Koniec zapowiada rozpoczęcie jakiejś akcji. Mam nadzieję, że ją ujrzymy
To może powiem, że piszę dalej i w ciągu dalszym umieściłam fragmenty moich poprzednich opowiadań, tak że tworzy to mniej więcej jakąś całość. Ogólnie mam pomysł na fabułę i mam nadzieję, że uda mi się dotrwać do końca. Samej jest mi ciężko połapać się w swoich myślach i w ułożeniu tego, ale widzę coraz jaśniej. Staram się głównie pomieszać różne światy, zestawiać to, co teraz (gdzieś są też "ludzie sprzedajni") z paranojami, fazami, snami, itp. No, może coś z tego wyjdzie.
Dzięki za czytanie, pozdrawiam!
[ Dodano: Pią 11 Kwi, 2014 ]
Głos miał wystraszony, jakby wrócił mu do czasu sprzed mutacji. Nagle usłyszeliśmy, że ktoś przechodzi obok naszego stolika w dość podejrzany sposób. Spojrzeliśmy na siebie z niepokojem i zobaczyliśmy ją. Właśnie ją. Szybko zaczęłam mówić szeptem, wisząc mu nad uchem:
- Kurwa, jak mi ona kiedyś weszła do głowy! A okazało się, że była to zwykła sprzedajna cipa… I wcale nie chciałam być taka jak ona! Ogólnie to sobie ciągle myślałam, że jestem lepsza. Tak prostacka jak mój ojciec, bo mieszkam na wsi i nie wiem, do ilu jeszcze umiem się doliczyć... – tamten spojrzał na mnie z niepokojem, ja musiałam mówić dalej: Jestem lepsza, bo ojciec mówi mi, że muszę być lepsza. A ja wtedy zatrzymuję się, sama nie wiem przed czym i myślę sobie: tak, mam ojca. Własnego ojca. I nie mogę mieć z tego powodu żadnych kompleksów. Posiadanie ojca wymaga wielkiej samodyscypliny, której potrzebuję, kiedy wychodzę i wracam – tamten pokiwał głową z uznaniem. – Echhh, kilka lat temu dowiedziałam się, że mam ADHD, że w ogóle wielki defekt, koniec świata, że nie wiem gdzie się obudzę i czy. Ale przecież to ja, a ja obrastam w piórka, bo taki już ze mnie ptaszek…. – zaśmiałam się i czekałam na odzew.
Tamten jednak nie zamierzał nic mówić. Schował się pod czapką i nie chciał spod niej wyjść.
- Dzisiaj połknęłam gripex i wciągnęłam prochy, może mi nic nie będzie. Może mam wżerki w nosie, może wciągam kreta. Nie wiem. Rano myślę, że chciałabym napisać na pudelku jakiś komentarz, że nigdy tego nie robiłam, a może jestem już gotowa, a może napiszę: „Siwiec, całkiem osiwiałaś”, to śmieszne. Zabawne… Dość zabawne. Ale kurwa, jak ja nie lubię takich właśnie, jak ona, co tu przeszła… Jak mi się przypomni to się tak wkurwię, że ludzie mówią do mnie rzeczy w stylu: Urósł w tobie taki patetyzm, dzieeecko – na pewno jakaś szmata. – Dzieeecko drogie, drogie dziecko… Bardzo niezdrowe i jest coś sztucznego, rozumiesz? Rozumiesz? W tym co mówisz, jakby coś ci tam zalegało gdzieś, wiesz? Aniołeczku? Albo lepsze: Czy pani wypełniła już formularz? Proszę o wypełnienie formularza. Ja już nie mogę, no nie mogę.
- No cóż, nie ma żadnego pozwolenia na samobójstwo – odpowiedział mi w końcu grobowym tonem. – Najgorsze są obsesje – dodał, gdy ja zapadłam w wyłączenie.
