Neapolitana: Cud św. Januarego

1
Pierwsza część znajduje się TUTAJ
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jest to drugi fragment, chyba już powieści (akcja? thriller? obyczaj? wszystkiego po trochu?) o losach młodego imigranta urodzonego we Włoszech. Akcja dzieje się w Neapolu. Główny bohater pochodzi z biednej rodziny. Fascynuje go przestępczy półświatek, kradnie, oszukuje, wspinając się po szczeblach przestępczej kariery, aż wreszcie jego losy krzyżują się z tajemniczym stowarzyszeniem zwanym Rycerzami św. Januarego, któremu będzie musiał stawić czoło, jeśli zechce dowiedzieć się kto i w jakim celu porwał jego siostrę.
Fragment jest długi, ale mam nadzieję, że to Was nie zniechęci. Czyta się szybko.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Mniej więcej tydzień przed dniem cudu św. Januarego dom wypełniało trudne do uchwycenia poruszenie. Święto to jest jednym z ważniejszych w życiu wierzącego neapolitańczyka. Matka co prawda nie była neapolitanką, ale głęboko wierzyła w Boga, a jeszcze bardziej w opiekuńczą moc świętych. Kolekcjonowała ich wizerunki jak kolekcjonuje się karty bejsbolowe. Złożone w zbiorowym sarkofagu, którego rolę spełniało metalowe pudełko po czekoladowych ciasteczkach firmy Great American Cookies, poprzedzielane fragmentami bibuły, leżały posegregowane według jej osobistej hierarchii. Święty Dyzma patrony łotrów i skazańców spoczywał na samym dnie przytulony plecami do zimnego metalu, dalej święty Mikołaj opiekun żeglarzy, marynarzy i prostytutek, kilkanaście wizerunków wyżej św. Józef przyjaciel stolarzy, św. Tomasz, św. Idzi łaskawy matkom karmiącym, a na samym szczycie, zamykając długą listę ubrany w strój biskupi św. January.
Zawsze, gdy w okresie poprzedzającym datę powtórzenia cudu poruszano temat przemienienia krwi, twarze matki i Maszki poważniały, bił z nich jakiś nabożny blask jak z wizerunków Najświętszej Panienki, a powietrze gęstniało od niewypowiedzianej modlitwy.
Ojciec niechętnie dawał wciągnąć się w rozmowę. Na dźwięk imienia January wydawał z siebie głębokie westchnienie i zniecierpliwiony machał ręką, jakby chciał odgonić niewidzialne anioły, przeszkadzające mu w wypełnianiu kuponów, ale niezmiennie dziewiętnastego września, pośród innych liczb skreślał dzień i miesiąc męczeńskiej śmierci świętego.
Cud św. Januarego nie był jedynie namacalnym świadectwem boskiej mocy, która na oczach wiernych zakrzepłą krew przemieniała w ciekłą, niekiedy wrzącą substancję - to wróżba pomyślności lub nieszczęścia. Jeśli proces nastąpi szybko oznacza to, że Neapol przez najbliższy rok, do dnia następnego cudu, będzie miał się dobrze. Jeśli nie, czeka go trudny okres.
Im biedniejszy był neapolitańczyk ściśnięty w tłumie tysięcy falujących głów, wyciągniętych ku kaplicy San Gennaro, tym mocniej wierzył i żarliwiej modlił się, aby w relikwiarzu niesionym prze kapłana chlupotało równie mocno, co w potrząsanej butelce wina.
Mnie nie interesowały przepowiednie i boska przychylność. Uważałem, że sam kieruję swoim przeznaczeniem. Poza tym szczęście naszej rodziny bardziej zależało od woli ludzi. Ważniejszym było wtedy, czy don Volpe zatrudni ojca w swojej stolarni, a rektor przedłuży matce umowę na uniwersytecie.
Wrzesień w Neapolu to nie tylko czas cudów. W połowie miesiąca szczury, które do tej pory żerowały w kanałach i na ulicach miasta, częściej niż zwykle, pojawiały się na podziemnych kondygnacjach kamienic, gdzie wiły gniazda i rodziły młode. Wraz z nimi przychodziły koty. Wieczorami z wilgotnych i ciemnych piwnic, dochodziły przeraźliwe dźwięki niekończących się walk na śmierć i życie. Szczury, choć instynktownie unikały konfrontacji, przyparte do muru broniły się zaciekle. Atakowały celując w łeb, dlatego wynik starcia wcale nie był jednoznaczny. Mogły zaszkodzić kocim stadom równie mocno, jak one im.
Rodzinie Balamonte, lokatorom z parteru, ciągłe hałasy i niemiłe sąsiedztwo przenoszących choroby gryzoni najmocniej dawały się we znaki, a ich stosunek do szkodnika najlepiej uosabiał Bartolomeo, stary kocur, który bronił ich domu z zawzięciem, jakiego mógł pozazdrościć mu niejeden pies. Nieraz widziałem, jak o poranku po całonocnych łowach przeciskał się pod dziurawymi drzwiami piwnicy. Jego ponadgryzane uszy i wyłupane oko, świadectwa stoczonych walk oraz zaschnięta szczurza krew na futrze, będąca oznaką licznych triumfów, zaskarbiły mu sympatię domowników i zapewniały zawsze pełną miskę przysmaków – rybich resztek, kurzych skórek i mleka.
Najmłodszym pokoleniem Balamonte byli Giovanni i Fabio. Fabio z natury łagodny przywykł do szczurów odważnie podchodzących pod drzwi mieszkania. Nauczył się z nimi żyć. Giovanniemu przychodziło to z większym trudem. Dlatego w dzień swoich urodzin, które przypadały na szesnastego września, Fabio wypróbowywał swoją nową piłkę, grając z kolegami na pobliskim skwerze, a Giovanni schodził do piwnicy z pałką na ramieniu, będącą w istocie kawałkiem złamanego kija od szczotki.
Tego dnia spotkaliśmy się na schodach prowadzących na piętro. Domyśliłem się po co mu trzymany w dłoni pociemniały od brudu kij, a on wiedział, że wystarczył jeden rzut oka, abym przejrzał jego zamiary.
- Idziesz ze mną, Piotr? - zapytał. - Pokarzemy im, że nie są mile widziane w naszej kamienicy.
Poszedłem, ale nie po zemstę, jak Giovanni. Mieszkałem na szóstym piętrze, więc szczury prawie do nas nie zaglądały. Wtedy nie mieliśmy jeszcze telewizora. Pomyślałem, że lepsze to, niż patrzeć na krzątającą się w kuchni matkę albo siedzącą nad lekcjami Maszkę.
Piwnica nie była tak rozległa, jak można by się spodziewać, oceniając jej wielkość w proporcji do całego budynku. Sześć pięter to dwanaście mieszkań. Każdemu przypadały dwa metry kwadratowe oddzielnej klitki z prowizorycznymi drzwiami zamykanymi na skobel i kłódkę. Wszystkie wychodziły na wąski korytarz, na którym z trudem mogły minąć się dwie dorosłe osoby. Na tle sąsiednich kamienic wyróżniało ją nikłe, ale działające oświetlenie. Przykurzona żarówka, zwisająca na grubym przewodzie elektrycznym, oświetlała mniej więcej jedną trzecią pomieszczenia, dlatego z owego luksusu mogli korzystać wyłącznie szczęśliwcy, posiadający komórkę w zasięgu kilkumetrowego kręgu światła. Włącznik przypominał wyrosły ze ściany kulisty przycisk z wetkniętym weń kluczem o płaskiej, podłużnej głowie. Należało go dwukrotnie obrócić w prawo, aby rozpalić żarówkę. Podczas przekręcania chrobotało wewnątrz jak w nakręcanym antycznym zegarze.
Do piwnicy zeszliśmy na palcach. W całkowitej ciemności pokonaliśmy kilkanaście stopni dzielących nas od wąskiego przejścia prowadzącego na korytarz. Drogę w mroku musieli pokonywać wszyscy mieszkańcy, bez względu na to, gdzie mieściła się ich komórka. Światło zapalało się dopiero przy ostatnim schodku.
Żaden dźwięk dobiegający do naszych uszu nie wskazywał na bliską obecność szczurów. Giovanni przekręcił włącznik. Mechanizm zazgrzytał. Powietrze przeszył cichy tupot drobnych łap. Gdy przekręcał go po raz drugi miałem ciarki na plecach, a serce waliło mi jak oszalałe. Jasność rozświetliła korytarz, a naszym oczom ukazało się stado gryzoni. Gdyby zastygły w bezruchu można by pomylić je z pokrywającym podłogę krótkowłosym dywanem. Było ich tak wiele, że w pierwszym momencie chciałem się wycofać. Rozpierzchły się na boki uciekając w głąb korytarza. Kilka sztuk przebiegło pomiędzy moimi nogami. Nim zdołałem obrócić głowę były już u drzwi machając długimi, różowymi ogonami, jakby drwiły sobie z naszych wysiłków.
Giovanni susem wskoczył w sam środek stada przygniatając jednego butem, po czym zaczął walić na oślep jak opętany. Gdy kij trafiał w szczurzą czaszkę ta pękała z głuchym chrzęstem jak miażdżona łupina orzecha. Stado pędziło na oślep rozpaczliwie szukając kryjówki. Tylko nielicznie agresywne osobniki zamiast uciekać szykowały się do ataku. Pomiędzy nimi kłębił się szczur o niezwykle ciemnym futrze. Jego rozmiar najmocniej wyróżniał go spośród towarzyszy. Wielki i tłusty przebierał łapami szykując się do skoku. Dopiero, gdy wyprężony jak struna wystrzelił w powietrze zwrócił na siebie uwagę Giovanniego, który z precyzją bejsbolisty trzasnął go kijem i nieprzytomnego posłał w głąb korytarza, w nieprzeniknioną ciemność.
Mord trwał nie dłużej niż półtorej minuty. Giovanni w krótkim czasie zabił prawie dwadzieścia szczurów. Gdy spojrzał na mnie na jego twarzy wciąż malowała się dzika ekscytacja. Policzki płonęły mu żywym ogniem. Spojrzeniem pełnym satysfakcji prześlizgiwał się po trupach, a gdy uśmiechnął się do mnie szukając aprobaty z uznaniem kiwnąłem głową.
Giovanni miał w sobie tę niezidentyfikowaną z pochodzenia złość, która żyła w wielu młodych chłopakach w naszej dzielnicy. Brała się nie wiadomo skąd i rosła wraz z upływem lat. Lepiej było nie zadzierać z nikim, kto pielęgnował w sobie nienawiść, a już na pewno nie z tymi, którzy uważali ją za swój największy atut. Giovanni szczycił się nią jak student dyplomem wyższej uczelni. Cieszyłem się, że jest moim przyjacielem.
Pomogłem mu posprzątać truchła gryzoni, które zebraliśmy do starego wiadra, podnosząc za długie i nadal ciepłe ogony. Gdy wyszliśmy przed kamienicę, aby wysypać je do śmietnika nasza ulica wydała mi się prawdziwym rajem – jasnym i ciepłym. Tak odmiennym od wilgotnej piwnicy, przypominającej więzienie.
Dopadły mnie absurdalne wyrzuty sumienia. Szczury żyły w kanałach z naszej winy, zepchnięte na sam skraj do miejsc brudnych i pozbawionych światła słonecznego, w którym teraz z przyjemnością obaj wygrzewaliśmy twarze. Zrobiliśmy tak dlatego, ponieważ uznaliśmy je za obrzydliwe. Wysypując ich bezwładne ciała do przeładowanego kontenera na śmieci wiedziałem, że nie mogło być inaczej. Może kryła się w tym jakaś głębsza sprawiedliwość.
- Hej, Fabio! - Giovanni zwrócony w stronę skweru wołał brata, który podtrzymując głowę dłońmi siedział na krawężniku oparty plecami o słup. Otaczająca Giovanniego aura agresji i satysfakcji zniknęła zastąpiona przez odbijający się na twarzy niepokój. Fabio płakał.
Dopiero, gdy podeszliśmy bliżej zauważyłem, że obok młodszego Balamonte, po drugiej stronie słupa, siedzi ktoś jeszcze. Mały Nino, na oko siedmioletni chłopczyk, bliski płaczu rozcierał czerwony policzek. Reszta jego twarzy była blada jak mąka, a gdy zobaczył Giovanniego, trzymającego w dłoni okrwawiony kij, zrobił się niemal przezroczysty migiem podrywając tyłek z krawężnika, jakby parzył go niczym ciekła lawa. Kawałek dalej stała grupka ciekawskich dzieciaków, a wśród nich gaduła Paolo w swojej zniszczonej czapce z daszkiem z logo włoskiego koncernu samochodowego. Wiercił butem w ziemi, a wzrokiem szukał naszej uwagi. Wiedział, co się wydarzyło i bardzo chciał nam powiedzieć. Skinąłem na niego głową.
- Graliśmy w piłkę – zaczął. - Fabio, ja i Nino byliśmy w jednej drużynie, a bracia Cateno i Marco w przeciwnej. Podczas drugiej połowy przyjechał młody don Duffa. Zaparkował samochód przy słupie i poszedł porozmawiać z fryzjerem – wskazał palcem na niewielki zakład za swoimi plecami. - Nie trwało to długo, a gdy wychodził... – Paolo zawahał się. Zakłopotany spojrzał na małego Nino, który teraz wyglądał, jakby przeprowadzano nad nim sąd za ciężkie przewinienie. - Akurat wtedy piłka całkiem przypadkiem uderzyła w bok auta.
- I gdzie ona teraz jest? - zapytał zniecierpliwiony Giovanni.
- Zabrał ją don Duffa – odpowiedział Paolo. - Powiedział, że to będzie dla nas nauczka, a piłkę rzuci swojemu psu, żeby rozszarpał ją na części.
Szloch Fabia przybrał na sile. Giovanni ze współczuciem popatrzył na brata, a później zapytał:
- Kto kopnął piłkę? - kilkukrotnie stuknął pałką o bruk, pozostawiając na niej krwawy ślad.
Zapadła cisza. Usta małego Nino drżały jak pysk wyciągniętej z wody ryby z desperacją chwytając powietrze. Nagle i on rozpłakał się cedząc pomiędzy jednym szlochem a drugim słowa usprawiedliwienia.
- Ja nie specjalnie – zaczął głosem pełnym skruchy- Zeszła mi.
- Duffa cię uderzył? - zapytałem.
Nino zaprzeczył.
- To Fabio – wtrącił się Paolo.
Giovanni westchnął i pogładził brata po głowie. Powiedział mu coś na ucho i Fabio trochę się uspokoił. Rozumiałem dlaczego płacze, bo znając Duffę musiał wiedzieć, że nie ma szans na odzyskanie piłki.
Chłopak, który przyjechał z interesem do fryzjera miał dwadzieścia lat. Był synem majętnego przedsiębiorcy. Jego ojciec oficjalnie prowadził warsztat samochodowy, a nieoficjalnie szwalnię, gdzie produkował podrabiane damskie torebki z logo najlepszych włoskich projektantów. Przyjaźnił się z lokalnymi kamorystami. Sam niczym się od nich nie różnił. Naturę miał gwałtowną i bezwzględną. Przekazał ją synowi, który był od niego jeszcze gorszy. Niebywałą hipokryzją wydawało się, że przy całej okropności ich podłego życia Duffowie uważali się za wyjątkowo oddanych Bogu. Cały ród gromadnie uczęszczał na msze, składając przy okazji pokaźne datki na rzeczy neapolitańskiej katedry pod wezwaniem św. Januarego.
- Najświętsza Panienko! Giovanni! Dlaczego on tak płacze? - Z zadumy wyrwał mnie wysoki głos babci Cristiny, najstarszej kobiety z rodu Balamonte, która idąc ku nam załamywała ręce. Jej kaczy chód niezmiennie bawił mnie i rozczulał zarazem. Kiwała się na boki próbując w ten sposób ulżyć sobie przy dźwiganiu tuszy, a w szczególności obfitych piersi, do których z czułością przytulała swoje wnuki.
Nie miałem więcej niż dwa lata, kiedy po raz pierwszy poczęstowała mnie miętówką. Było to najwcześniejsze związane z nią wspomnienie, jakie utkwiło mi w pamięci. Wydawała się wtedy wielka jak góra. Objęła mnie swoimi potężnymi ramionami i ze zdziwieniem poczułem, że są miękkie jak poduszki. Babcia Cristina była opiekunką lokalnych dzieci. Cieszyła się wielkim szacunkiem, a jej zdanie nieraz znaczyło więcej, niż zdanie rodziców.
Zamienili z Giovannim kilka słów. W międzyczasie Fabio skrył się w fałdach sukni babci Cristiny niczym małe pisklę w kurzym puchu. Inne dzieci zbiegły się otaczając staruszkę. Paolo podniecony skakał wokół z werwą kauczukowej piłki. Nino przeciwnie, skamieniały od targających nim emocji, stał pod pociętą zmarszczkami dłonią, szukając pocieszenia w czułych ruchach gładzących go palców. W gwarze krzyków, pourywanych zdań i skarg na niesprawiedliwość cała historia została opowiedziana jeszcze raz.
Cristiną wstrząsnął dreszcz rodzącego się oburzenia. Rzuciła wokół kilka gniewnych spojrzeń. Jedno posłała Giovanniemu. Pod ciężarem rodzącego się poczucia winy ugiął się, jakby ktoś zarzucił mu na barki pięćdziesięciokilogramowy wór mąki. Miał pilnować brata, a zamiast tego tłukł szczury, oddając się skandalicznej w oczach babci rozrywce.
Staruszka zebrała wszystkie dzieci i kiwając się na boki poprowadziła w stronę kamienicy. W mieszkaniu z pewnością miała świeżo upieczone ciasto albo misę cukierków i słodkościami postanowiła pocieszyć Fabio oraz jego dalszych i bliższych przyjaciół.
Zniknęli nam z oczu, gdy ulicę przysłoniła zbłąkana grupa azjatyckich turystów. Rozłożyli laminowane mapy i rozglądając się na boki szukali charakterystycznego punktu orientacyjnego, dzięki któremu mogliby określić swoje położenie. Przewodnik, również Azjata, dwa razy obrócił się wokół własnej osi nim spostrzegł nas i zakłopotany łamanym włoskim zwrócił się o pomoc. Giovanni groźnie machnął na niego kijem. Mężczyzna spłoszył się i w pośpiechu poprowadził grupę przed siebie, byle dalej od nas.
- Muszę odzyskać tę piłkę, Piotr – zwrócił się do mnie. - Nie wiem jak, ale kiedy znajdę sposób będę potrzebował pomocy.
- Możesz na mnie liczyć – odpowiedziałem pewnie.
Deklaracja lojalności wobec przyjaciela - nie pierwsza i nie ostatnia – tym razem wydała mi się z niewiadomego względu wyjątkowa. Sprawiła, że coś przewróciło się we mnie i rozpaliło jak iskra. Nagle przed oczami zobaczyłem szczura. Miał ciemne gęste futro, ciemniejsze od futer swoich towarzyszy. Prężył się machając długim różowym ogonem. Szykował się do ataku, podczas gdy jego towarzysze ze strachem uciekali w ciemność.

