Z pośród kilkunastu/kilkudziesięciu książek, kilka wciąż uważam za świetne. Co więcej, dwie nawet mi wyszły. I po 10 latach pisania w końcu wysyłam coś do wydawcy - coś, co dostało świetny odzew tu i tam (bardziej tam, i to ważny).
Uraczę was moją twórczością - jakiś tam fragment, z jakiejś tam książki. Niby fantasy, trochę rubaszne, pokręcone, jak to mawiali - dziwnie napisane - ale ukończone i niecierpliwie czekające miejsca na półce w księgarni!
...
Solidny kopniak w nogę wyrwał mnie z objęć kobiety. Stanąłem z mieczem w łapie i łypałem na uśmiechniętego typa. Jeszcze mnie mroczyło, psia mać, a on szczerzył ryj, wpatrzony w Yaneth.
- Podobno mnie szukacie – stwierdził lekko. – Co tam?
- Skąd wiesz, jełopie? – wycharczałem, przymierzając się do szybkiego cięcia.
- Bo wiem. Czego chcecie?
Yaneth pozbierała się, bezmyślnie odsłaniając twarz.
- Ty możesz zabrać nas na Wyspę Białych Kości?
- Yhy, ale nie darmo – przetarł kciuk, wskazując zapłatę. Wygrzebałem losowo monety. – Za tyle, co najwyżej krzyknę z kim gadam. – Dodałem sporą garść. – Mało. – Dołożyłem drugie tyle. – W porządku, chodźcie.
Ruszył, zaczym zorientowałem się, że jest jeszcze noc. Yaneth nagle zapomniała o mnie, bo pognała za nieznajomym szybciej niż ja za gorzałką. Poprawiłem pas, rozejrzałem się i ruszyłem drewnianym pomostem. Zeszliśmy w zupełną ciemnię, i tylko majaki widziałem zamiast postaci, ale twardo lazłem za dziewczyną, aż dotarliśmy do zacumowanej łódki.
Tajemniczy gość wszedł, odczekał aż zajmę miejsce na rufie i odepchnął łajbę. Dziwne, że ot tak polazłem za szemranym typkiem, a tym bardziej królowa, ale widocznie lepiej zna pewne obyczaje.
- Wiosłuj, ośle. – Skinął na mnie, wskazując kij. Różne rzeczy o sobie słyszałem, ale żeby mnie tak obrażać, to trzeba mieć jaja! Chwyciłem drąg i zacząłem majtać nim chaotycznie.
Jaśniało, to masz ci los, mgła się znikąd wzięła, a głusza taka, że wystarczy pierdnąć i ktoś zejdzie na serce. Widziałem ledwie czubek nosa – dziób łodzi był za daleko w tym mleku.
- Znacie historię Dziamary i wyspy? – zagadał podejrzany typek. Mordy dobrze nie widziałem, ale wredotą jechało od niego na milę.
- Trochę – odparła Yaneth. Ja oczywiście powiedziałem, że nie.
- Niemowlę się urodziło, podczas pełnego zaćmienia – zaczął gadać – silna dziewczynka, co miała przyszłość widzieć. I zabili ją, serce wyrwali, wrzucili je do ognia, zaś zwłoki niewinnej istoty zawieźli na skrawek lądu. I wówczas dziecię ożyło, karmione nienawiścią, która płynęła ze świata na wyspę kierowana przez nieznaną moc. Tam zaś istoty białe pilnowały jej jak swojego potomka. Dziamara posiadła siłę widzenia przyszłości, bo chce odczynić krzywdę na niej uczynioną, ale nie wszystko jest takie, jak mówi. Potrzebuje serca, prawdziwego, najszczerszego serca, które ktoś przyniesie. I może ważyć ludzkie uczynki, ale jak ktoś zły, choć jeden przestępek ma za uchem, jedną złą myśl, na zawsze pozostanie na wyspie.
Zakrztusiłem się śmiechem. O, ja nie mogę – za mało wypiłem, aby takie dyrdymały słuchać.
- Dobra, w takim razie, nikt stamtąd nie wraca, nie?
- A, jak sądzisz, gamoniu?
Zaraz straci głowę.
- To skąd wiadomo, hę? Ryby powiedziały?
- Wróciło trzech, jeśli o to chodzi, a przepowiednie wysyłane są w butelkach – odparł dość pewnie. – Czy coś jeszcze chcesz wiedzieć?
- Jasne. Powiedz, jak butelki trafiają tam, gdzie trzeba?
- A myślisz, że wiosłujesz w konkretnym kierunku, matole?
Faktycznie, psia jego mać, po prostu machałem kijem, nie wiedząc gdzie mam płynąć. Nabrał mnie skurczybyk i poczułem dziką niepewność. Wcale mi z tym dobrze nie było.