- A to w ogóle czasem strach przed sobą przyznać, co mózg może roić – wybuchłam nagle. - No i myślałam, że ja to już moje obsesje całkiem zostawiłam, no całkiem nieważne, chciałam wejść w nowe... Kilka obrotów w ciemności i jest jakaś hipoteza, może coś się wynaturzy. Może ważniejsze byłoby jakieś tworzenie, zasuszanie czegoś czy hodowanie krów… Po co komu jakieś udręczenia natury banalnej. To przecież wystarczy, że ktoś ci powie „tak, tak” albo „nie, nie”, no nie jest tak? I to wszystko! Żadna rozmowa nie jest warta naszych małych mózgów, weźmy się w ogóle stąd, poszukajmy pieniędzy, pieniądze łatwo przećpać, nie wiem po co mieć pieniądze. Zawsze byłam na kresce, z kreską się urodziłam, jak biedna księżniczka. Paliłam takie papierosy, które wypalały mi dziury w ustach, a potem koszmary i koszmary, i nieskończoność koszmarów. Ale kto chce o tym słuchać? Mi się tylko wtedy przypomina: „Kto tak naprawdę nie lubi Casha?”, ale czy ktoś może mieć o tym pojęcie? Świat rodzi tylko sprzedajne cipy i taka jest prawda - skończyłam, trochę blednąc i męcząc się zmęczeniem naspidowania.
- Trzeba pić wódkę – odpowiedział, całkiem mnie tym denerwując i rozstrajając. Spojrzał mi kilka razy nieufnie w oczy, trochę obgryzał paznokcie; zachowywał się, jakby wiedział, kim jestem. Ale nie mógł, nie on.
Chciałam uciekać, ale nie byłam z nikim umówiona, a co gorsza: nikt na mnie nie czekał. Kiedyś, razem z Hadrianem, trudniliśmy się zabijaniem kotów i przypalaniem im łapek. Ja nadal nie wiem, czy naprawdę brałam w tym udział; ile jest w tym prawdy. Wspomnienia przychodzą do głowy, a tak naprawdę nie wiemy czyje to one są. Przynajmniej ja tak mam.
Od czasu, gdy rozdzielono mnie z Hadrianem nie mogę znaleźć sobie miejsca na świecie. Czasem mam wrażenie, że jeszcze wcale się nie poznaliśmy. A czasem, że mój mózg jeszcze nie przyjął do wiadomości tego, że on nie żyje. Nie wiem, jaka jest prawda. Wiem, że w kieszeni trzymam kapsel od piwa, który od niego dostałam. Ten kapsel utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak coś jest. Coś, mniej czy bardziej, trwałe. Coś, co zawiązuje się na początku i ciągnie do końca. Kiedy całkiem mi tę linę przerwano i chodziłam jak pomylona w zbyt ciasnych butach i z pogarszającym się wzrokiem. Czy powinnam go szukać? Przecież nie mogłam wydostać się z miasta ze strachu przed porwaniem przez cyrk. W cyrku dużo takich jak ja, a tutaj mam wywiady, moją sławę i moje ucieczki.
A mogłabym być trochę większa. Tak mało mi brakuje, by być.
Przecież to całkiem niespójne i nielogiczne. To, co się we mnie dzieje odbiera mi rozum i chęć do życia. Nie umiem przebić się przez swoje myśli, nie umiem pozbyć się ściany, która przede mną wyrasta, a ja doczepiam się do niej, jak gdyby to była ścianka do wspinaczki. Jest mnie miliardy: mnie mówią, mnie słyszą, mnie szukają. A ja potrafię się tylko zdumiewać. To jedyna stałość we mnie: mała oaza… Zbyt mała…
Jeszcze jakieś chwile temu mogłam mężnie udzielać wywiadu, jak prawdziwy żołnierz z ręką na sercu przyznać się do pięknej zbrodni w imię… w imię! Mogłam to zrobić, chwilę potem już nie było tej mnie we mnie, już się zawieruszyłam, już głosu mi ubyło i widzieli mnie mniejszą! Zaraz potem rozmawiam jak bezzębna, jak jakaś bez serca, jak bym jechała jak narkomanka korytarzem w pociągu. Klnąc! Tym cienkim głosem! Siadając i wstając, udręczając się poszukiwaniami, akcją detektywistyczną, za którą mi nikt nie zapłacił. Gdzie mam szukać w sobie tego karła? Jak się wyrzec, kiedy sto serc, sto wątrób i kamień filozoficzny! Kiedy już absolutnie nic nie urośnie, a będzie malało, paznokcie będą coraz brzydsze, a ja nie wiem, gdzie zmieszczę swoje oczy.
Gdzie schowałabym łup, gdybym go miała? Gdzie zapuściłabym kotwicę?
A jednak budząc się, wiedziałam, że tu jestem, że mnie patrzą. Widać mnie, choć mało.
