Tekst Ano
Lekki wiatr niósł woń tętniącego gorącem lata i ryk silników kombajnów. Sierpień złocił się i żółcił łanami zboża i rzepaku, poprzecinanymi gdzieniegdzie burobiałymi zagonami gryki. Kłosy tańczyły wiedzione podmuchem powietrza, jakby była w nim zaklęta nuta harfy Orfeusza. Pszenica kroczyła w ognistym tangu, jęczmień dla kontrastu zamiatał włosami w dziwnie delikatnym, polnym pogo. Gdzieś spod miedzy z krzykiem do lotu poderwał się bażant, zabijając ciszę i burząc harmonię.
Starszy mężczyzna w kuckach z dłonią między kłosami przerwał kontrolę jakości swego zboża i powiódł wzrokiem za odlatującym ptakiem. Nienawidził ptaków. Nigdy nie mogły usiedzieć na jednym miejscu, ciągle w ruchu, a najgorsze było to, że wybywały z gniazda i nie wracały. Tak jak jego córka.
Zanurzył ponownie dłoń w zbożu, chcąc zająć czymś umysł i oddalić myśli, które kaleczyły jego duszę. Myślał: „Prawie suche. Trza będzie młócić na dniach, póki pogoda”. Zerwał jeden z kłosów pszenicy i oglądał go wzrokiem eksperta. Grubość, wagę, układ ziaren. Roztarł kłos pomiędzy dłońmi, by wydobyć ziarna. Odrzucił łuski, podrzucił nasionka kilka razy. Wziął jedno z nich i oderwał łupinkę, żeby sprawdzić wnętrze. Włożył ziarenko do ust i przeżuwał chwilę, po czym, zadowolony z wyników inspekcji, wstał z kucków. Kolana natychmiast zareagowały, piekąc potwornym bólem reumatycznym. „Nie te lata, dziadziu” – pomyślał. „Wnuki ci bawić, a nie w pole”.
W domu czekały na niego pierogi ruskie i krzątająca się w kuchni córka. Michalina. Jego mała Misia. Złote jak zboże włosy splotła i schowała pod białą chustką, zupełnie jak jej matka podczas lepienia pierogów. Znowu poczuł ukłucie w sercu. Po trzech latach ból powinien słabnąć, ale u niego coś stale rozjątrzało ranę. Biała chustka, wołanie na obiad, czy zabawa z kotem. Tyle rzeczy mu się z nią kojarzyło, że od trzech lat nie przestawał cierpieć.
Otarła czoło, uśmiechnęła się i spytała:
- I jak tam zboże, tatuś?
Zdjął czapkę i położył na stole. Córka natychmiast podbiegła, zabrała ją i powiesiła na wieszaku.
- Nie kładź czapki na stole, bo krety będą ryły – powiedziała. Jak matka.
- Eh... – Westchnął, rozcierając obolałe kolana. – Jeszcze trochę takiej pogody i będziem żniwować. Obrodziło w tym roku.
- To chyba dobrze – rzekła, stawiając przed nim talerz z parującymi pierogami omaszczonymi skwarkami i podsmażaną cebulką.
- Dobrze, Misia, tylko kto będzie żniwował? Lata lecą, zdrowie już nie to samo... – Spojrzał na córkę. Osiemnastoletnia, zdrowa, rześka dziewczyna, niezwykle bystra. Każdą wolną chwilę spędzała w książkach. Napawała go dumą. – Chłopa byś se znalazła, to i tobie by było wesoło, a i mi byłoby komu pomóc, he, he.
- Nie poganiaj, tatuś. Za młoda na to jestem, za głupia. Teraz chcę się uczyć. Nie będę latać za portkami jak inne, co teraz z brzuchami chodzą.
- Wnuk też by nie zaszkodził...
- Tatuś!
- Dobrze już, dobrze, he, he – rechotał, wkładając pieroga do ust. – Chociaż wstydu mi nie narobisz – wydukał, przeżuwając.
- Nie mów z pełną gębą, bo się udławisz – odpowiedziała mu. Jak matka.
***
Elegancki mężczyzna siedział w obrotowym fotelu i wpatrywał się w drzwi, jakby na kogoś czekał. Lśniący garnitur szyty na miarę nadawał mu wygląd prezesa największej spółki w kraju. Zerknął na złoty zegarek i pokręcił nosem. Ktoś się spóźniał. Dostrzegł jakiś pyłek na błyszczącym jak tafla lodu pantoflu i spiesznie wytarł go chusteczką. Jego oblicze, spokojne i majestatyczne jak niezmącony wiatrem ocean świadczyło o dużej pewności siebie. Można było pomyśleć, że nic na świecie nie dzieje się bez wiedzy tego człowieka.