Nikomu nie powiedziałem, co wydarzyło się w loterii. Na zawsze pozostało tajemnicą, jak Galucci tamtego dnia obeszła się ze mną. Już wcześniej rzadko odwiedzałem lichwiarkę. Czasami na prośbę ojca chodziłem po zdrapki, ale od feralnego wieczoru nie przekroczyłem progu loterii. Nie tej.
Właściwie to kilka spraw uległo zmianie.
Nadal nie wierzyłem, że mogę wzbogacić się dzięki grze, ale zacząłem wypełniać kupony. Póki co przeznaczałem na loterię śmiesznie małe sumy. Kupowałem jeden los na tydzień i tylko wtedy, gdy nie planowałem wydać pieniędzy na inny cel. Miałem nadzieję, że może przypadkiem uda mi się wygrać.
Po upokarzającym pobiciu, mającym miejsce na targu, bracia nie chcieli dłużej kraść. Na kilka miesięcy przestali interesować się nieswoimi majątkami. Ja wręcz przeciwnie. Cudze kieszenie zaprzątały mnie bardziej niż kiedykolwiek. Wolne chwile spędzałem włócząc się wzdłuż Via Toledo i obserwując turystów. Podglądałem gdzie chowają portfele, jak często zdarza się, że w roztargnieniu kobiety nie zapinają torebek, ilu pijanych ciągnie za sobą ogony chętnych, aby ich obrabować.
Minęły tygodnie nim nauczyłem się wypatrywać w tłumie znajome twarze złodziei. Żaden z turystów nie domyśliłby się, jaka liczba oczu codziennie pilnuje go, gdy pije kawę, kosztuje najlepszej neapolitańskiej pizzy albo przechadza się pod rękę ze swoją żoną.
Obserwowałem kieszonkowców, a po pewnym czasie oni zaczęli obserwować mnie. Wzbudzałem w ich szeregach nieprzychylne poruszenie. Na początku obawiałem się, że wpychając nos w nie swoje sprawy mogę narobić sobie kłopotu. Co prawda rzucano mi spojrzenia pełne wrogości, ale póki nie dobierałem się do kieszeni turystów, nie sięgałem po kosztowności, które przekraczając granice Neapolu stawały się własnością tutejszych złodziei, mogłem sobie stać i patrzeć. Gdybym chciał szkodzić już mieliby karabinierów na karku.
Kieszonkowcy z natury unikali konfrontacji. Skrupulatnie dbali, aby ich działania nie zostały zauważone, a okradziony zorientował się, że został pozbawiony portfela dopiero długo po samym czynie. Filozofia pracy, o ile tak można nazwać sposób ich działania, przekładał się także na relacje z policją i innymi przestępcami. Konflikt był ostatecznością.
Osiemnastego września, dzień przed świętem cudu, kręcąc się po Piazza Carita, szacowałem w myślach, jaka odległość dzieli mnie od willi don Duffy, leżącej w pobliżu cmentarza Fontanelle. Sprawa piłki należącej do Fabio nadal pozostawała nierozwiązana. Pomyślałem, że warto byłoby przyjrzeć się domostwu. Gdyby słowa młodego Duffy okazały się prawdą i futbolówka rzeczywiście spełniała rolę zabawki należącego do rodziny psa, może udałoby się ją odzyskać. Psy często biegają wzdłuż linii płotu oszczekując przejeżdżające samochody. Niewykluczone, że piłka leży gdzieś blisko ogrodzenia. Wystarczyłoby przecisnąć ramię pomiędzy kratami i sięgnąć po nią ręką.
Wyliczyłem, że od celu dzieli mnie nie więcej niż cztery kilometry. Tyle mogłem przejść spacerkiem w pół godziny. Pokonałem całą Via Toledo i przed Muzeum Archeologicznym skręciłem w lewo, kierując się w kierunku cmentarza.
Willę don Duffy z dwóch stron otaczał wysoki mur opleciony porostami. Z pozostałych, metalowy płot z pomalowanych na czarno prętów, ciasno zespawanych i ułożonych wzdłuż siebie. Każdy z nich kończył się ostrym grotem. Za ogrodzeniem, w odległości metra, rosły wysokie cyprysy tworzące szczelny żywopłot, ale odrobinę wolnej przestrzeni pozostawało pomiędzy krótkimi pniami iglaków. Aby cokolwiek dojrzeć trzeba było położyć się na ziemi. Strzelista, walcowata korona drzew zaczynała się trzydzieści centymetrów nad starannie przystrzyżoną trawą. Cyprysy posadzono, aby oddzielić willę od ludzi przechadzających się po niewielkim, przyległym do posesji parku. Zaniedbane krzewy posadzone wzdłuż alejek - dzięki osłaniającym ziemię wysokim palmom i drzewom o rozłożystym listowiu było tu całkiem wilgotno - rozrosły się tworząc gęstą masę, za którą łatwo było się schować. Przemykałem pomiędzy nimi od czasu do czasu przylegając brzuchem do ziemi. Zwrócony twarzą ku posiadłości nieskutecznie wypatrywałem psa.
Naszła mnie wtedy pewna refleksja. Bogactwo miało niepojętą moc stawiania murów i przeszkód pomiędzy ludźmi. Don Duffa być może posiadał powód, aby odgrodzić się od reszty świata. Sumienie miał równie czyste, co rynsztoki Neapolu. Nie brakowało osób, którym zaszedł za skórę. Ale dotyczyło to także ludzi z mojej ulicy. Wystarczyło, aby ktoś dostał lepszą pracę albo przejął spadek po bogatym krewniaku, a od razu zastawiał balkon parawanem, jakby zaczynała mierzwić go myśl, że ktoś może zajrzeć mu do mieszkania. Strofował biegające po klatce dzieciaki, które nagle przeszkadzały mu w piciu porannej kawy, pomimo że hałasowały ni mniej ni więcej, niż przed jego szczęśliwym wzbogaceniem.
Coś zaszeleściło w krzakach w bardzo bliskiej odległości. Przestraszyłem się, że może to jeden z błąkających się tu neapolitańskich kundli. Przez dłuższą chwilę siedziałem w kompletnym bezruchu. Czekałem na jakikolwiek dźwięk, ale nie słysząc warczenia ani innych niepokojących odgłosów stwierdziłem, że to pewnie ptak, który pośród zarośli uwił sobie gniazdo.
W tym samym momencie, kiedy postanowiłem zignorować hałas, spomiędzy gałęzi wystrzelił młody chłopczyk w krótkich, obdartych gatkach. Zerwałem się na równe nogi i poznając oddalającą się postać otworzyłem usta gotowy zawołać chłopca nim zniknie mi z oczu.
- Wracaj! Gdzie biegniesz, baranie? - rzuciłem krótko po czym natychmiast umilkłem z niepokojem spoglądając w kierunku cyprysów. Jeśli gdzieś za nimi przechadzał się pies nie chciałem ściągać na nas jego uwagi.
Fabio poznał mój głos. Ze zdziwieniem odwrócił się i spojrzał na mnie, jakbym był dziwolągiem o czterech rękach, który w żadnym razie nie powinien istnieć, a już na pewno nie powinno go tutaj być.
- Co tu robisz, Piotr? - zapytał. Rozejrzał się, a upewniony, że nikt nie zwrócił na nas uwagi ponownie skrył się w zaroślach.
- Szukam ptasich jaj, a ty? - zażartowałem sobie, ale Balamonte nadal niezmiernie zaskoczony nieoczekiwanym spotkaniem zrozumiał wszystko dosłownie.
- Ptasich jaj? Tutaj ich nie znajdziesz, lepiej szukać w pobliżu winnic – odpowiedział z powagą.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem i zapytałem ponownie:
- Po co siedzisz pod płotem i udajesz przepiórkę, Fabio?
- Giovanni kazał sprawdzić mi, czy piłka jest jeszcze u don Duffa. Ma plan, jak ją odzyskać.
Jeszcze? W mig zrozumiałem, że młody Balamonte nie pierwszy raz skradał się w krzakach obserwując dom. Gdyby było inaczej nie użyłby tego słowa.
- I co? Wypatrzyłeś ją?
Kiwnął na mnie ręką dając znak, żebym poszedł za nim. Pokonaliśmy kilka metrów wzdłuż linii zarośli. Układając się na brzuchu spojrzałem w kierunku, który wskazywał Fabio.
Na werandzie willi, przy niskim szklanym stoliku, siedział ojciec i syn. Starszy don Duffa w samej bieliźnie sączył drinka, a młodszy ubrany w garnitur wachlował się podkładką wyciągniętą spod smukłego kufla, który stał przed nim na wpół opróżniony. Obok leżał pies, trzymając pomiędzy łapami nowiutką futbolówkę.
Nigdy wcześniej nie widziałem psa podobnej rasy. Jego psyk przypominał połączenie dobermana - po którym przejął kształt łba i spiczaste trójkątne uszy – oraz buldoga z charakterystyczną fałdą skóry zwisającą z warg okrywających szczęki. Smukły, wysoki, wydłużony korpus upodobniał go do charta. Krótka szara sierść odbijając promienie słońca, przybierała stalowoniebieski odcień.
Don Duffa senior potrząsnął pustą szklanką. Resztki lodu zagrzechotały delikatnie uderzając o grube szkło. Na ten dźwięk jak na wezwanie pojawiła się gosposia, niosąc na tacy butelkę whisky. Pies podniósł się i zamerdał ogonem myśląc, że kobieta przyszykowała dla niego jakiś smakołyk. Dopiero w pozycji stojącej w pełni uwidaczniał się jego majestat. Łbem sięgał gospodyni do piersi i gdyby tylko chciał, nie odrywając łap od ziemi, jednym kłapnięciem pyska, mógłby przegryźć jej szyję jak gumową zabawkę. Wyglądał jak bestia wyrwana z samego piekła.
Fabio przyglądał się psu z mieszanką obawy i nienawiści. Wierzył w brata bezgranicznie, ale chyba nawet on przy całym swoim optymizmie musiał mieć wątpliwości, czy można ujść cało z tak ryzykownej konfrontacji. Zabrać zabawkę pupilowi don Duffy było równie łatwo, co szarpnąć tygrysa za wąsy i nie stracić ręki.