***
Umówiłam się z frajerem, bo ma dla mnie jakieś info o tym i tamtym, że może Wioletce już coś nie uchodzi, jedynki i pały, rzeczy tego typu. On z tego spotkania zrobił walentynki w filharmonii, a ja zaczesałam do tyłu tłuste włosy i plułam jak Clint w jakimś filmie, co się tak wkurwiał na swoje wnuki. Tak się zachowywałam, bo byłam taka zirytowana, że w ogóle trzeba się wynieść z tego miasta, poszukać jakiegoś świata, na pewno są lepsze światy. No i wiecznie ta sama gadka w głowie, kiedy wszystko już widziałam (a prawie ślepnę), wszystko i wszystko. Nie ma nic, każde uczucie przeżyte, no i nic się nie urodzi. A jak się urodzi? Gdyby zapłodnił mnie jakiś frajer, chociaż ja sobie myślę, że raczej słabo płodna jestem, no… No, gdyby zapłodnił mnie jakiś frajer to byłby z tego całkiem potwór. Jeśli miałby jego uszy, polskie imię i moje nieistniejące oczytanie, to można współczuć takiego szarego potworka. Ja się jeszcze będę zastanawiać. Potem poronię i będę sobie myśleć, że miało być takie śliczne dziecko, miało lubić podróże i jeść kanapki ze smalczykiem, miało być idealnym dzieckiem, Chopinem, Bogartem i Mansonem. No i dupa. Nie można ryzykować, ciąże się słabo sprzedają. W moich kategoriach. Frajer łyka sobie parkopan, a ja tylko myślę: „co z nami będzie?” Gdy spotkamy się na zakręcie, kurwa. Świat jest przepełniony muzyką, która zabija moje ostatnie szare komórki, powinnam zacząć palić trawkę, więcej patrzeć na słońce. Może oglądać więcej czarnych plam, może powinnam wywoływać flashbacki. Czy może miałabym się doprowadzić do ruiny? Wszystko po to, żeby znaleźć to idealne miejsce, które będzie tak idealne, że zacznę czuć się źle z powodu klęski urodzaju i wypłaczę brązowe oczy niebieskie i pieskie. Wypłaczę je i będzie koniec, nie będzie oczu, tych co jeszcze nosiły jakiś pierwiastek czegoś mądrego, ale jednak zgaszone, jednak mętne. Wypłaczę je, zemszczę się na kimś, nie wiem na kim, ale je wypłaczę. Zobaczycie, wszyscy zobaczycie, nie będzie już tych pięknych oczek. Orzechów nie do rozgryzienia, wypłaczę je.
Ja naprawdę nie chciałam słyszeć tych rozrastających się rozmów w głowie, które czyniły mnie pokraką. Moja pamięć absolutna nie pozwalała mi na spalanie mostów czy rozbieranie choinki. Głowa mi rosła tylko po to, żeby dział się przepływ. Ale był zbyt zakłócony, tak wiele przeszkadzało, musiałam wiecznie oczyszczać teren, zalepiać dziury własnymi palcami i wszędzie było mnie mało. Byłam niewidzialna, gdy rozrastałam się do wewnątrz. Chcieli mi płacić za bywanie, a ja nie wiedziałam co to znaczy, gdy otwiera się oczy w nie tę stronę, w którą się powinno. Wcale nie chcieli, wymyśliłam to, nikt mnie nie chciał, miałam wściekliznę macicy i odhamowania seksualne po hektolitrach płynów, które kazałam wlewać sobie, na szczęście, do ust.
Frajer najpierw opowiadał trochę o swoim nowym chomiczku, a w końcu spytał jak to było, Agata, jak to było z Jednym, co to w ogóle, mordowanie w biały dzień, co ze mną.
- Nie mówmy o tym. Nie na ulicy. – Mówię do niego grzecznie.
A Frajer do mnie, żebym opowiedziała mu tę historię, którą Jeden ciągle opowiadał, bo on już nie pamięta, a tak mu się podobała. Jemu się podobała, chociaż innym nie. On się zna, zna się dobrze. Inni się nie znają. No mogłabym opowiedzieć. No opowiedz.