W końcu drzwi stanęły otworem, a przez nie do bogato wyposażonego gabinetu wparował wysoki, chudy człowiek w starych spodniach od garnituru i swetrze oraz z teczką pod pachą. Potknął się, teczka upadła na dywan, a ze środka wypłynęła lawina dokumentów.
- Przepraszam – rzucił pospiesznie – najmocniej pana przepraszam.
- Nie szkodżi – odrzekł galant z cieniem uśmiechu. – Jak nasza szprawa, panie Miczak?
Miciak poprawił okulary i zaczął deklamować:
- Udało się, hm... odzyskać, nazwijmy to, „pańską” kamienicę, panie Apfelbaum. Akt własności... Rodzina przedstawiła swój własny, ale podrobienie zleciłem najlepszym fałszerzom, jak pan wie, więc nasz był bardziej przekonujący. I bardziej autentyczny. Musiałem jednakowoż uzyskać dla mieszkańców lokale zastępcze. Z tym też nie miałem problemów. Koperty trafiły we właściwe ręce i, he, he, jakoś się udało.
Niemiec wstał, podszedł do rzeźbionego stolika, wziął karafkę, szklankę i nalał sobie whisky. Popatrzył na pracownika, który wlepiał w niego zdumione oczy.
- Czosz nie tak? Jesztem Żydem, wolno mi picz. Ja nie szikur. A w Purim to nawet mam obowiąsek szę, jak to wy Polacy mówicze... napierdolicz. Szklaneczkę? – Pokiwał karafką.
- A w sumie. Jest co opijać.
- Ja. Żarobił pan dużo pienięsy – mówił, podając szklankę. Prawnik pociągnął łyk trunku i skrzywił się. Apfelbaum przeszedł do okna, z którego widział swój nowy nabytek.
- Nie przeszkadża panu żlecenie dla Niemcza?
- Ależ skąd. Dobrze pan wie, dlaczego się go podjąłem – powiedział, pozbierawszy dokumenty z podłogi. Obejmował teczkę jak przedszkolak swój tornister.
- Ach ja. Żaden szanujączy prawnik nie chczał. Pieniąse też ich nie pś... pszy...
- Przekonały.
- Ja, pszijekonały. Proszę telefonieren do meistra. Możemy saczynacz pszjebudowe.
***
- No hej, lala! Co tam? – zamiauczała młoda dziewczyna do słuchawki. Siadła w fotelu, przerzuciwszy nogi przez oparcie i dyndała nimi nonszalancko jak mała dziewczynka. Miała na sobie wyzywające ubrania – kabaretki, krótką, skórzaną spódniczkę, ramoneskę i obcisłą bluzkę. Jej rubinowoczerwone włosy pozostawały w nieładzie, jakby dopiero wstała z łóżka. Z pokoju za nią wyszedł wyraźnie zadowolony mężczyzna po czterdziestce w pogniecionym garniturze. Rzucił dziewczynie jej majtki, a na stoliku położył kilka banknotów. Ona zaś wzięła je, przeliczyła i z uśmiechem pomachała mu na pożegnanie. – Aha... – Jej głos wydał się przygnębiony. – Przejebane. Nie miałaś gumki? On też nie? Co za świnia, facet zawsze powinien mieć. A tabletki? Jak: „lekarz nie pozwolił”? A co się będziesz kutasa słuchać? No to niech ci będzie, że pizdy. Trzeba było iść do takiego, co daje lewe recepty. Ha, ha, a ja paru znam. Hm... No logiczne, że nie chcesz. Jesteś młoda, kto w tym wieku chciałby bachora? Masz kasę? No to spoko, słuchaj. Niedaleko mnie otworzyli klinikę. Jakiś szwab, czy Żyd, a może jedno i drugie, wydarł kamienicę polaczkom i rozkręca biznes. Idź do niego, to cię tam wyskrobią. No. No spoko, i pilnuj się na przyszłość. – Dzwonek do drzwi. – Muszę kończyć, lala, mam gościa. Co? A, siostrzyczka wpada do mnie w odwiedziny. Tak, ta cnotka. Innej nie mam. No, całuski, papa.
Odłożyła słuchawkę. Poprawiła prowizorycznie włosy, podeszła do judasza. Za drzwiami istotnie stała jej młodsza siostra. Otworzyła i powiedziała:
- Cześć, Miśka.
- Cześć, Roki.
Padły sobie w objęcia.
- Co tam, młoda? – spytała Roksana. – Jak podróż? Kawałek masz z tego wypizdówka.
- Nie mów tak, też tam mieszkałaś.
- Pierdolisz jak matka – odrzekła odpalając papierosa.
- Mama miała rację. – Rozejrzała się po pokoju. Wszędzie walały się ciuchy, paczki po chipsach. Na podłodze pod stołem stał las puszek po piwie, wśród których jak wieża Eiffela tkwiła zielona butelka po szampanie. – Sprzątasz tu czasem?