Giovanni czekał na mnie przed kamienicą, przy stercie piętrzących się śmieci, których miasto nie wywoziło z ulicy od dobrych kilku tygodni. Nieobecny myślami wymachiwał kijem na szczury, jakby próbował trafić niewidzialną piłkę, która nadlatywała ku niemu, a chwilę przed zetknięciem z powierzchnią drewna oddalała się złośliwie.
Przeszyty jego skupionym spojrzeniem z ciekawością czekałem, aż wyjawi mi swój plan.
- Jutro dzień cudu – zaczął bez zbędnego owijania w bawełnę. - Don Duffa wraz z rodziną i osobistą ochroną będzie chciał pokazać się w katedrze, zobaczyć przemienienie na własne oczy, to pewne. Za nimi do kaplicy pójdą gosposia wraz z ogrodnikiem. Willa będzie pusta.
- Skąd ta pewność, że nikt nie zostanie, aby jej pilnować? - zapytałem podejrzliwie. Trudno było mi uwierzyć, że dom pozostanie bez opieki.
- Don Duffa lubi uchodzić za bogobojnego i oddanego kościołowi. Komunie przyjmuje tylko z rąk biskupa. We wszystkie święta skrupulatnie rozlicza pracowników z tego, czy byli na mszy, oddali cześć Bogu oraz patronowi miasta św. Januaremu – odpowiedział pewnie. - To słowa babci Cristiny. Pracowała u niego w szwalni, gdy miała jeszcze dobry wzrok i obsługa maszyny do szycia nie sprawiała jej problemu. Poza tym don Duffa nie spodziewa się, że ktokolwiek byłby na tyle szalony, aby pod jego nieobecność kręcić się mu po podwórku.
Giovanni miał rację. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się na posesję bandyty, który uchodzi wśród ludzi za nieobliczalnego. Nikt prócz nas. „Chodziło tylko o odzyskanie piłki, ale kto wie, co będzie, jeśli ktoś zauważy dwóch kręcących na tyłach chłystków”, pomyślałem. „Może podać nasz rysopis młodemu Duffie, który przecież zna nas obu z widzenia. Czy, gdy zauważy brak piłki domyśli się, że chodzi o Balamontów oraz trzymającego się z nimi syna imigrantów”?
Dreszcz przeszedł mi po plecach.
„Na pewno się domyśli, to nie ulega wątpliwości”.
- W porządku. Dom będzie pusty, a co z psem? - zapytałem. Bałem się jak cholera, ale rezygnacja z udziału w przedsięwzięciu nie wchodziła w rachubę.
- Psem zajmę się osobiście. - Giovanni uśmiechnął się. W tym nieznacznym grymasie ust było coś nieobliczalnego.
Bez obrzydzenia zanurzył ramię w stercie śmieci i wyłowił nadpsutą pomarańczę. Podrzucił ją do góry i z precyzją uderzył kijem, posyłając prosto w ścianę. Pomarańcza uderzając w mur rozpadła się na części, pozostawiając na tynku promienistą plamę i resztki odpadającego miąższu.
Giovanni planował przechytrzyć psa w najgorszy możliwy sposób. Chciał zaskoczyć go i rąbnąć w łeb kijem od szczotki.
- Najpierw przyłożę mu prosto w nos, a później ogłuszę go uderzeniem z góry – powiedział. - Załatwię go na amen.