A ja pamiętałam doskonale, jak Jeden w czasie któregoś spotkania znowu zaczął opowiadać historię znaną już przez każdego z osobna. W jego głowie, nadal nie wiem czemu, wciąż pojawiał się motyw rzeźbienia czy stolarza. Nie miał żadnych zainteresowań, a stoły były jedyną rzeczą, o której mówił, gdy się nad sobą nie użalał. Często myślałam o nim, że stworzony jest do brania narkotyków albo do homoseksualizmu, ale nic z tych rzeczy. Człowiek nienagannie prosty, zwykły i przestraszony neurotyk o twarzy mordercy. Ton jego opowieści był zawsze w ten sam sposób melancholijnie nudny, ale zdarzało się, że zaśmiał się, a raczej parsknął niemal z wyrzutem. Bo to właśnie wyrzutów był pełny w czasie tego zapatrzenia w siebie. Opowiedział on o poecie, który z zawodu był stolarzem. Człowiek ten bardzo chciał nauczyć się modlić, jednak za nic mu to nie wychodziło. Robił wszystko, co mógł. Klękał, żegnał się (tego też nie mógł zapamiętać) i próbował czytać modlitwę, jednak na nic! Słowa nie mogły mu przejść przez gardło, kaszlał i krztusił się powietrzem. Postanowił w końcu, że wyrzeźbi stół, który potrafi się modlić i pisać wiersze. Zabierał się do tego latami, a pewny był, że uda mu się tego dokonać. Gdy zrobił ten stół, zrozumiał, że nie jest już do niczego potrzebny. Umarł, powtarzając, że jest żydem.
To wtedy nie była smutna historia. Na nikim nie wywarła żadnego wrażenia, ale on wciąż do niej wracał i zdumiewał się nią na nowo. Pytał matkę, dlaczego nazwała go Jeden, a ona odpowiadała, że tak ma na imię. Nie znajdował żadnych odpowiedzi, a ja zaczynałam mieć wrażenie, że świat wciąż się od niego odwraca. I było mi go szkoda, naprawdę. Chociaż nie wiedziałam, ile w tym racji, a ile mojej paranoi.
Jakiś czas potem spotkałam Jednego, powiedział do mnie: „dzień dobry”. Nie byłam w stanie odpowiedzieć, zszokowana jego smutkiem. Spojrzał z ukosa, zdenerwowany jak zawsze. Ja, przez ostatni czas, byłam tak bardzo szczęśliwa, że zaczynało mnie to męczyć.
Jeden moje milczenie uznawał za największe przestępstwo tego świata. Kiedy ja mylę ludzi i nie rozpoznaję twarzy. Każdy w moich oczach wygląda tak samo, a i mózgi niczym się nie różnią. Nic nie jest warte uwagi, jednak nie powiem nigdy, że wszystko to marność, bo to głupie byłoby tak mówić i zmuszać samego siebie do wierzenia w urojenia. No tak, jakiś czas już przeżywałam swoją twarz, ale zdaje się, że zaczynałam się samoistnie leczyć. Nagle brzydota brzydotą, niech będzie jak jest i wciąż to samo: wszystko jedno. I powtarzająca się myśl, że nie ma już kobiet, a może nigdy nie było prawdziwych kobiet czy prawdziwych ludzi, dla których chciałoby się żyć. Są tylko idealizacje w mózgu niezdolnym do funkcjonowania, a reszta to nuda.
Mieliśmy z Jednym dużo wspólnego, jednak ten zdawał mi się bardzo zazdrościć. Tęsknił za życiem takim, jak moje, dlatego wciąż szukał ze mną kontaktu. Ze mną, tą, która nie potrafi rozmawiać, a co jakiś czas rzuca jakieś oszczerstwo lub zgryźliwą uwagę.
Jednego mało kto wspomina. Nikt nie pamiętał jego imienia, a i on często je zapominał. Rozmyślał ciągle o swoim ukształtowaniu, jaki wpływ mieli na niego rodzice, jakie geny, a jak inni są skonstruowani. Wciąż dochodził do tego samego wniosku, że wszystko to marność. I to właśnie powtarzał w czasie swoich monologów, tak uciążliwych jak smutny wygląd jego twarzy. To było tak męczące, że każdy chciał się tylko wypisać z tych spotkań z nim. Gdyby było to tylko możliwe! Więc czemu nie odetchną teraz z ulgą?
- Dzisiaj jego matka czytała w „Pytaniu na śniadanie” jakiś jego dziennik – powiedział Frajer, ciesząc się tym, że może mi przekazać jakąś informację.