- Po co? Tyle lat mieszkałam w chlewie, że teraz nie robi mi to różnicy. Zresztą, nie chce mi się, a szkoda mi hajsu na sprzątaczkę. O! Chcesz zarobić?
- Nie będę sprzątać twoich brudów.
- Pffff... – Wypuściła dym. – Siadaj. Gadaj, jak tam w domu? Staruszek jeszcze żyje?
Michalina zrzuciła z fotela brudne ubrania, wśród których z niesmakiem zauważyła prezerwatywę, i usiadła.
- Żyje, ale coraz gorzej z nim. Reumatyzm mu dokucza, a tyle roboty jest do zrobienia...
- Chciał gospodarkę, to ma. A jak nie pasuje, to niech sprzeda w cholerę.
- Nie rozumiesz. To ojcowizna, dziedzictwo, ma wartość sentymentalną. Gdyby ją sprzedał to tak, jakby sprzedał duszę.
- Pieprzenie. A u ciebie? Masz jakiegoś lovelasa, czy tylko książkowych kochanków?
- Spadaj. Za wcześnie jeszcze.
- Bzdura. W twoim wieku już dawno zrzuciłam wianek. Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty? Szampana? – powiedziała, wydobywszy butelkę spod stołu. Pociągnęła solidny łyk. – Wygazowany, ale od biedy się nada.
- Nie, dziękuję. Woda w mieście podobno nie nadaje się do picia.
- To racja. Dlatego piję piwo. Imprezkę mam, zabalujesz? Na tym końcu świata pewnie nie wiesz, co to zabawa.
- No nie wiem... Chyba nie powinnam... – Wahała się. Zabawa istotnie była jej obca.
- Zluzuj majty, Miśka. Zaufaj mi.
- A jak studia? Jak ci idzie? – spytała, rozglądając się. W bałaganie dostrzegła kilka rzeczy, które wyglądały na kosztowne. Telewizor z zestawem kina domowego, fikuśna lampa, mikrofalówka, która wyglądała, jakby sprowadzono ją z przyszłości.
- Leci. Dużo pierdół, ale daję radę jakoś, jak to psychologia. Analizy, dupolizy, takie tam. Szkoda gadać. Chodź, kupimy ci jakieś normalne ciuchy, bo wstyd od ludzi.
***
- Panie Miczak.
- Tak?
- Klynyka proszperuje, ale chczałbym... Mieszkanie. Nie kupicz, zbudowacz. Na wszi. Niech mi pan znajdże ładną dżałkę.
- Dobrze. Coś jeszcze?
- Żabawiłbym szę.
Lewy prawnik uśmiechnął się lubieżnie. Same wspomnienia wyzwalały w nim euforię.
- Znam dobre miejsce. Tylko trochę kosztuje.
- Nie dbam o koszty. I mają bycz dżewczynki.
- Będą, będą. O to w tym mieście nie trzeba się martwić.
***
Dziewczyna siedziała nago na sofie i szlochała. Zdawała się nie słyszeć odgłosów wyuzdanego seksu dobiegających zza ściany. Odarta z cnoty kobieta, i mężczyzna, który ją z cnoty odzierał w trakcie dzikiego aktu, gdzie nie było miejsca na miłość. Tylko żądza, pot i jęki udawanej rozkoszy. Płacząca podkuliła drżące nogi pod brodę i objęła je rękoma. Szloch raz po raz wstrząsał jej ciałem. Łzy rozmazały tusz do rzęs, co nadawało jej upiorny wygląd. Najbardziej jednak przerażała pustka w oczach, która mówiła, że dusza umarła, a dotychczasowe życie dobiegło końca.
O kilka kroków od niej mężczyzna w średnim wieku niespiesznie wdziewał poszczególne części garderoby, które zebrane razem, tworzyły elegancką całość. Potknął się o niedokończoną butelkę wódki. Płyn rozlał się po dywanie, mocząc jednocześnie jedną z jego skarpetek.
- Scheiße – zaklął. – Miczak! – krzyknął w stronę pokoju, z którego przestały dobywać się krzyki. Chudy prawniczyna wyszedł chwiejnym krokiem, dopinając spodnie.
- Tak, prezesie?
- Żbieramy się. – Spojrzał na łkającą dziewczynę. Usiadł na oparciu fotela i położył jej po przyjacielsku dłoń na barku. Nie zauważyła tego, zupełnie jakby go tam nie było. – Czo jeszt, Fräulein? Czego płaczesz?
Chwila ciszy, milczenia, wyczekiwania.
- Byłam dziewicą... – szepnęła i ponownie uderzyła w płacz.
- Aha. – Niemiec wstał i sięgnął do kieszeni spodni. – To po ile dżewyca? – spytał, licząc banknoty.
