęła trochę koniaku z kieliszka. – Ale chyba tak naprawdę nie myśli. W końcu się ze mną ożenił.
– Może to on jest nienormalny – mruknął Knight i natychmiast tego pożałował.
– Znowu pan zaczyna?! – warknęła, łypiąc na niego groźnie. – Czy nie sądzi pan, że już dość miałam przez pana przykrości?
Walter przejechał ręką po twarzy i westchnął ciężko.
– Chciałem tylko powiedzieć, że być może jest nienormalny twierdząc, iż pani jest nienormalna, a nie dlatego, że jest pani mężem! Sama sobie pani stwarza problemy.
– Czyżby? A pan? Co pan może powiedzieć… o swojej żonie?
Walter zamarł. Upił łyk koniaku i rozsiadł się wygodniej, wyciągając nogi pod stołem. Charlotte wzdrygnęła się nieco, gdy jego stopy przypadkowo dotknęły jej kostek.
– Nie mam żony. Nigdy nie chciałem być żonaty. Dla mnie kobieta to tylko dodatkowy problem na głowie. Wystarcza mi, że mam już wielkiego rudego kocura, który śpi mi na twarzy, i osoby takie jak pani, które zawracają mi głowę z powodu jednej głupiej cyferki.
– Nie rozumiem pana! – żachnęła się Charlotte. – Najpierw mnie pan przeprasza i jest panu głupio, a potem jeszcze mi pan ubliża. Jechałam tu aż z Londynu tylko dlatego, że jestem uprzejma i przejmuję się losem innych, a pan w ogóle tego nie docenia!
– Nie prosiłem, żeby tu pani przyjeżdżała! – Knight miał już całej tej rozmowy po dziurki w nosie. Dla uspokojenia sięgnął po miętusa. – Chce pani? – zapytał, podtykając jej pod nos blaszane pudełko.
Charlotte spojrzała na zielone cukierki, uśmiechnęła się, wzięła jednego, a potem znów zaczęła paplać.
– Nie prosił pan, ale ja, chcąc ratować pański profesorski tyłek, jechałam dwa dni pociągiem tylko po to, żeby pana powiadomić o błędzie. Pan niczego nie umie docenić, panie Knight. To tak, jakby teraz na Ziemię przyleciał zielony ludzik z Marsa i powiedział panu: "Proszę nie jechać tą drogą, bo zdarzy się wypadek." Pan oczywiście by go nie posłuchał i zginął. A biedaczysko się tak męczył…
Walter parsknął śmiechem, wypluwając miętusa przed siebie. Cukierek trafił Charlotte prosto w koka, gdzie zlepił się z włosami tworząc komiczną, a zarazem obleśną kompozycję.
– Przepraszam… – jęknął Knight, krztusząc się ze śmiechu.
Kobieta z obrzydzeniem dotknęła swojej fryzury, lecz natychmiast cofnęła rękę i zaczęła wymachiwać nią przed oczami Waltera.
– Zapłacisz mi za to, ty… ty... Wyciągaj to teraz!
Knight popukał się w czoło.
– Pani mąż miał rację – stwierdził z pobłażliwym uśmiechem. – Pani rzeczywiście jest nienormalna. Historyjka o zielonym ludziku była przednia, pani McCoo. Powinna się pani zaciągnąć do jakiegoś kabaretu. Wydaje mi się, że ja wywiązałem się z umowy. Teraz niech pani będzie tak uprzejma i uda się do hotelu. Ja wracam do domu.
Charlotte przygryzła dolną wargę.
– Momencik – powiedziała nagle i sięgnęła do torebki. – Być może metafora nie była zbyt udana, ale… proszę dać mi jeszcze jedną szansę? Bo widzi pan… ja jeszcze nigdy nie miałam okazji... a raczej zaszczytu... poznać pisarza.
Walter utkwił w niej swoje wodniste oczy i wykrzywił twarz w szyderczym grymasie.
– Ależ oczywiście, pani McCoo. Z tym, że ja raczej nim nie jestem... pisarz przecież nie popełnia błędów, nieprawdaż? Wydaje mi się, że powinna pani już iść.
– Chwileczkę! – Charlotte zaparła się stopami w podłogę i zatrzymała Waltera gestem ręki. – Może… zaczniemy wszystko od początku?