W dzień cudu św. Januarego nad Neapolem zawisła deszczowa chmura, przygnana z głębi kontynentu. Chociaż zapowiadało się na to od rana, ulewa zamiast spać rzęsistym deszczem, kotłowała się w obłokach, trzymając w niepewności każdego, kto postanowił wybrać się do katedry na święto przemienienia.
Giovanniemu i mnie było to nawet na rękę. Nagły spadek temperatury usprawiedliwiał kurtki, które założyliśmy na siebie. Balamonte mógł bez podejrzeń schować w rękawie kij na szczury. W kieszeni swojej jeansowej kanadyjki ukryłem składany scyzoryk. Zabrałem go na wszelki wypadek, gdyby Giovanni nie dał rady psu, ale nie byłem pewien, czy mógłbym go użyć nawet wobec zwierzęcia. Może jeśli zależałoby od tego życie przyjaciela.
Nie wzbudzilibyśmy większych podejrzeń, pośród mijających nas przechodniów, niosąc pałkę w dłoni, a nóż chowając do kieszeni spodni, ale fakt, że nikt nie mógł zobaczyć odznaczającego się pod materiałem kształtu rękojeści uspokajał mnie i dodawał pewności siebie.
Szliśmy we dwóch. Fabio został w domu. Babcia Cristina pod groźbą wiecznego potępienia, a także innych bardziej namacalnych kar zabrała go pod katedrę, gdzie teraz ściśnięci w tłumie oczekiwali, aż karabinierzy punktualnie o dziewiątej rano otworzą drzwi kościoła i wpuszczą zgromadzonych do środka. Sami ledwo wywinęliśmy się od uczestnictwa w uroczystości, a to tylko za sprawą naszego stanowczego sprzeciwu oraz wstawiennictwa ojców, którzy zgodnie uważali, że jesteśmy już na tyle dorośli, aby decydować, czy chcemy gdzieś iść, czy też nie. Sami posiadali do cudu ambiwalentny stosunek.
Dokładnie dziesięć po dziewiątej wkroczyliśmy na teren przylegającego do posesji parku. Pomimo że działaliśmy w słusznej sprawie ogarnęło mnie uczucie zdenerwowania jak wtedy, gdy chodziliśmy na targ, aby kraść jedzenie.
„To nie my powinniśmy przeciwdziałać podobnym występkom”, pomyślałem górnolotnie. „Istniały przecież nadrzędne siły stojące na straży sprawiedliwości. A gdybyśmy zwrócili się do karabinierów o pomoc? Pewnie wyśmieliby nas, a słysząc wpływowe nazwisko don Duffy, tchórzliwie opowiedzieliby się po jego stronie”.
Ostatnio, gdy dotykałem ogrodzenia było nagrzane od słońca. Teraz stalowe pręty wydawały się zimne. Wychłodził je wiatr, którego porywy targały koronami parkowych drzew.
Rozejrzałem się. W zasięgu wzroku prócz Balamonte nie było żywego ducha.
Chłód stali i łopoczący połami kurtki wicher dodał mi siły. Pogoda sprzyjała nam, pomimo groźby deszczu. O ile trudniej uciekałoby się przed psem, gdyby z nieba lał się piekący żar. Spojrzałem na Giovanniego. Przytulony do ziemi obserwował, co działo się na podwórzu za ścianą cyprysów. Trwało to chwilę, po czym dał mi znak, abym przeskoczył ogrodzenie. Zrobiłem to bez problemu. Pręty dzieliła niewielka przestrzeń, można było wcisnąć w nią stopę i dzięki tarciu, jakie powstawało pomiędzy stalą a butem, wspiąć się na szczyt płotu jak po drabinie.
Będąc już po drugiej stronie rozejrzałem się po podwórzu. Stałem na zapleczu domu, gdzie Duffowie prawdopodobnie spędzali wolny czas z przyjaciółmi. Naprzeciw po mojej lewej stronie znajdował się nieduży, owalny basen. Obok wybudowano marmurowy grill z rusztem, na którym z łatwością zmieściłoby się kilkanaście wołowych steków. Po prawej stała drewniana altana. Wejście i okna powleczono moskitierą. To co znajdowało się wewnątrz skutecznie przysłaniał materiał,wydymający się pod wpływem wiatru.
Teraz ja dałem znak Giovanniemu. Spomiędzy cyprysów najpierw wyfrunął przerzucony przez ogrodzenie kij. Balamonte pojawił się obok mnie zaraz po tym. Tak jak ustaliliśmy wcześniej, po sprawdzeniu podwórza, które widzieliśmy przed sobą jak na dłoni, rozdzieliliśmy się. Należało obejść dom i odszukać psa. Skoro nie było go na tyłach musiał kręcić się przed domem. Ja zacząłem obchodzić budynek od lewej, Giovanni od prawej. Ustaliliśmy, że jeśli wpadniemy na psa zaczniemy krzyczeć. Dzięki wołaniom szybko się odnajdziemy. Gdy to nastąpi, miałem skupić na sobie uwagę zwierzęcia i zapewnić Balamonte najlepsze warunki do dokładnego przymierzenia i pierwszego uderzenia kijem.
Nogi trzęsły mi się, gdy mijałem werandę, a kiedy straciłem Giovanniego z oczu ogarnęło mnie trudne do opisania przerażenie. Jedną z dłoni ciągle trzymałem w kieszeni kurtki, kurczowo ściskając scyzoryk. Bałem się, że na widok wielkiego psa strach sparaliżuje mnie i nie pozwoli wydusić z siebie słowa. W przeciwieństwie do mnie, Balamonte, wyglądał na całkowicie spokojnego. Dlaczego ja byłem takim tchórzem?
Przeszedłem pod niskim zadaszeniem - dla wygody, mniej więcej w połowie wiaty, mieściło się boczne wejście - pod którym młody don Duffa prawdopodobnie parkował samochód, gdy na krótko pojawiał się w willi, pomiędzy jednym biznesowym spotkaniem a drugim. Ciągle kręcił się po mieście, odwiedzając różnych podejrzanych typków. Robił z nimi interesy. Chodziły słuchy, że gdzieś na zboczach Wezuwiusza buduje swoją własną willę.
Rzuciłem okiem przez przeszklone drzwi. Wydawało mi się, że coś mignęło w głębi salonu, widocznego z perspektywy wąskiego prześwitu zwieńczonego łukiem. Prowadził on na korytarz i dalej w głąb domu. Ruch był bardzo szybki i na pewno nie mógł być dziełem człowieka.
Gdy ponownie zobaczyłem Giovanniego obaj staliśmy przed głównym wejściem. Obeszliśmy dom, a po psie nie było śladu. Pomyślałem, że może na czas nieobecności domowników został zamknięty w środku. Widziałem ruch. To mógł być pies. Podzieliłem się spostrzeżeniem z Giovannim.
- Oby nie było tak, jak mówisz, Piotr – powiedział zatroskany. - Inaczej cały nasz trud poszedłby na marne.
- A może piłka leży gdzieś pomiędzy cyprysami albo wpadła do basenu? - odpowiedziałem. Nie musieliśmy od razu zakładać, że pupil Duffów nie rozstawał się z nią i jest teraz wewnątrz budynku.
Ruszyliśmy z powrotem na tyły, żeby dokładniej przeszukać teren. Wiatr ustał. Pomimo tego moskitiera osłaniająca wejście do altany pozostawała nienaturalnie wybrzuszona. Niewidzialna dłoń strachu zacisnęła się na moim karku. Poczułem jak skóra mrowi pod jej dotykiem, a dreszcz przechodzi niżej wzdłuż pleców, aż po koniec kręgosłupa. Pies skrył się w altanie. Wprost niewiarygodne, że nie wyczuł naszej obecności.
Gdy tylko wyprostowałem ramię, aby wskazać przyjacielowi moskitierę wychylił się zza niej ogromny szary łeb. W pysku trzymał futbolówkę z taką łatwością, jakby nie była większa niż piłka do tenisa. Pies spojrzał na nas ze zdziwieniem i sapnął groźnie. Wyraźnie nie mógł zdecydować się, czy uznać nas za zagrożenie.
W napięciu wyciągnąłem z kieszeni scyzoryk i rozłożyłem ostrze. Giovanni uniósł kij. Sprawiał wrażenie pewnego siebie i rozluźnionego, podobnie jak bokser, który wchodzi na ring pewny swych umiejętności. Zazdrościłem mu tego luzu. Psychicznie był silniejszy ode mnie. Miał w sobie spokój lwa szykującego się do ataku.
- Hej! Psie! Choć tutaj! – wychrypiałem łamiącym się głosem.
Zwierzę przechyliło łeb przebierając łapami. Jego niesłabnące zdziwienie wydało mi się nienaturalne. I nagle mnie oświeciło. Rozluźniłem się. Niepotrzebnie się obawialiśmy.
- A niech mnie! To tylko szczenię! - zawołałem ucieszony. Wielki, niegroźny szczeniak jakieś przedziwnej psiej rasy przybierającej nienormalnie wielkie rozmiary.
Jakby na potwierdzenie wypowiedzianych słów pies przyjaźnie zamerdał ogonem. Wyprężył się przywierając do ziemi przednimi łapami, w ten sposób zapraszając nas do wspólnej zabawy. Stał tak gotowy w każdej chwili ruszyć w szaleńczy bieg i oczekiwał, że zrobimy dokładnie to samo, goniąc go, aż zmęczy się i opadnie z sił. Ucieszyłem się. Łatwiej odebrać psu piłkę w trakcie zabawy niż podczas walki na śmierć i życie.
- Choć do mnie, piesku! - zawołałem radośnie, klepiąc się po udach. Ale pies, w jakimś szaleńczym tańcu, obrócił się dwukrotnie wokół własnej osi i pozostał w miejscu, a kiedy zrobiłem krok ku niemu, potykając się wystrzelił przed siebie jak opętany.
Ruszyliśmy za nim próbując otoczyć go i zagonić w miejsce, gdzie nie mógłby nam zbyt łatwo uciec. Wybraliśmy kąt ogrodzenia za altaną. Kluczyliśmy po podwórzu obserwując, jak biegnie na złamanie karku, aby chwilę później drąc pazurami trawę, niemal w miejscu zmienić kierunek ucieczki niczym tropiony zając. Gdy wydawało się, że już zdołaliśmy go usidlić, zamykając w niewielkiej przestrzeni pomiędzy nami a ogrodzeniem, pies w ostatnim szaleńczym odruchu, rąbnął Giovanniego łbem w brzuch. Ten pod wpływem ciosu odsunął się na bok i zwierzę pognało przed siebie prosto w altanę. Drewniana ściana zaskrzypiała od mocnego uderzenia, ale nie ustąpiła mu miejsca i pupil don Duffy padł na trawę oszołomiony. Kiedy wreszcie wstał z pyska zwisał mu już tylko skórzany flak, będący niegdyś futbolówką. Pies natychmiast stracił zainteresowanie piłką i pozostawiając ją na ziemi podszedł do nas skomląc, a widząc, że nie zamierzamy okazać mu zainteresowania potruchtał w stronę basenu. Niebezpiecznie przechylając się przez krawędź napił się wody, a później spokojnie ułożył na werandzie, układając łeb na skrzyżowanych łapach.
Giovanni nie dowierzając w to, co się właśnie stało podniósł kijem przebitą piłkę, a widząc cztery dziury od kłów, które przecięły skórę z łatwością, jaką biurowy dziurkacz przebija kartkę papieru, cisnął futbolówką w stronę psa, który podniósł tylko głowę zupełnie nie rozumiejąc, co takiego się mu zarzuca.
Balamonte wpadł w szał. Było w nim tyle samo wściekłości, co rozpaczy. Wciąż trzymając w dłoni kij, zaczął dziurawić moskitierę. W innym wypadku uznałbym to za zabawne, ale mienie, które postanowił bezmyślnie zniszczyć należało do don Duffy. Tym bardziej, że Giovanni nie poprzestał na altanie. Podbiegł do werandy i najmocniej jak potrafił kopnął psa w zad. Zwierzę zerwało się z ziemi i przestraszone uciekło w cyprysy. Tylko wyglądający spomiędzy gałęzi łeb dawał do zrozumienia, że mu smutno z powodu, w jaki został potraktowany. W ułamku sekundy, nim zdążyłem krzyknąć, potępiając ów bezsensowny akt wandalizmu, Giovanni biorąc duży zamach szykował się do wybicia przesuwanych, szklanych drzwi. Odłamki szyby z głośnym brzdękiem posypały się na ziemię. W tej samej chwili zerwał się silny wiatr i zaczęło padać.
Balamonte bezwładne opuścił ramiona, jakby nagle zaczęły mu ciążyć. Cała agresja zniknęła, pozostawiając po sobie jakąś niepokojącą powagę. Kilkoma szybkimi krokami pokonałem werandę i schwyciłem dłonią kij. Mocno szarpnąłem ku sobie, ale Giovanni nie rozluźnił uścisku.
- Powinniśmy już iść – zasugerowałem z wyrzutem. Narażał nas obu, jak zwykle działając pochopnie i nie myśląc o konsekwencjach. Jakie szczęście, że wtedy elektroniczne alarmy były jeszcze rzadkością.
- Nie, Piotr – sprzeciwił się. - Don Duffa musi dostać nauczkę.
- Oszalałeś, przyjacielu?! - krzyknąłem. W żadnym wypadku nie mogłem dopuścić do splądrowania domu. Kto wie kogo Duffa nająłby do poszukiwania sprawców. Nie miałem zamiaru przez najbliższych kilka miesięcy, wychodząc na ulicę, oglądać się za siebie. - Nie wystarczy zniszczona altana i wybite drzwi?
Giovanni spojrzał na mnie z pogardą. Miał mnie za tchórza. Nagle wzrok złagodniał mu i zapytał:
- A co powiem bratu? Skórzana piłka to nie byle co. Fabio dołożył do niej z własnych oszczędności.
- Powiesz, że się nie udało. Na pewno zrozumie - opowiedziałem. - Co innego możemy zrobić? Choćbyśmy wybili wszystkie okna piłka nadal pozostanie dziurawa. Musisz się z tym pogodzić.
Pogodzić się to nie w stylu Giovanniego, ale miałem nadzieję, że rozsądek wygra.
Myliłem się.
Przestronny salon Duffów wypełniały ciężkie meble w stylu kolonialnym, kontrastujące z kanapą i fotelami obitymi białą skórą. Może byłem tylko prostym chłopakiem z Quartiere Spagnoli, ale intuicyjnie wyczułem, że podobne połączenia świadczą o złym guście.
Giovanni wszedł do salonu pomimo mojego stanowczego sprzeciwu. Najpierw zamierzałem zaczekać na zewnątrz, ale stwierdziłem, że lepiej zrobię, gdy wejdę za nim. Jeśli chciał robić coś głupiego, miałem większą szansę zaradzić temu, będąc w środku.
Na szczęście Balamonte nie planował zrobić użytku z kija na szczury. Nie chciał niczego niszczyć. Zamiast tego zaczął przeszukiwać szuflady. Najpierw wysokiej mahoniowej komody, a później stojącego w kącie sekretarzyka. Domyśliłem się czego szukał.
Na niskiej, szklanej ławie, która nie pasowała do wnętrza równie mocno, co skórzane siedziska, leżały pogniecione papiery, paczka papierosów oraz zapalniczka. Wyglądało to tak, jakby ktoś pośpieszne opróżnił kieszenie ze wszystkiego, co w nich miał. Pośród wytartych i ponadrywanych restauracyjnych rachunków oraz strzępków kartek z wyliczeniami (było też kilka niewyraźnie zapisanych numerów telefonu), znajdowały się zmięte w kulkę banknoty o wysokich nominałach. Pośpiesznie oddzieliłem pieniądze od śmieci i zdumiony naliczyłem ponad trzysta tysięcy lirów. Wyprostowałem banknoty i machnąłem nimi Giovanniemu przed nosem.
- Tyle chyba wystarczy na nową piłkę, co? - zapytałem uśmiechając się z satysfakcją i ulgą. Mogliśmy w końcu opuścić dom. Wracać do siebie.
Giovanni ucieszył się, ale widok pieniędzy zamiast zadowolić go rozbudził apetyt na więcej. Coś wtedy zaczęło kiełkować w najstarszym synu Balamontów. Nienawiść dopełniło nienasycenie. Od teraz, choćby nawet znalazł walizkę pełną lirów, to rozglądałby się wokół, czy gdzieś przypadkiem nie ma jeszcze drugiej. Pewnie przewróciłby willę do góry nogami, gdyby nie papuga.
Nagle z korytarza wyleciał ptak o śnieżnobiałym upierzeniu. Ciało długości męskiego przedramienia kończyły ostre szpony, którymi wbił się w kołnierz Giovanniego. Z szeroko rozłożonymi skrzydłami – sprawnie używał ich do utrzymania równowagi – przypominał drapieżnego orła. Rozdrażniony naszą obecnością wrzeszczał i dziobał Balamonte w głowę. Nagle wzbił się w powietrze i jakby nigdy nic usiadł na komodzie. Wydając z siebie krótkie skrzeki groźnie rozkładał i składał półokrągły pióropusz zdobiący głowę.
Giovanni bez namysłu rzucił się ku papudze. Nim zdążył podnieść kij, zerwała się gwałtownie zrzucając przy tym książki leżące na komodzie i znów złapała Balamonte za kołnierz dziobiąc bez opamiętania. Robiła to bardzo zręcznie, jednocześnie osłaniając się od ciosów bijącymi skrzydłami oraz wprawnymi unikami. Chociaż próbowałem pomóc nie mogliśmy jej odgonić, aż sama uznała, że otrzymaliśmy wystarczającą nauczkę i furkocząc usiadła na szafie poza zasięgiem rąk.
- Cholera – zaklął Giovanni, dotykając obolałej głowy. Byłby gotowy walczyć z ptakiem choćby do nocy, ale nie mieliśmy tyle czasu.
- Spadajmy stąd. Już po dziesiątej – zakomunikowałem spoglądając na zegar wiszący na ścianie.
Balamonte zgodził się niechętnie. Nie zdążył przecież przeszukać domu.
Wychodząc potrąciłem nogą jedną ze zrzuconych przez ptaka książek. Miała twardą skórzaną okładkę z odciśniętym znakiem krzyża. Nie był to jednak typowy chrześcijański krzyż. W miejscu, gdzie powinien znajdować się Jezus umieszczono szeroko rozwarte oko. Pierwszy raz spotykałem się z podobnym symbolem. Niestety i nie ostatni. Kryło się za nim coś znacznie groźniejszego niż gniew don Duffy i wszystkich jego popleczników. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale już wkrótce miałem się przekonać na własnej skórze, jakie mroczne tajemnice skrywa.