- Spierdalaj, draniu! – wrzasnęła, chwyciła pierwszą lepszą koszulę, spodnie i wybiegła na korytarz.
Kilka sekund później jej siostra wyszła z pokoju obok zaniepokojona krzykiem.
- Gdzie ona jest? – spytała.
Miciak wskazał korytarz. Roksana natychmiast pobiegła w tamtym kierunku. Niemalże zabiła się o drzwi i potknęła o próg. Zobaczyła, jak jej siostra prawie że w biegu próbuje założyć spodnie. Dogoniła ją i spytała:
- Co jest, Miśka?
W oczach siostry zobaczyła coś, co sprawiło, że przeszły ją dreszcze. Żal, rozgoryczenie, zawód, złość otoczone rozmazanym tuszem, wyglądającym jak zsinienie pośmiertne.
- To twoja wina – odpowiedziała beznamiętnie Michalina.
- Jak, kurwa, moja? Ja mu wlazłam do łóżka?! Było nie brać dropsa.
Oblicze młodszej z nich skamieniało.
- Jakiego dropsa?
Roksana uciekła spojrzeniem. Po pijaku zawsze miała długi język, dłuższy, niż powinna.
- Ty zdziro. Nie chcę cię więcej widzieć – usłyszała.
- Pewnie! – krzyknęła za nią. – Wracaj do swojego chlewa, wieśniaro! Ja chociaż żyję jak człowiek – wygrażała oddalającej się siostrze. Wściekłość sprawiła, że zaczęła dyszeć. Trzęsącymi się rękoma odpaliła papierosa. Najbardziej w tym wszystkim wnerwiał ją fakt, że Michalina miała rację.
***
- Jak było w Warszawie? – spytał ojciec, wstając od stołu. w wyglądzie córki było coś, co go zaniepokoiło. – Coś się stało?
Rzuciła torbę na podłogę i bez słowa poszła do swojego pokoju. Położyła się w ubraniu do łóżka i zaczęła łkać. Ojciec usiadł obok niej i gładził jej złote włosy.
- On mnie skrzywdził, tato...
- Kto?
Płacz uniemożliwił jej mowę. O nic więcej nie pytał, tylko gładził córkę po głowie.
***
Pierwsze krople deszczu uderzyły go w twarz, gdy już nakrywał zboże plandeką. Zdążył idealnie przed ulewą. Rozmiary plonów przekroczyły jego oczekiwania. Musiał pożyczyć przyczepę od sąsiada. Kaskada ziaren spadająca z rękawa kombajnu wyglądała jak złota wersja Salto Angel. „Tylko wysuszyć, przemłynkować i można wieźć na skup” – radował się w duchu stary rolnik.
Do domu wrócił uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Jestem! Pięknie, Misia, obrodziło w tym roku, ziarna wielgie, grube. Na skupie weźmiemy kupę pieniędzy.
Odpowiedziała mu cisza. Córki nie widział.
- Misia?
Lęk uszczypnął go lekko gdzieś w serce. Zobaczył lekko uchylone drzwi pokoju córki. To było do niej nie podobne. Zawsze zamykała za sobą. Wszedł i serce ścięła mu groza. Michalina wiła się na łóżku w bólu, jęcząc i krwawiąc obficie spomiędzy nóg. Przypadł do niej i jął gorączkowo pytać, co się stało, lecz z dziewczyną nie było kontaktu. Rozejrzał się. Zobaczył jej telefon na szafce nocnej. Chwycił go w jednej chwili, wklepał trzy dziewiątki i nacisnął zieloną słuchawkę. Nic nie nastąpiło. Przypomniał sobie, że w telefonie komórkowym jest inny numer alarmowy, więc wybrał go i ponownie nacisnął zieloną słuchawkę. Rad był, że córka nauczyła go obsługi.
Sygnał wwiercał się w jego głowę. Monotonny dźwięk zdawał się mówić: „Czekaj, czekaj, czekaj...”. W końcu usłyszał głos dyspozytorki:
- Pogotowie ratunkowe, w czym mogę pomóc?
- Moja córka!
***
W szpitalu panowała cisza przerywana od czasu do czasu niezbyt głośnym jękiem lub trzaskiem kroków na korytarzu. W miarę upływu czasu jego słuch wyostrzał się i słyszał bicie swojego serca oraz irytujące i przerażające: „Piik, piik” aparatury, do której podpięto jego córkę. Nie zauważył zbliżającego się lekarza.
- Pan jest ojcem?
Niespodziewany głos wystraszył go. Obok niego stał młody mężczyzna, najpewniej dopiero po specjalizacji z delikatnym wąsikiem i lśniącymi od żelu włosami. Pytający wyraz twarzy skłonił rolnika do odpowiedzi:
- Tak.
- Mam dla pana złe wieści. Pańska córka poroniła.