Knight pokręcił głową.
– Nie rozumiem...
– Jestem Charlotte McCoo, miło mi! – Kobieta z szerokim uśmiechem na twarzy potrząsnęła jego dłonią.
Mężczyzna był tak zaskoczony, że odparł:
– Walter Knight, cieszę się, mogąc panią poznać.
Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu, a potem obydwoje wybuchnęli szczerym śmiechem i ponownie usiedli przy stoliku.
V
Walter zatoczył się lekko, po czym podparł ścianę, krztusząc się ze śmiechu. Cały świat wirował mu przed oczami, a twarz kobiety zlała się w jedną kolorową masę włosów, skóry i makijażu.
– Walter, dobrze się czujesz? – czknęła Charlotte, uwieszając się na jego ramieniu.
Pokręcił głową nieprzytomnie i wybełkotał:
– Janiejestempijany.
Charlotte przeszła kilka kroków w przód i nagle, straciwszy równowagę w nieziemsko wysokich butach, runęła jak długa na ziemię z okrzykiem:
– Mamusiu, lecęęęę…!
Knight nie zdążył jej złapać i teraz skamieniały patrzył na postać leżącą bez ruchu na ziemi. Przeraziła go myśl, że coś jej się mogło stać, a on będzie głównym podejrzanym o morderstwo.
– Charlotte, wstawaj, zielone ludziki nadchodzą! – ryknął, wymachując rękami.
McCoo nieprzytomnym wzrokiem omiotła najbliższe otoczenie, z trudem dźwignęła się na nogi, otrzepała spódnicę i uśmiechnęła się krzywo:
– Nie nabierzesz mnie, Walt. Sam powiedziałeś, że to nieudana metafora.
Knight wzruszył ramionami i poszedł przed siebie, zostawiając ją z tyłu.
– Ej, zaczekaj! – Zdjęła przeklęte szpilki z nóg i pobiegła za nim, szeleszcząc spódnicą.
– Za dużo koniaku – skwitował mętnym głosem Knight, po czym usiadł na pobliskiej ławce, zamknął oczy i włożył do ust miętusa.
Charlotte klapnęła obok niego i utkwiła wzrok w jego twarzy.
– Dlaczego zostałeś historykiem? To znaczy, co cię…
– Sam nie wiem. Po prostu zawsze bardziej interesowała mnie przeszłość niż przyszłość. Uważam, że co ma nadejść, to nadejdzie. Jako historyk jestem na to bardziej przygotowany, bo przecież historia lubi się powtarzać.
– A dlaczego nie… fizyka? Matematyka? Biologia? – naciskała McCoo, bawiąc się zwisającym z jej ramion lisem.
– Nie mam pojęcia, naprawdę. Ciebie też pewnie interesuje jedna konkretna rzecz, której się bez końca poświęcasz. Ze mną jest dokładnie tak samo.
Charlotte zamyśliła się na chwilę, a potem przymknęła oczy i wskazała ręką na niebo.
– Widzisz Wielki Wóz? – zapytała nagle, nieco odbiegając od tematu. Knight przytaknął. – Zawsze chciałam polecieć w kosmos. Póki co, ludziom jeszcze nie udało się tam dotrzeć. Ciekawe, jak Ziemia wygląda z góry.
– Jak wielka niebiesko-zielona piłka. Czasami widać też białe chmurki – odparł zamyślony tak, że nawet nie spostrzegł, kiedy jego dłoń zamknęła w delikatnym, lekko drżącym uścisku palce Charlotte.
Uszło to również uwadze McCoo, która chrapała z głową na oparciu ławki.
– Knight, ty nieudaczniku, zawsze zepsujesz moment – mruknął pod nosem.
* * *
Charlotte obudziła się ze strasznym bólem głowy. Na oślep szukała ręką zegarka, a gdy go znalazła, przyłożyła go sobie pod same oczy, zezując na cyferblat. Dziesiąta piętnaście. A miała wstać o ósmej, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Londynu!
Zerwała się z łóżka, wrzuciła na siebie ubranie, spakowała walizkę i pół godziny później targała ją w stronę domu Waltera Knighta
– Co ty tu robisz? – zapytał zdziwiony. Jego twarz wyrażała wielkie zmęczenie i ślady alkoholu nadużytego poprzedniego wieczora.
