
(swoją drogą, stwierdzam, że te drable można przylizywać w nieskończoność)
***
Gładzie śliskich, lodowych linorytów na dzwonach w Pradze budziły zawsze mój podziw. Gdy kruszały od dźwięku, w powietrzu srebrzały wielobarwne od światła perełki, coraz szybsze i szybsze... Łzy, mróz, śnieg i ból mizdrzyły się w walcu, i gdy wiał wiatr, szal rwał w dal: na drugi koniec mostu Karola, między królami. Na Małą Stranę – tam był bal! Kurwy, dziwki i turystki z miejsc. Cicha, długa, retrospektywnie oniryczna noc. Szał się zatrzymywał, a górę brało zaniepokojenie. Staccato szpilek budziło żal. Prześwity między żaluzjami bezszelestnie żerowały na błękicie źrenic. Ale walc trwał. Śnieg padał. I kosztował. Trzysta trzydzieści koron za gram.