- Poro... Ale jak to? To ona...?
- Tak, była w ciąży. Siódmy tydzień. Badania wykazały, że przyczyną poronienia było zażycie leków na reumatyzm. Pan się leczy, prawda?
- Tak, ale...
- Jakie leki pan bierze?
- A ja nie wiem... Nie pamiętam... Artro... Artro cośtam.
- Arthrotec?
- Tak. Arthrotec. Kolana rwą, doktor zapisał. Ja nie wiedziałem...
- Nie mógł pan wiedzieć. Proszę pana, to nie koniec. Powikłania związane z poronieniem spowodowały deformację macicy. Najprawdopodobniej córka nigdy nie zajdzie w ciążę. Oczywiście możliwe będzie zapłodnienie pozaustrojowe, ale niestety, nie tradycyjne.
- Jezus Maria...
- Przykro mi. – Spojrzał w kartę choroby. – Zalecam kontakt z psychologiem. Pańska córka może przeżyć szok.
- Moja córka, to znaczy druga córka, ona w Warszawie studiuje psychologię. Pomoże.
- Dobrze. Więzy rodzinne bywają pomocne w takich sprawach. Córka pozostanie w szpitalu jakiś czas, aż stan zdrowia pozwoli jej na wyjście. Niech pan o nią dba.
- Będę, doktorze. Będę. Dziękuję.
Ujął dłoń lekarza i uścisnął ją mocno. Po policzku starszego mężczyzny spłynęła łza.
***
Rok szkolny w maturalnej klasie zaczął się dla Michaliny nadzwyczaj spokojnie. Starzy znajomi, starzy nauczyciele, stara szkoła. Podmiejska, nie Warszawska. Jej mama zawsze powtarzała, że im większe miasto, tym większego chama można w nim znaleźć. A skoro to stolica, to siedzą tam sami najwięksi. Zwłaszcza na Wiejskiej.
Matka zawsze miała rację. Michalina doświadczyła tego bardzo boleśnie. Tyle czasu marzyła o mężczyźnie, który traktowałby ją jak księżniczkę. Nie musiał być najprzystojniejszy na świecie, ale ona by go za takiego uważała. Nie musiał być dowcipny jak Abelard Giza, ją i tak umiałby rozbawić. Nie musiał się wysławiać jak Romeo, dla niej i tak byłby najbardziej romantycznym facetem wśród męskiej części ludzkości. Nie byłby ideałem, bowiem ideałów nie ma, ale jemu byłoby do takiego najbliżej. Może miałby wady, jak donośne chrapanie, śmierdzące stopy i obrzydliwe bekanie po wypiciu piwa, ale ona przymknęłaby na to oko tak, jak on przymknąłby oko na wielogodzinne zakupy, marudzenie przy szafie i PMS. Urodziłaby mu uroczego, niesfornego bobasa, który wyrósłby na wielkiego człowieka.
A teraz wszystko przepadło. Przez jeden wybryk. Nie mogła darować siostrze niedźwiedziej przysługi.
Z lektury wyrwało ją pukanie do drzwi. „Ojciec się zgrywa? Miał iść do świń” – pomyślała.
- Cześć, młoda.
- Co tu robisz? – spytała, splatając ręce na piersi. Miała wyraz twarzy zupełnie jak ich matka, kiedy któraś przyniosła złą ocenę ze szkoły.
- Ojciec dzwonił, mówił, że potrzebujesz psychologa.
- Przecież ty nie jesteś psychologiem.
- No wiem...
- Ale on nie wie. Czego chcesz?
- Pomóc.
- Już pomogłaś. Nie muszę się martwić o antykoncepcję. Chcesz coś dodać?
***
Ojciec w tym samym momencie czyścił widłami zagródkę dla tuczników. Usłyszał niepojęty krzyk i harmider dobiegający z domu. Kilka talerzy spadło z brzękiem. Jakiś stołek poleciał w ścianę. Po chwili jego uszu dobiegło miarowe stukanie o deski.
Wbił widły w ziemię, wbiegł do domu i zobaczył Michalinę siedzącą okrakiem na Roksanie i tłukącą głową siostry o podłogę.
- Ty kurwo! – krzyczała. – Ty brudna suko! Nie zapomnę ci tego! Słyszysz?!
- Miśka! – wtrącił się, podnosząc córkę. – Zostaw siostrę!
- To nie jest moja siostra! – krzyknęła i wybiegła z domu.
Ojciec skierował pytające spojrzenie w stronę starszej córki.