Charlotte z zakłopotaniem podrapała się po głowie, postawiła walizkę na podłodze i bąknęła:
– Odwieziesz mnie do najbliższego większego miasta? Przegapiłam ostatni pociąg do Londynu.
Walter uśmiechnął się, wziął jej walizkę i zaniósł do samochodu.
Dzień był słoneczny i ciepły. Charlotte od dłuższego czasu opowiadała Walterowi swoje zabawne przypadki z dzieciństwa, co chwila patrząc na niego wyczekująco, aby odpowiedział cokolwiek oprócz „no”. W pewnej chwili Knight ostro przyhamował i McCoo uderzyła nosem w szybę. Wrzasnęła z bólu i złapała się za bolącą część ciała. Walter miał szczerą ochotę się roześmiać, lecz tylko zerknął na Charlotte i zapytał, czy wszystko z nią w porządku.
Od tego momentu jechali w całkowitej ciszy. Jedynymi odgłosami, jakie im towarzyszyły, były małe eksplozje gdzieś w okolicach rury wydechowej samochodu. Knight tak się zamyślił, że jechał przed siebie, w ogóle nie koncentrując się na drodze.
Oprzytomniał dopiero, gdy Charlotte krzyknęła:
– Patrz, Walt, jaki ładny jeleń!
VI
To było prawie pięćdziesiąt lat temu. Charlotte nigdy nie powiedziała mi do końca, jaki finał tak naprawdę miało zderzenie z jeleniem, choć z tego, co wywnioskowałam, dość poważne były tego konsekwencje. Podobno Walter wyszedł z wypadku raczej cało, bo tylko ze stłuczonym barkiem i złamaną nogą, natomiast z Charlotte było nieco gorzej. Ponoć miała połamane obie ręce (znowu!) i pokiereszowaną twarz. Tylko jeleń przeżył wypadek w stanie nienaruszonym i, otrząsnąwszy się z szoku, zniknął w szkockim lesie. Charlotte spędziła kilka dni w szpitalu na obserwacji, po której dobroduszni lekarze wypisali ją do domu. Arthur, gdy tylko dowiedział się o wszystkim, natychmiast zadzwonił do ubezpieczyciela i w przybliżeniu obliczył, ile odszkodowania powinni dostać. Nie wiedział, że Charlotte już nigdy nie wróci do Londynu, nawet po kolekcję swoich książek.
Nie powiedziała mi dokładnie, jak to się stało, że ona i Walter Knight zostali razem. Uchyliła rąbka tajemnicy tylko w kwestii mieszkania i podziału obowiązków. Nigdy nie wzięli ślubu, ani w żaden inny sposób nie zalegalizowali swojego związku. Wprawdzie Charlotte próbowała namówić Walta na ślub według obrządku buddyjskiego, lecz on był nieugięty i do końca życia pozostał przy jej boku jako człowiek formalnie z nią nie związany. Mieli dwoje dzieci – syna Stevena i córkę Annę. Z tego, co wiem, rodzeństwo było ze sobą bardzo zżyte i świetnie się dogadywało. Szkoda tylko, że nie pozostało tak do dnia dzisiejszego. Steven wyjechał do Stanów Zjednoczonych, natomiast Anna pozostała w Edynburgu, by opiekować się matką.
Knight zmarł piętnaście lat temu, po tym, jak próbował zmienić żarówkę podczas burzy. Biedak nie przewidział skutków swego jakże dziecinnego i nieodpowiedzialnego zachowania, za co los pokarał go napięciem kilkuset tysięcy volt, które przebiegło przez jego stary organizm z prędkością światła. Charlotte, teraz siedemdziesięciosiedmioletnia staruszka, z trudem przypomina sobie śmierć Waltera. Nagły blask oślepił ją i zemdlała, a gdy się ocknęła, biedaczysko leżał na podłodze bez ruchu.
Po śmierci Knighta Charlotte McCoo ukończyła i wydała jego książkę o roli chrześcijaństwa w kulturze średniowiecza. Oczywiście zanim oddała rękopis w ręce wydawnictwa, najpierw poprawiła wszystkie popełnione przez Waltera błędy. Była w tym przecież mistrzynią.