Jeszcze przed południem zdążyliśmy odwiedzić świetnie wyposażony sklep sportowy przy Via Chiaia, gdzie prócz strojów sportowych i astronomicznie drogich rakiet do tenisa, sprzedawano najlepsze jakościowo piłki nożne. Nie oszczędzając wybraliśmy skórzaną, biało- czarną futbolówkę z błyszczącymi i wytrzymałymi na uszkodzenia łatami.
Fabio, który spodziewał się otrzymać podniszczoną przez psie zęby, zabraną mu przez Duffę piłkę, na widok nowej oniemiał z radości i przez dwa dni cackał się z nią jak z jajkiem, a gdyby nie docinki ze strony Giovanniego, uzmysławiające mu, że trochę przesadza, chyba postawiłby ją na szafce i nigdy nawet nie kopnął.
Pomimo drogiego prezentu jaki sprawiliśmy Fabio, z sumy zabranej z willi pozostało wystarczająco wiele, aby dwóch chłopaków z biednej dzielnicy, nie wiedziało, co rozsądnego można by z nią zrobić. Poszliśmy na pizzę, kupiliśmy papierosy, pomimo że żaden z nas nie palił, pograliśmy na automatach i zjedliśmy najdroższe lody w życiu, w knajpce na wybrzeżu z widokiem na Zatokę Neapolitańską.
Resztę pieniędzy postanowiliśmy zainwestować. Ojciec braci Balamonte zawsze powtarzał, że gdyby posiadał odpowiednio dużą kwotę pomnożyłby ją lokując w intratnym biznesie. Co prawda, żadna wolna kwota, jaka do tej pory wpadła mu w ręce, nigdy nie okazała się odpowiednio duża, ale słowa te utkwiły nam w pamięci. Mieliśmy wyjątkowo szczęśliwy dzień i chociaż nie obyło się bez kłopotów, ostatecznie wszystko poszło po naszej myśli. Korzystając z dobrej passy postanowiliśmy pomnożyć pieniądze na loterii. Pewnie żaden młody wilk biznesu nie uznałby tego za dobry pomysł, ale nam wydał się wspaniały.
Kupiliśmy cały stos losów z niecierpliwością oczekując dnia następnego. Do loterii udaliśmy się z samego rana. Sprawdzenie wszystkich ciągów cyfr zajęło nam sporo czasu, a im mniej zostawało ich do sczytania, tym markotniejsze mieliśmy miny. Czekało nas wielkie rozczarowanie, ponieważ żaden z losów nie okazał się szczęśliwy.
Pomysł, który jeszcze wczoraj był dojrzały i dalekowzroczny, dziś okazał się totalnym głupstwem. Bardzo krytycznie określiłem w myślach swoje postępowanie, a wnioskując po minie Giovanniego on zrobił dokładnie tak samo. Nie ukoiło to naszego bólu po stracie pieniędzy, więc zaczęliśmy wymyślać sobie nawzajem.
- To był twój pomysł, Piotr – wytknął mi ze złością Balamonte. Ale ja nie zamierzałem się z tym zgodzić.
- A czyj ojciec wciskał nam do głowy bzdury o pomnażaniu pieniędzy? - zapytałem z przekąsem.
- W pomnażaniu pieniędzy nie ma niczego złego, byleby nie próbować tego na loterii! - uniósł się. - Nie wykręcisz się chyba i nie powiesz, że ja zaproponowałem kupno losów?
- Pomysł był mój, ale ty się na niego zgodziłeś – odparłem. - Nie przypominam sobie, żebyś stał z boku, gdy przyszedł czas na wypełnianie kuponów. Skreślałeś liczby razem ze mną, uśmiechnięty od ucha do ucha.
W końcu Giovanni rąbnął pięścią w stół, przy którym sprawdzaliśmy liczby. Niespodziewane uderzenie przestraszyło starego właściciela loterii do tego stopnia, że spadły mu okulary. Santo, bo tak miał na imię, spojrzał na nas z naganą. Balamonte zerwał się z krzesła i trzaskając drzwiami, wściekły opuścił kantorek.
Zebrałem wszystkie kupony i wyszedłem na ulicę. Nagle cała sytuacja wydała mi się niezwykle zabawna. Zacząłem śmiać się z siebie, Giovanniego, całej tej farsy z piłką i roztrwonionymi pieniędzmi na loterii. Pomimo usilnych prób nie mogłem powstrzymać ataku wesołości, zwracając na siebie uwagę zdumionych przechodniów.
Pomiędzy nimi była dziewczyna, wnioskując po sposobie w jaki się nosiła, niewiele starsza ode mnie. Wyglądała na niezwykle zmęczoną, także trochę pijaną, a jej skąpe, wymięte ubranie wskazywało, że od dłuższego czasu kręci się po mieście w poszukiwaniu wrażeń. Długie, kręcone włosy rozpuściła ponętnie. Spod jej modnej i obcisłej bluzki wystawały półksiężyce piersi, które opięte zdawały się za chwilę rozerwać materiał i zakosztować wolności. Wyraz pięknych oczu charakteryzowało ciągłe, przeszywające skupienie. Była to cecha ludzi niezachwianie przekonanych o własnej atrakcyjności.
- Wygrałeś na loterii? - spytała podejrzliwie, opierając się o moje ramię.
Wzrok wlepiła w pokaźny plik losów, próbując coś z nich wyczytać. Nie często spotyka się gracza, który w tak dobrym humorze opuszcza budynek loterii. Nie wygrana była przyczyną mojej wesołości, ale dziewczyna nie mogła tego wiedzieć. Postanowiłem pociągnąć grę pozorów i nie wyprowadzać jej z błędu. Schlebiało mi jej zainteresowanie.
- Tak, najwyższą wygraną – odparłem, zostawiając w dłoni jeden przypadkowy kupon, a resztę posyłając w pobliską stertę śmieci, które jak wszędzie tak i tu piętrzyły się wokół miejskich koszy.
- W takim razie, gdzie masz pieniądze? - Zamrugała zalotnie, mniej podejrzliwa, ale nadal z rezerwą.
- Muszę przyjść po nie jutro. Przywiozą je z centrali. Właściciel nie miał w sejfie odpowiedniej sumy -skłamałem. Nie do wiary, jak łatwo wymyśliłem usprawiedliwienie. Chciałem, jak najdłużej zatrzymać ją przy sobie. Potrzebowałem towarzystwa. Tym lepiej, że przypadkowym kompanem okazała się piękna dziewczyna.
- To wspaniale! Gratuluję! - ucieszyła się, jakby chodziło o jej własną wygraną. - Powinniśmy to uczcić. Mam na imię Lucia. Pozwolisz, że postawię ci wino i wypijemy je razem?
Zgodziłem się. Schowałem „wygrany” los do zewnętrznej kieszeni kurtki i ruszyliśmy przed siebie, zagłębiając się w wąskie uliczki centralnych dzielnic. W niewielkim sklepiku Lucia kupiła jedno z tanich włoskich win z łatwą do otwarcia nakrętką. Nie zdążyliśmy upić nawet ćwierci, gdy zapragnąłem opowiedzieć jej, co przydarzyło mi się wcześniej. Kryjąc się w bramie przed mżawką, która zaczęła siąpić z nieba, zastanawiałem się od czego powinienem zacząć, kiedy niespodziewanie zapytała:
- Masz dziewczynę?
- Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- A chciałbyś mieć?
- Pewnie.
- Możesz być moim chłopakiem, jeśli chcesz – zaproponowała.
Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam. Nie za bardzo rozumiałem do czego zmierza, choć intuicyjnie wyczuwałem jakiś podstęp. Już wtedy wiedziałem, że nici z miłego wieczoru.
- Chłopak musi kupić swojej dziewczynie pierścionek – uśmiechnęła się zalotnie, odsłaniając rząd równych, śnieżnobiałych zębów. - Najlepiej z diamentem. Kupisz mi taki?
- Jasne. Z największym diamentem, jaki będzie można dostać w Neapolu – odparłem przezornie. Musiała mieć mnie za niezłego idiotę. Poznaliśmy się niedawno, ale pomimo tego poczułem się dotknięty.
Przysunęła się bliżej mnie, przypierając do muru. Czułem na swojej klatce piersiowej dotyk piersi, a na twarzy oddech przesiąknięty zapachem taniego alkoholu. Pocałowała mnie i był to naprawdę namiętny pocałunek.
- Spotkajmy się jutro o dziewiątej rano. Będę na ciebie czekała przed loterią – odparła podnosząc z ziemi butelkę wina. – Teraz muszę już iść. Do zobaczenia.
Lucia oddaliła się szybkim krokiem, znikając za najbliższym zakrętem. Sprawdziłem kieszenie kurtki. Kupon zniknął.
Dziewczyna okazała się niezwykle sprytna. Nie przechytrzyła mnie, ale uznałem ową złodziejską przedsiębiorczość za coś bardzo atrakcyjnego. Żałowałem, że już jej więcej nie zobaczę, i że nawet nie zdążyłem zamienić z Lucią, choćby kilku szczerych zdań.