Jej wyjaśnienia odebrały mu władzę w nogach, aż musiał usiąść. Patrzył w jeden punkt i próbował poukładać myśli. Starsza córa. Szybko się usamodzielniła, wybrała wielkie miasto, ustabilizowała się, studiowała. Kilka minut temu. Teraz była latawicą, duszą, a raczej dupą, towarzystwa, i utracjuszką. A on jej wierzył. Jeszcze kilka minut temu. Serce kłuło boleśnie jak w chwili śmierci żony. Skrył oczy w dłoni i powiedział cicho:
- Wyjdź, wyjdź i nie wracaj. Nie jesteś już moją córką.
- Ale tato...
- Nie nazywaj mnie tak!
Chwycił ją i przemocą wyrzucił na zewnątrz. Runęła na trawę, potoczyła się kawałek. Wstała i skierowała kroki w stronę samochodu, gdy na podwórko wjechało nowe, lśniące BMW. Silnik zgasł i ze środka wysiadł postawny mężczyzna w garniturze lśniącym jak lakier jego auta. Zobaczył dziewczynę, ich spojrzenia się spotkały i oboje zamarli.
- Rokszana – rzekł.
- Gerhardt...
- Miło wydżecz.
- Wzajemnie. Muszę uciekać. Pa.
- Tschüß.
Dziewczyna odjechała, wzbijając tumany kurzu na polnej drodze.
Stary rolnik zdumiał się tym widokiem, oparł na trzonku wideł i obserwował. Niemiec podszedł do rolnika, podał mu rękę i przedstawił się:
- Gerhardt Apfelbaum.
- Kościkiewicz. Roman. – Milczał chwilę, po czym podjął. – Zna pan moją córkę.
- Ja. Drugą też.
- O, doprawdy?
- Ja. Mychalina, ja?
- Ja – burknął rolnik, kierując się w stronę szopki z narzędziami, skąd wydobył widły. – Czego pan chce?
Niemiec powiódł wzrokiem dookoła, lustrując okolicę. Drzewa, ścierniska, gdzieniegdzie jeszcze nie wykoszone zboże, łąki. Wciągnął powietrze, by napawać się wonią, jakiej w betonowej stolicy Polski nie uświadczy.
- Ja chczał kupicz rzemię.
- Ziemię pan chciał kupić... – powiedział Roman zamyślony. – Wiesz pan co? Ja panu oddam kawałek.
- Szerio?
- Szerio. Metr na dwa i dwa metry w dół na wieczyste użytkowanie, draniu – mówiąc to wbił Niemcowi widły w brzuch. Z ust przybysza trysnęła krew, plamiąc lśniący garnitur i kapotę rolnika. Oczy umierającego rozpaczliwie zadawały pytanie: „Czemu?”, a bezlitosne oblicze starego ojca zdawało się odpowiadać: "Dobrze wiesz".
==========================================================
Tekst Nim
WWW- Dupa zbita, panie poruczniku. Skrzynia biegów ledwie zipie, dwa gaźniki poszły w drzazgi. No i ta gąsienica... Żeby ją chociaż wyciągnąć, potrzebowałbym ciągnika, a potem dwa tygodnie w warsztacie. Dupa – powtórzył zmęczonym głosem Horst, mechanik z ogorzałą twarzą weterana, ściągając powoli czarne od smaru rękawice.
WWW- A działo?
WWW- Jeszcze gorzej. Z oporopowrotnika nie zostało dosłownie nic. Elektryka przetrwała, więc zapłon jest, mamy załadowany jeszcze jeden podkalibrowy, ale jak go wystrzelimy, armata do wymiany. Razem z połową wieży.
WWWPorucznik Stingl rozejrzał się, pocierając nadgarstkiem zarośnięty szorstkim, jasnym zarostem policzek. Od tygodnia nie mógł się ogolić, co doprowadzało go do szału – był w końcu oficerem. Równie pokracznie wyglądała jego załoga, siedząca dokoła małego ogniska i dzieląca się ostatnimi papierosami. Odrapani, nieogoleni, w brudnych mundurach, obici, pobici. Słuchali raportu kierowcy-mechanika z beznamiętnymi twarzami, wiedząc, że i tak zrobią to, czego chciał porucznik. A porucznik wiedział, co sobie myśleli.
WWW- Dobra. Zgasić ten ogień. Zakamuflować czołg. Tam są jakieś łoziny, ściąć i obłożyć.
Podnieśli się, powoli, ospale, niechętnie. To był ciężki dzień, a nic nie wskazywało na to, że następne będą lżejsze.