Zbiło mnie to z tropu.
- Prowadził dziennik? – spytałam, nie dając nic po sobie poznać. Ale przecież Frajer wiedział, każdy wiedział. Ale czy wiedzieli co mają o tym myśleć?
- No, wpisz sobie w neta, na pewno znajdziesz – rzucił na odwal się, a potem zaczął rozprawiać o czymś niewątpliwie istotnym, ale nie dla mnie. Wyszłam z tej rozmowy, stojąc przy nim jeszcze pół godziny, a będąc już całkiem w innym miejscu.
Idąc, a prawie biegnąc do mojej komórki, nie byłam w stanie znaleźć w sobie żadnej spójnej myśli. No i włączyłam, a jego matka, wyprostowana z wielkim uśmiechem, czytała. Czytała z uśmiechem!
„Nazywam się Jeden. Nie widzę świata; otaczają mnie tylko trzy martwe drzewa. Śnił mi się dziś człowiek z mięsem na wierzchu. On nie miał czaszki, miał mięso zamiast mózgu. On szedł, ledwo, ale szedł, przylepiały się do niego muchy; był wielki i śmierdział. Zapach śmierci unosił się nad całym moim snem, a nie miałem żadnego pojęcia o tym, że jest to sen. Różowe mięso. Ale szedł, no czemu tak szedł. Teraz jestem tutaj i doskonale rozumiem ludzi, którzy przestali czytać książki. Mięso, żadnych książek. Wieczorem jem kiełbasę z chlebem, a rano gotuję wodę na herbatę. To oczywiście nie ma żadnego znaczenia. Muszę sobie jednak co jakiś czas uświadamiać, że daleko mi do bycia Bogiem, a bliżej do schizofrenii. To niestety prawda, powinienem być świadomy.”
***
Spałam trzy dni. Zmuszałam się do rozdzielenia. Nie pamiętając i myśląc: to mnie nie dotyczy.
To przecież doprowadzając siebie do rozdzielenia, sprawiam, że moje ciało zaczyna mieć zbrodnicze zamiary. Nie jestem już w Częstochowie, a jest wiele miast, w których chciałabym nie być. Głównie z tego powodu znalazłam się tutaj. Tutaj jest miejscem nieprzypadkowym, a często się dzieje, że nad miejscem tym czuwa opatrzność. Tutaj mogę wyciągać kompromitujące mnie wnioski i uprawiać wspaniałe auto-kadzenie.
To właśnie w tym miejscu zaczęłam myśleć w ten sposób, co w ogóle mi się w sobie nie podobało.
Bo to już wtedy mówiono mi, że potrafię się rozkrajać i wyciągać z siebie po kolei. Pokazując wszystkim, z uśmiechem na twarzy, jakie to gówno we mnie nie siedzi. A oni przychodzą, zaglądają i odchodzą, czasem też wzruszają ramionami. Zostawiają mnie tak niezdolną do słowa, że nie potrafię wtedy wykonać choć najmniejszego ruchu. I zastygam tak czasem na kilka tygodni. W czasach tych zastojów przychodzi do mojej głowy zawsze ta sama, przewidziana wcześniej, baba. Gdy tak zagłusza wszystkie moje myśli, swoim gadaniem starej baby, pogarsza mi się całkowicie. Wtedy zazwyczaj są środy, więc muszę uciekać z miejsc, w których każą mi bywać, okłamując sama siebie czymś stosownym. Idę, nie wiem gdzie, bo idę po to, żeby wyjść. A gdy wychodzę, pojawia się ta stara baba, która nie chce dać mi spokoju. Potem są chwile, w których siedzę, a oczy same zaczynają się zamykać. Siedzę po to, żeby nie spotkać już tego idealnego człowieka, który za kilka sekund powinien przejść obok mnie. Siedzę po to, żeby zapaść w smutek, który chroni przed brakiem kontroli.
Przechodzi któraś, zadając pytanie „co tam?”. I nie mogę się zmusić, żeby spojrzeć na tą twarz. Wiem, że nic sobą nie niesie i straszy mnie tylko tęczówkami martwo wiszącymi na gałce ocznej. I odpowiadam: „A nic”. Głosem najcichszym i najbardziej piskliwym, jakbym chciała coś tym przekazać, a doprowadzam siebie tylko do wstydu.