[ Dodano: Wto 28 Sty, 2014 ]
Chyba strzeliłem sobie w stopę, umieszczając tak długi fragment. Będzie nauka na przyszłość.
Mam nadzieję, że powodem braku komentarzy jest właśnie objętość, a nie jakość tekstu.
Ostatnio zmieniony wt 06 maja 2014, 22:16 przez chilipouder, łącznie zmieniany 2 razy.
Strona autorska: http://mateuszskrzynski.wordpress.com

2
Taki rodzaj tekstów jest ciężki do odbioru przez internet, przynajmniej ja potrzebuję wygodnego fotela i papierowych stron w spokojny wieczór – a niestety, nie mam tu drukarki.
Bo w tym fragmencie brak „łupnięcia”, zresztą, nawet nie powinno go być! Może odrobinę za mało udało mi się wejść w klimat, ale sądzę, że to dobry kawałek. Charaktery bohaterów wolno się zarysowują, sceny bicia szczurów i odkrycia, że pies jest szczeniakiem wciągają. Bardzo smaczny neapolitański sos.
Tyle, że bohater jest przeźroczysty, niemal jakby całość nie była widziana z jego perspektywy. W poprzednim fragmencie zaznaczał się dużo wyraźniej. Dodam parę uwag, które nasunęły mi się w czasie czytania:
Święty Dyzma patrony łotrów i skazańców
Mała literówka
aby w relikwiarzu niesionym prze kapłana chlupotało równie mocno, co w potrząsanej butelce wina.
Tu mi brakuje określenia, co chlupotało... może dodać „ciecz”?
Drogę w mroku musieli pokonywać wszyscy mieszkańcy, bez względu na to, gdzie mieściła się ich komórka.
Skoro żarówka była tak słaba, tak czy tak musieli brać latarki :D
Giovanni miał w sobie tę niezidentyfikowaną z pochodzenia złość, która żyła w wielu młodych chłopakach w naszej dzielnicy. Brała się nie wiadomo skąd i rosła wraz z upływem lat. Lepiej było nie zadzierać z nikim, kto pielęgnował w sobie nienawiść, a już na pewno nie z tymi, którzy uważali ją za swój największy atut. Giovanni szczycił się nią jak student dyplomem wyższej uczelni. Cieszyłem się, że jest moim przyjacielem.
A to jest bardzo dobra obserwacja!
Przyjaźnił się z lokalnymi kamorystami. Sam niczym się od nich nie różnił. Naturę miał gwałtowną i bezwzględną. Przekazał ją synowi, który był od niego jeszcze gorszy. Niebywałą hipokryzją wydawało się, że przy całej okropności ich podłego życia Duffowie uważali się za wyjątkowo oddanych Bogu.
Tak się zastanowiłam... czy to było aż tak niezwykle w Neapolu? Czy kamoryści byli postrzegani źle przez ubogich mieszkańców, a szczególnie – dorastających chłopaków? Zdanie o podłości i oddaniu Bogu wydaje mi się takim wtrętem z perspektywy współczesnego obserwatora.
Dopiero w późniejszych akapitach przekonałeś mnie, o co chodzi w „podłości” Duffych.
Kiwała się na boki próbując w ten sposób ulżyć sobie przy dźwiganiu tuszy
Trochę komicznie wyszło :D
Spod jej modnej i obcisłej bluzki wystawały półksiężyce piersi, które opięte zdawały się za chwilę rozerwać materiał i zakosztować wolności
Dłuższą chwilę nie mogłam pojąć, o co chodzi z półksiężycami i jak wystają :D Taki dekolt typu „ serce”? Ja bym jednak zmieniła określenie.