WWWPorucznik ostrożnie wyjrzał zza pagórka, który był paradoksem istnienia, stanowiąc jednocześnie ich przekleństwo i zbawienie. Na horyzoncie nie zauważył nikogo, więc wszedł na szczyt i jeszcze raz obejrzał dokładnie swoją ukochaną Klarę. Czołg utknął w kretyńskiej pozycji. Stojąc na płaszczyźnie zbocza, nachylonej może o dwadzieścia stopni, przekręcił się bokiem do małej, błotnistej rzeczki znajdującej się za pagórkiem. Przód prawej gąsienicy, dzięki Bogu całej, zanurzony był na dobre trzydzieści centymetrów w bagnie. Wieża, obrócona pod nienaturalnym kątem, skierowana ostro w prawo, zatrzymała ryj lufy wysoko w górze. Na burcie widniała potworna, osmalona dziura po trafieniu, które skręciło czołg w osi i przy okazji rozerwało na strzępy ładowniczego Hugo, zostawiając na butach porucznika krwawe rozbryzgi. Wyjechać się stąd dało – nie takie rzeczy się robiło – ale z całą gąsienicą. I silnikiem.
WWWSytuacja była idiotyczna, jak wszystko tego parszywego maja, który nie mógł się skończyć inaczej niż źle. W ostatniej chwili otrzymali meldunek o zniszczeniu dziewiątej armii i zdążyli zawrócić, zanim dostali się do kotła, chociaż jechali w ariergardzie. Porucznik myślał się, że uda się wrócić do Wencka, kiedy trzy Pantery ich plutonu zajechały cztery ciężkie czołgi rosyjskie. Dwie zostały na polu bitwy. Dymiąc. Za trzecią, właśnie za Klarą, rozpoczęto pościg. I doścignięto ich, kiedy próbowali przejechać przez ten pierdolony pagórek; straszne uderzenie w burtę, wstrząs, wrzask, flaki Hugo na butach i nogawicach bryczesów, rzężenie dławionego silnika, przerażający chrobot zrywanej gąsienicy i cisza. Siłą samego rozpędu przewalili się przez grzbiet górki, a ten zasłonił im rufę. Przetrwali. Porucznik natychmiast kazał spalić gumowe osłony klap, dające marną imitację gęstego dymy płonącego Maybacha, ale chyba nie było to potrzebne – Rosjanie dali sobie spokój.
WWW- Horst – kiwnął na mechanika, wracając do załogi. Uwijali się jak w ukropie, okładając czterdziestotonowego kolosa gałęziami. - Chodź do mnie.
Odeszli na bok.
WWW- Zacznij od początku – spokojnie powiedział porucznik, splatając ręce za plecami. - Lewa gąsienica – ilu ogniw brakuje?
WWW- Trzynastu.
WWW- Ile mamy zapasowych?
WWW- Siedem.
WWW- To nie tak źle. Skrócimy obydwie o trzy – powinny wytrzymać, jeśli obejdzie się bez akrobacji. Jak skończycie, idźcie spać, czterogodzinne wachty, wezmę ostatnią. Od rana bierz się do roboty.
Sierżant stuknął obcasami, a raczej zamarkował stuknięcie wyprostowaniem nóg. Już we Francji nauczył się, że wojskowe akrobacje nie robią na Stinglu wrażenia.
WWWI faktycznie, Horst wziął się do roboty, zaganiając do pomocy Hansa, celowniczego. Radiooperator Heinz, nie mając nic do roboty, siedział na rozgrzanym od majowego słońca pancerzu, rzucając do rzeczki grudki brudu zeskrobanego ze stalowych płyt. Porucznik chodził niespokojnie po całym zaanektowanym przez załogę obszarze, obserwując wszystkie zakamarki krajobrazu przez lornetkę. Byli zaledwie trzydzieści kilka kilometrów od oblężonego Berlina. W każdej chwili na horyzoncie mogły pojawić się wieże rosyjskich KW.
WWWTrzydzieści kilka kilometrów od Berlina. Świadczył o tym charkot wywleczonego z wieżyczki hełmofonu, który zwisając smętnie na długim przewodzie szwargotał nieustannie, przynosząc szorstki, zamazany przez zakłócenia śpiew zbliżającej się klęski. To właśnie tego dnia Heinz zapytał:
WWW- Panie poruczniku... Może lepiej się poddać? Nie uważa pan?
Stingl, słysząc to, zacisnął zęby.
WWW- Uważam tak, Speyer. Ale żołnierz poddaje się z bronią w ręku. A naszą bronią jest czołg. Znajdź sobie zajęcie.
Hans i Horst obserwowali tę sprzeczkę z obojętnymi minami.
WWWW nocy przyszedł kryzys. Stingla obudziły wrzaski. Natychmiast zerwał się na równe nogi, odruchowo rozwinął zastępującą mu poduszkę kurtkę polową i wciągnął ją na siebie, próbując nieprzytomnym wzrokiem ogarnąć, co się dzieje. Horst i Heinz darli się w niebogłosy. Ten drugi krzątał się, pakując swoje rzeczy do plecaka.
WWW- Do kurwy nędzy, stul pysk, świnio, zrobisz to, co każe porucznik!
WWW- W dupie mam porucznika! Nie będę tutaj siedział i czekał! Wracam do Heidelbergu!