Coś zgrzytnęło pode mną, wyjrzałem na boki, nic nie widać, więc wymacałem kijem wodę. Dno albo skała – ciężko określić.
- Jesteście na miejscu – stwierdził, przechodząc na burtę.
Yaneth podwinęła suknię i zeskoczyła z łodzi. Minąłem typa, stanąłem na lądzie, a zanim cokolwiek zrobiłem, gość odpłynął. Po prawdzie, rozpłynął się we mgle.
Wyspa jak wyspa, pewnie zielona, z górkami gdzieniegdzie – pomyślałem, ale żem gówno widział, i jak tu określić, gdzie leźć? Pociągnąłem królową za rękaw.
- Wiesz, dokąd iść?
- Przed siebie.
Pięknie. A, jak stoję bokiem, ona inaczej, to co, mamy dreptać w innych kierunkach? Psia kość, ruszyła bez słowa. Dumać nie zamierzałem, tylko podążyłem za niknącą sylwetką.
Głucho dokoła, niby jasno, lecz widziałem tyle co nic, pod nogami udeptana trawa i... To są kości? Pochyliłem głowę do ziemi. Pełno małych kawałków wgniecionych w zastygłym błocie. Przez plecy przelazł mnie dreszcz. Żebym chociaż mógł dojrzeć dalej niż sięga miecz. Na wszelki wypadek złapałem żelastwo i wycelowałem przed siebie. Niech Yaneth się nie zatrzymuje, bo przebiję ją na wylot. I w ogóle skąd wie, gdzie ma iść?!
Mgła zrzedła. Dostrzegłem niewyraźne kontury wysokich pagórków tworzących garbate pasmo po obu stronach. To, co powinno być zielone, miało szarą barwę. Z tej bladości oczy odmówiły mi posłuszeństwa – ziemia zlewała się z krajobrazem. Naraz usłyszałem syk za plecami, spojrzałem za siebie i coś śmignęło na skraju widoczności. Pies jaki?
Dotarliśmy do szałasu pomiędzy skałami. Królowa stanęła, kazała położyć broń, po czym skinęła na mnie.
- Musimy wejść – rzekła bez przekonania.
Wbiłem miecz w grząski grunt. Chatka może zwyczajna, ale otoczenie przyprawiało mnie o dreszcze. Jeszcze nie zdążyłem się rozejrzeć, a Yaneth znikła w ciemnym wejściu. Wlazłem za nią.
Wewnątrz smród wykręcił mi kiszki, ledwie utrzymałem się na nogach. Obok stolika siedziała starowinka opatulona czarną chustą. Jej twarz w świetle świecy była pomarszczona i szara jak wszystko, co do tej pory zobaczyłem. Gapiła się w swoje zaciśnięte pięści, więc ukradkiem obejrzałem szałas: ściany obłożone zasuszonymi liśćmi, na ziemi leżał czerwony dywan, a raczej kiedyś czerwony, za plecami kobiety stały niewielkie dzbanki. Ach, i jakaś złota waga z szalkami na łańcuszkach.
Yaneth uklękła. Wyglądała, jakby stała przed samą sobą, chcąc postawą ukazać szacunek. Ja, co najwyżej, mógłbym zwymiotować na te okoliczności.
- Jestem, Dziamaro, by położyć serce na szali.
Wiedźma otworzyła oczy. Kurwa! Czarne węgle zamiast ślepi! Aż wzdrygnąłem się.
- Dobrze... – wydobył się zaschnięty dźwięk, prawie wydech umierającej. Zdjęła chustę, spod niskiego stolika wyjęła przeźroczyste, płaskie naczynie z białą cieczą. Mleko, czy coś. Potem sięgnęła po wagę, ustawiła ją, następnie przechyliła tę dziwną czarkę. Cokolwiek w niej było, rozpłynęło się w powietrzu niczym mgła.
Nie mogłem uwierzyć w to, co ujrzałem – wyciągnęła kościstą dłoń w stronę Yaneth, palce weszły w ciało królowej i wyjęła jej... serce. Na wszystkie czorty, widziałem bijące serce w dłoni staruszki! Położyła je na szali, która natychmiast opadła, i w tej samej chwili jędza wydała z siebie syk podniecenia, niewyobrażalnej ekscytacji. O co tu chodzi?!
Dziewczyna odetchnęła ulgą.
- Wiedziałam, naprawdę wiedziałam – rzekła, jakby ktoś zdjął z niej ogromny ciężar.
Czarownica poruszyła się.
- Wrócisz, skarbie, skąd przybyłaś – powiedziawszy to, chwyciła serce i włożyła je z powrotem w ciało królowej.
Jasny pieron, co to ma znaczyć?
...
Na wydanie...
1
Ostatnio zmieniony ndz 13 kwie 2014, 01:03 przez Martinius, łącznie zmieniany 2 razy.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.