Pisz dalej, powodzenia! Ciekawa jestem, kiedy zacznie się thriller :)

3
chilipouder pisze:Mniej więcej tydzień przed dniem cudu św. Januarego dom wypełniało trudne do uchwycenia poruszenie. Święto to jest jednym z ważniejszych w życiu wierzącego neapolitańczyka. Matka co prawda nie była neapolitanką, ale głęboko wierzyła w Boga, a jeszcze bardziej w opiekuńczą moc świętych.
Te zdania do siebie nie pasują. Pierwsze jest pamiętnikowe, wspomnieniowe, familiarne. Ktoś po latach opowiada o tym, jak to drzewiej bywało w jego domu. Drugie jest sztywne, jakby je przepisano z Wiki i nieco zmodyfikowano na rzecz tekstu. W trzecim wracasz do uroku, ciepła rodzinnych wspomnień.
chilipouder pisze:Złożone w zbiorowym sarkofagu, którego rolę spełniało metalowe pudełko po czekoladowych ciasteczkach firmy Great American Cookies, poprzedzielane fragmentami bibuły, leżały posegregowane według jej osobistej hierarchii.
Pewnie lepiej by się tu sprawdziło porównanie: złożone w metalowym pudełku /.../ jak w sarkofagu.
chilipouder pisze:Zawsze, gdy w okresie poprzedzającym datę powtórzenia cudu poruszano temat przemienienia krwi,
Jak dla mnie - za dużo słów z po-, prze-, rze-, rusz- - brzmieniowo bardzo podobne, co nie?
chilipouder pisze: Im biedniejszy był neapolitańczyk ściśnięty w tłumie tysięcy falujących głów, wyciągniętych ku kaplicy San Gennaro, tym mocniej wierzył i żarliwiej modlił się, aby w relikwiarzu niesionym prze kapłana chlupotało równie mocno, co w potrząsanej butelce wina.
          Mnie nie interesowały przepowiednie i boska przychylność. Uważałem, że sam kieruję swoim przeznaczeniem. Poza tym szczęście naszej rodziny bardziej zależało od woli ludzi. Ważniejszym było wtedy, czy don Volpe zatrudni ojca w swojej stolarni, a rektor przedłuży matce umowę na uniwersytecie.
          Wrzesień w Neapolu to nie tylko czas cudów. W połowie miesiąca szczury, które do tej pory żerowały w kanałach i na ulicach miasta, częściej niż zwykle, pojawiały się na podziemnych kondygnacjach kamienic, gdzie wiły gniazda i rodziły młode. Wraz z nimi przychodziły koty. Wieczorami z wilgotnych i ciemnych piwnic, dochodziły przeraźliwe dźwięki niekończących się walk na śmierć i życie. Szczury, choć instynktownie unikały konfrontacji, przyparte do muru broniły się zaciekle. Atakowały celując w łeb, dlatego wynik starcia wcale nie był jednoznaczny. Mogły zaszkodzić kocim stadom równie mocno, jak one im.
Zaczynasz opowieścią o cudzie św. Januarego, o nastawieniu rodziny i samego bohatera do tego dnia i wiary, a potem do szczurów. W tym momencie nie wiem, co wspólnego z opowieścią o święcie mają te nieszczęsne szczury. Fragment, w którym opisujesz walkę ze szczurami i zachowanie chłopców w piwnicy, jest ciekawy. Tylko dlaczego akurat w tym miejscu? To robi na mnie następujące wrażenie: mam ciekawy kawałek, to go tu wepchnę, szkoda, żeby się marnował. Nie wiem co dalej, może niżej jest cd szczurzej apokalipsy...

Zwróciłam uwagę na to, że piwnica jest niewielka, a gnieździ się w niej aż tyle szczurów? Jaką szansę ze stadem szczurów, broniących młodych ma jeden kot, nawet kot-eksterminator?

wrócę tu
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

4
Galla pisze:
Święty Dyzma patrony łotrów i skazańców
Mała literówka
aby w relikwiarzu niesionym prze kapłana chlupotało równie mocno, co w potrząsanej butelce wina.
Tu mi brakuje określenia, co chlupotało... może dodać „ciecz”?
Drogę w mroku musieli pokonywać wszyscy mieszkańcy, bez względu na to, gdzie mieściła się ich komórka.
Skoro żarówka była tak słaba, tak czy tak musieli brać latarki :D
Racja. Wszystko poprawione. :)

Galla pisze:
Przyjaźnił się z lokalnymi kamorystami. Sam niczym się od nich nie różnił. Naturę miał gwałtowną i bezwzględną. Przekazał ją synowi, który był od niego jeszcze gorszy. Niebywałą hipokryzją wydawało się, że przy całej okropności ich podłego życia Duffowie uważali się za wyjątkowo oddanych Bogu.
Tak się zastanowiłam... czy to było aż tak niezwykle w Neapolu? Czy kamoryści byli postrzegani źle przez ubogich mieszkańców, a szczególnie – dorastających chłopaków? Zdanie o podłości i oddaniu Bogu wydaje mi się takim wtrętem z perspektywy współczesnego obserwatora.
Dopiero w późniejszych akapitach przekonałeś mnie, o co chodzi w „podłości” Duffych.
Nad tym będę się musiał jeszcze zastanowić. Trochę nad wyrost, ale porównałbym to do sytuacji w nazistowskich Niemczech. Byli tacy, którzy z dumą wysyłali swoje dzieci do Hitlerjugent i szczycili się tym wśród sąsiadów, a byli też tacy, którzy nie chcieli mieć z ówczesną władzą nic wspólnego. Podobnie jest w tym wypadku. Były rodziny, które uważały kamorystów za przyjaciół i jedynych sprawiedliwych, a były takie, które uważały ich za zwykłych przestępców bez względu na swój status. Imigrancka rodzina niezakorzeniona w tej rzeczywistości tak głęboko, jak rodowici neapolitańczycy (ponieważ wcześniej ojciec i matka żyli jednak w zupełnie innej części globu) mogła mieć dystans do kamorystów i uważać ich za zwykłych przestępców. Piotr mógł chcieć zostać przestępcą jednocześnie gardząc mafią, którą uważał za nazbyt brutalną i dostrzegał hipokryzję ich absurdalnej pobożności przy jednoczesnym nieposzanowaniu życia ludzkiego.
Galla pisze:
Kiwała się na boki próbując w ten sposób ulżyć sobie przy dźwiganiu tuszy
Trochę komicznie wyszło :D
Tak miało być. :) To będzie zabawna i trochę absurdalna postać.
Galla pisze:
Spod jej modnej i obcisłej bluzki wystawały półksiężyce piersi, które opięte zdawały się za chwilę rozerwać materiał i zakosztować wolności
Dłuższą chwilę nie mogłam pojąć, o co chodzi z półksiężycami i jak wystają :D Taki dekolt typu „ serce”? Ja bym jednak zmieniła określenie.
Tu też masz rację. :)
Strona autorska: http://mateuszskrzynski.wordpress.com

7
Jestem z powrotem. :)
chilipouder pisze: Mnie nie interesowały przepowiednie i boska przychylność. Uważałem, że sam kieruję swoim przeznaczeniem. Poza tym szczęście naszej rodziny bardziej zależało od woli ludzi. Ważniejszym było wtedy, czy don Volpe zatrudni ojca w swojej stolarni, a rektor przedłuży matce umowę na uniwersytecie.
Zastanowił mnie ten fragment w kontekście tego, kto jest narratorem. Historię opowiada z wyraźnej perspektywy czasowej ktoś, kto była i widział, przeżył. Pisze o przeszłości, o chłopcach. Stąd moje zastanowienie - jeśli narrator wspomina dzieciństwo, siebie jako chłopca, to ile ma w tej chwili lat? I w związku z tym, czy stwierdzenie: Uważałem, że sam kieruję swoim przeznaczeniem. nie jest na wyrost. Ile lat mamy, kiedy w naszych głowach zaczynają się rodzić uogólnienia dotyczące egzystencji, światopoglądu?
chilipouder pisze:- Idziesz ze mną, Piotr? - zapytał. - Pokarzemy im, że nie są mile widziane w naszej kamienicy.
pokarzemy - od pokarać,
pokażemy - od pokazać,
chilipouder pisze:Giovanni westchnął i pogładził brata po głowie. Powiedział mu coś na ucho i Fabio trochę się uspokoił. Rozumiałem dlaczego płacze, bo znając Duffę musiał wiedzieć, że nie ma szans na odzyskanie piłki.
          Chłopak, który przyjechał z interesem do fryzjera miał dwadzieścia lat. Był synem majętnego przedsiębiorcy. Jego ojciec oficjalnie prowadził warsztat samochodowy, a nieoficjalnie szwalnię, gdzie produkował podrabiane damskie torebki z logo najlepszych włoskich projektantów.
Przy pierwszym czytaniu nie wiedziałam, kim jest chłopak, który przyjechał do do fryzjera. Wyrażenie don Duffa wywołała w mojej głowie falę skojarzeń, ale z dorosłych, przysadzistym i szanowanym mężczyzną. Pewnie to z mojej strony nadużycie, ale nie spodziewałam się, że "złodziejem" piłki będzie młody mężczyzna.
I druga rzecz: czy dzieci pomyślą o dwudziestolatku, że jest chłopakiem? Przecież dla nich to już staruszek. :) Więc znowu - kto opowiada historię i z jakiej perspektywy.
chilipouder pisze:W mieszkaniu z pewnością miała świeżo upieczone ciasto albo misę cukierków i słodkościami postanowiła pocieszyć Fabio oraz jego dalszych i bliższych przyjaciół.
Chyba powinno być Fabia.

Dobrze, starczy.
Piszesz sprawnie, nie ma wielkich błędów, pewnie, że zawsze można się przyczepić to tu, to tam, ale...po co? Budujesz klimat opowieści. Biegnie ona leniwie i niektórym może się to nie podobać, ale ja lubię takie opowieści. Człowiek może się w nich rozsmakować. Zbudować w głowie książkowy świat, wejść do niego, posiedzieć na podwórku z małymi Włochami.
Podobało mi się.
Jednak ciągle mam problem z tym narratorem. W chwili kiedy opowiada jest dorosły, a jednak wkłada do głowy chłopca, o którym pisze i którym był, myśli i konstatacje siebie dorosłego.
I zastanów się nad ilością dygresji, żeby nie przygniotły akcji. Bo jak czytelnik, wplątany w sieć dygresji, zgubi wątek, to może się zniechęcić do szukania niteczek z powrotem.