WWW- Szeregowy Speyer! - Wydarł się Stingl wyćwiczonym, koszarowym głosem. - Wracajcie spać, natychmiast! I zamknąć mordy, bo przez tę rzeczkę słychać was na kilometr!
WWW- Pierdol się – mruknął radiooperator, zarzucił plecak na ramię i zaczął wdrapywać się na pagórek.
Porucznik wyjął lugera, zrobił trzy szybkie kroki w stronę zbuntowanego załoganta i z bliska odstrzelił mu łeb. Do komory wskoczył kolejny nabój. Ostatni.
WWW- Utopcie go w tym bagnie – sapnął. - A potem spać. Wezmę jego wachtę.
Mechanik i celowniczy patrzyli i nic nie mówili. Heinz był najmłodszy. Heinza nie było we Francji. Heinza nie było pod Kurskiem. Stingl był.
WWW- Cisza! - Zawołał porucznik, klękając nad płytką wodą rzeczki.
Gąsienica była już naprawiona. Gaźniki zsynchronizowane. Pozostała tylko skrzynia biegów, którą właśnie rozbebeszał mechanik. A po wodzie niósł się wyraźny warkot silników i rytmiczny, podobny do dreszczu zgrzyt gąsienic.
WWWStingl wdrapał się na szczyt wieżyczki i zaczął lustrować okolicę przez peryskop. Szybko wypatrzył to, co chciał, a raczej – to czego nie chciał zobaczyć. Kolumna niszczycieli czołgów sunęła majestatycznie po drodze dokładnie naprzeciwko przedniego pancerza, jakieś dwa kilometry od nich.
WWW- Na pozycje – zakomenderował, odruchowo ściszając głos, chociaż było to zupełnie bez sensu. - Horst, obróć wieżę w tamtą stronę.
WWW- Hydraulika...
WWW- Manualnie, korbą.
Lufa potężnego działa zaczęła pomału kierować się na północ. Był to gest równie szlachetny, co bezwartościowy, a w dodatku dodawał tej przerażającej scenie upiornej długości, bo ważąca prawie dziesięć ton wieża, obracana tylko siłą ludzkich mięśni, poruszała się wolniej niż duża wskazówka zegara.
WWW- Stać! Przestań, przestań, stój! - Gorączkowy szept porucznika dobiegł ze szczytu wieżyczki. Horst przestał kręcić.
Stingl obserwował ostatni pojazd w kolumnie, który zatrzymał się raptownie. Obok niego usiadł celowniczy.
WWW- SU – ocenił. - Jeśli nas zauważą...
WWW- Cicho.
Porucznik wyraźnie widział, jak z rosyjskiego monstrum, dwa razy większego od ich Pantery, wyłania się sylwetka dowódcy. Stingl wiedział, co tamten robi. Obserwuje. Pierwszy, drugi, trzeci pojazd zauważył eksodus towarzysza kryjącego ich tyły. Teraz stała już cała kolumna. Widział, jak otwierają się klapy i włazy, jak wokół niszczycieli roją się igiełki załogantów.
WWWIgiełki wróciły do igielnic. Niszczyciele ruszyły. Hełmofon obwieszczał upadek Berlina. Keitel wzywał do składania broni. A Stingl miał zamiar złożyć broń dopiero gdy ją naprawi.
WWWNastępnego dnia spróbowali uruchomić silnik. Może to przeraźliwe rzężenie zębatek, trzask pękających cylindrów i huk płomienia, który strzelił z wentylatorów tak wystraszył Hansa. A może to wężowaty, nieludzko beznamiętny syk gaśnicy, dławiącej resztki silnika? Dość, że Stingl musiał zmarnować ostatni pocisk, gdy jego celowniczy zaczął uciekać wzdłuż błotnistej rzeczki.
WWWOstatni nabój. Ale kolejny nie był mu już potrzebny – został tylko Horst, a Horst by go nie zostawił. Nie, na pewno nie.
WWWTymczasem dwa kilometry dalej, w szuwarach nad stawem, który kończył bieg rzeczki, porucznik Sosnowski, dowódca polskiego T-34, z wyraźnym rozbawieniem obserwował przez peryskop, jak szwabski dowódca wykańcza kolejnego załoganta.
WWW- Następnego zastrzelił – zakomunikował podwładnym, sprawiając wrażenie, jakby usłyszał doskonały dowcip.
WWW- Poruczniku? - Spytał rozciągnięty na pancerzu Grabczyk, zasłaniając oczy przed coraz cieplejszym słońcem. - Może już by ich dziabnąć, hę? Albo chociaż pierdolnąć w tę panterę? Nudno...
WWW- E, nie – mruknął Sosnowski. - Niech się jeszcze trochę pomęczą. Za Warszawę. Skurwysyny.
==========================================================