Powodzenia.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

8
dorapa pisze:Te zdania do siebie nie pasują. Pierwsze jest pamiętnikowe, wspomnieniowe, familiarne. Ktoś po latach opowiada o tym, jak to drzewiej bywało w jego domu. Drugie jest sztywne, jakby je przepisano z Wiki i nieco zmodyfikowano na rzecz tekstu. W trzecim wracasz do uroku, ciepła rodzinnych wspomnień.
Masz rację. Usunąłem zdanie i teraz jest lepiej.
dorapa pisze:Jak dla mnie - za dużo słów z po-, prze-, rze-, rusz- - brzmieniowo bardzo podobne, co nie?
Zmienione. Użyłem innych słów.
dorapa pisze:pokarzemy - od pokarać,
pokażemy - od pokazać,
Ups! Poprawione.

dorapa pisze:Przy pierwszym czytaniu nie wiedziałam, kim jest chłopak, który przyjechał do do fryzjera. Wyrażenie don Duffa wywołała w mojej głowie falę skojarzeń, ale z dorosłych, przysadzistym i szanowanym mężczyzną. Pewnie to z mojej strony nadużycie, ale nie spodziewałam się, że "złodziejem" piłki będzie młody mężczyzna.
Usunięcie "don" przed nazwiskiem powinno załatwić sprawę. Dwadzieścia lat to chyba rzeczywiście za mało, żeby mu panować, a już szczególnie podczas rozmów pomiędzy sobą. Inaczej gdyby dzieciaki zwracały się do niego bezpośrednio. Wtedy miałoby to sens.
dorapa pisze: Chyba powinno być Fabia.
Racja.
dorapa pisze:Zaczynasz opowieścią o cudzie św. Januarego, o nastawieniu rodziny i samego bohatera do tego dnia i wiary, a potem do szczurów. W tym momencie nie wiem, co wspólnego z opowieścią o święcie mają te nieszczęsne szczury. Fragment, w którym opisujesz walkę ze szczurami i zachowanie chłopców w piwnicy, jest ciekawy. Tylko dlaczego akurat w tym miejscu? To robi na mnie następujące wrażenie: mam ciekawy kawałek, to go tu wepchnę, szkoda, żeby się marnował. Nie wiem co dalej, może niżej jest cd szczurzej apokalipsy...

Zwróciłam uwagę na to, że piwnica jest niewielka, a gnieździ się w niej aż tyle szczurów? Jaką szansę ze stadem szczurów, broniących młodych ma jeden kot, nawet kot-eksterminator?
Uzasadnienie fragmentu ze szczurami właśnie w tym miejscu znajduje się w tekście i nie jest przypadkowe. Może nie jest widoczne na pierwszy rzut oka, ale jest. Pozostaje mi w takim razie zastanowić się, czy jest możliwe do odczytania.

Co do drugiego akapitu - w tekście nie ma mowy o jednym kocie, który trzęsie piwnicą pełną szczurów, a o kocich stadach. Spośród kocich stad wyróżniłem jednego kocura, ale nigdzie tam nie ma dokładnej informacji, czy wybiera się na polowania sam. A jeśli nawet, czy wtedy za każdym razem piwnica musi być pełna szczurów? Piwnica stanowi schronienie, nie ma tam dostatecznej ilości jedzenia, aby szczury stłoczone w stadzie mogły się z niej nie ruszać. Muszą wychodzić na żer.
dorapa pisze:Zastanowił mnie ten fragment w kontekście tego, kto jest narratorem. Historię opowiada z wyraźnej perspektywy czasowej ktoś, kto była i widział, przeżył. Pisze o przeszłości, o chłopcach. Stąd moje zastanowienie - jeśli narrator wspomina dzieciństwo, siebie jako chłopca, to ile ma w tej chwili lat? I w związku z tym, czy stwierdzenie: Uważałem, że sam kieruję swoim przeznaczeniem. nie jest na wyrost. Ile lat mamy, kiedy w naszych głowach zaczynają się rodzić uogólnienia dotyczące egzystencji, światopoglądu?
dorapa pisze:Jednak ciągle mam problem z tym narratorem. W chwili kiedy opowiada jest dorosły, a jednak wkłada do głowy chłopca, o którym pisze i którym był, myśli i konstatacje siebie dorosłego.


Rzeczywiście z tego fragmentu tekstu nie wynika ile lat ma Piotr. Można to wyliczyć na podstawie pierwszej części i jest to lat piętnaście. Nieprzypadkowo wybrałem właśnie taki wiek. Nie jest się już wtedy dzieckiem, ale nie jest się także dorosłym. Oczywiście wiele zależy od predyspozycji (intelektualnych chociażby), wychowania, samoświadomości, ale jest to niewątpliwie wiek, który łączy dorosłość z dzieciństwem.
W związku z tym pozwolę sobie nie zgodzić się ze spostrzeżeniem, że stwierdzenie: "Uważałem, że sam kieruję swoim przeznaczeniem. " jest w ustach piętnastolatka nad wyrost. Może, ale wcale nie musi, zależy przecież jaki to piętnastolatek.

Jeśli chodzi o ogólny zarzut. Rzeczywiście pozwoliłem sobie niekiedy na wtręty narratorskie, które bardziej pasują do postaci dorosłego Piotra niż do niego nastoletniego. Ale pozwoliłem sobie na nie właśnie ze względu na fakt, że narrator jest dorosły (co stanie się jasne, gdy opowieść dobiegnie końca) i opowiada o wszystkim z perspektywy. Pozwala sobie niekiedy na interpretację rzeczywistości, podczas samej opowieści. Czy tak można? Teraz już mam wątpliwości. :) Dziękuję za zwrócenie uwagi, pomyślę nad tym.

Raz jeszcze dziękuję za poświęcony mi czas. Opinia w ogólnym rozrachunku, jak mi się wydaje, wyszła na plus, z czego bardzo się cieszę. :)
Strona autorska: http://mateuszskrzynski.wordpress.com

9
Podobała mi się pierwsza część Neapolitany i ta druga również mi się podoba. Opowieść ma klimat i pełna jest detali, które czynią ją wiarygodną. Lecz właśnie z tymi detalami mam pewien problem. Twoje opisy są czasem nazbyt drobiazgowe, z jednakową uwagą - i starannością - piszesz zarówno o sprawach i rzeczach istotnych, jak i zupełnie drugo- czy nawet trzeciorzędnych. Parę przykładów:
chilipouder pisze:Giovanni schodził do piwnicy z pałką na ramieniu, będącą w istocie kawałkiem złamanego kija od szczotki.
Tego dnia spotkaliśmy się na schodach prowadzących na piętro. Domyśliłem się po co mu trzymany w dłoni pociemniały od brudu kij, a on wiedział, że wystarczył jeden rzut oka, abym przejrzał jego zamiary.
Tutaj spokojnie można by uprościć: ... schodził do piwnicy trzymając na ramieniu pałkę, a właściwie kawałek kija od szczotki. Domyśliłem się, co chce zrobić, a on...
Podobnie tutaj:
chilipouder pisze:Piwnica nie była tak rozległa, jak można by się spodziewać, 1.oceniając jej wielkość w proporcji do całego budynku. Sześć pięter to dwanaście mieszkań. Każdemu przypadały dwa metry kwadratowe oddzielnej klitki z prowizorycznymi drzwiami zamykanymi na skobel i kłódkę. Wszystkie wychodziły na wąski korytarz, 2.na którym z trudem mogły minąć się dwie dorosłe osoby. 3.Na tle sąsiednich kamienic wyróżniało ją nikłe, ale działające oświetlenie. Przykurzona żarówka, zwisająca na grubym przewodzie elektrycznym, oświetlała mniej więcej jedną trzecią pomieszczenia, 4.dlatego z owego luksusu mogli korzystać wyłącznie szczęśliwcy, posiadający komórkę w zasięgu kilkumetrowego kręgu światła.
1. sądząc po wielkości całego budynku
2. Zbędne.
3. Inaczej niż w sąsiednich kamienicach, oświetlenie w korytarzu działało.
4....mogli korzystać wyłącznie nieliczni szczęśliwcy.

W dalszej części też nieraz się zdarza, że nieco odmiennymi słowami powtarzasz prawie to samo, co napisałeś wcześniej. Zwracaj na to uwagę, gdyż to niepotrzebnie obciąża narrację.

Z opisami w ogóle jest ten problem, że jeśli mają być sugestywne, to nie mogą być ogólnikowe, lecz nadmierna drobiazgowość po pewnym czasie zaczyna nużyć czytelnika. Nie ma rady, trzeba szukać złotego środka :)

To samo zresztą dotyczy rozmaitych działań:
chilipouder pisze: Nogi trzęsły mi się, gdy mijałem werandę, a kiedy straciłem Giovanniego z oczu ogarnęło mnie 1.trudne do opisania przerażenie. 2.Jedną z dłoni ciągle trzymałem w kieszeni kurtki, kurczowo ściskając scyzoryk. 3.Bałem się, że na widok wielkiego psa strach sparaliżuje mnie i nie pozwoli wydusić z siebie słowa.
1. To nie opisuj.
2. Napisz zwyczajnie, czy prawą, czy lewą. Wielkiego wyboru przecież nie mamy.
3. Już wystarczająco dokładnie opisałeś tego psa, wiemy, że był potworem. Wiemy też, że było się czego bać.
Powtórzenia raczej osłabiają grozę sytuacji, niż ją wzmacniają.

W ogóle, po całym tym fragmencie należałoby przespacerować się z ołówkiem, wykreślając nadmiar słów. Sporo by się ich znalazło. Nie twierdzę, że źle konstruujesz zdania, takich ewidentnych potknięć jest niewiele, lecz zmierzasz w stronę rozwlekłości. A szkoda by było, bo historia zapowiada się atrakcyjnie.

Moich wątpliwości nie budzi narrator, a właściwie kwestia jego wieku, gdyż taka narracja pierwszoosobowa i wspomnieniowa równocześnie rzadko zachowuje klarowność. Czasem dominuje punkt widzenia dziecka, czasem pojawiają się komentarze czy dygresje dorosłego - to jest forma mieszana, w której "ja" opowiadającego przenika się z "ja" przeżywającego, który może być o dekady młodszy.

Brakuje natomiast - o tym wspomniał już Leszek Pipka przy okazji trzeciego fragmentu, lecz akurat tutaj jest to brak widoczny - jakiegokolwiek odniesienia do szkoły. Bohater ma piętnaście lat - nie wiem, w jakich konkretnie latach rozgrywa się akcja, lecz jakaś scuola media powinna go jeszcze dotyczyć. A jeśli nawet nie, to mógłbyś wpleść ze dwa - trzy zdania o tym, że dla chłopaków z Quartiere Spagnoli szkoła to całkowity margines życia. Bo to też element kolorytu lokalnego :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”