Ta sama osoba potrafi powiedzieć mi potem, że jestem niesamowicie nieśmiała. A ja chciałabym odpowiedzieć, że w ogóle się sobą nie interesuję, a zakończenie „Wilka stepowego” to najgorsza rzecz, która mi się przytrafiła. Ale mam w dupie, co słyszy ta czy tamta.
- Zgubiłaś się?
A ja mam wrażenie, że znam tą twarz; że tą samą twarz widziałam w milionach osób, że wszyscy ją noszą, że można ją sobie wypożyczyć! Może to zwykła maska przeciwbólowa, może ktoś robi sobie ze mnie jaja. Byłam w nie-miejscu, nie czując nic. Więdłam.
II
Zadzwonił do mnie. Normalnie odebrałam, bo w końcu to telefon. Normalny, do odbierania. Żadnych udziwnień, nie wiadomo czego, telefon do dzwonienia i odbierania. Nie chciałam pamiętać chwili, w której to zrobiłam, przecież nie odbiera się telefonów, gdy jest się w stanie pogubienia. A w takim stanie byłam, gdy uciekłam przed światem i już się w sobie nie odnalazłam.
Hadrian powiedział, że uciekł ode mnie, że jest najdalej na świecie. Ale czas się spotkać i rozstrzygnąć stare sprawy. „Zjebałaś rzecz” – powiedział z obrzydzeniem i nie chciał kończyć. Ja zadawałam wiele pytań, których już nie pamiętam. A on, że mógł się tego domyślić, wiedział, że tak będzie, że teraz pewnie jestem nie-wiadomo-gdzie i moje ręce robią jakieś prymitywne rzeczy (co widziały twoje ręce?),a mogłyby robić coś wielkiego. „Ty o tym wiesz, Agata. Mogłabyś być tam, a jesteś tu” – tak Hadrian zwykł do mnie mówić. Miał rację, zdecydowanie byłam tu, a światu ogłosiłam, że Agata zniknęła. Wszędzie o mnie mówili, że nie mogę się pozbierać po tym co zrobiłam. Ale przecież nikogo to nie obchodziło, każdy miał w dupie sprawy nieistotnego światka.
No więc odebrałam telefon. Potrafię jeszcze odbierać telefony…
Czekałam na spotkanie, odmrażając sobie stopy z zamiarem pozbycia się swojego mózgu. Nie mogłam pogodzić się z wizjami, które przychodziły do mnie w snach i na jawie. Miałam wrażenie, że ktoś podtyka swoją twarz do mojej i próbuje mnie rozgryźć; jak najboleśniej. Gdy się rozglądałam, bolała mnie szyja, bo byłam jak drewno i nie potrafiłam znaleźć w sobie języka.
Czekałam na spotkanie, a mijały miliardy lat. Wszystkie światy się przesuwały, nasuwały na siebie. Tworzyły się nowe bzdury, w których musiałam brać udział. Zaczęłam myśleć o bezsensownych rozdziewiczaniach, które przecież do niczego nie prowadzą. Przypominałam sobie ten jedyny dotyk; jak ciepłym kamieniem kiedyś potrafiłam być. Ale to już skończone, już nigdy tego nie będzie.
- Zjebałaś – powiedział Hadrian, wyłaniając się w nie-wiadomo-czego; znajdując mnie w nie-miejscu. – Zjebałaaaś…
Odwróciłam się. Zmierzyliśmy się spojrzeniami. Hadrian uśmiechnął się lekko z niesmakiem. Nagle wybuchłam śmiechem, a ten pogłaskał mnie lekko po głowie, jak małego pieska.
- Zjebałaś i zmalałaś – zaśmiał się po przyjacielsku i pokręcił głową.
- Zmalałam?
Przestraszyłam się.
- Nie widzisz? Spójrz na siebie – mówił beznamiętnie, unikając mojego spojrzenia. Teraz sobie przypomniałam, że było może tylko kilka chwil, w których nasze spojrzenia się spotkały.
Jak to zmalałam?
- Jesteś już prawdziwym karłem.
Uśmiechnął się pobłażliwie i posadził mnie obok siebie jak lalkę. Zdrętwiałam i nie mogłam wydusić z siebie żadnego słowa. Nagle świat stał się ciężkim, szum wpadł mi do uszu, a powieki stały się ciężkimi.
- Patrz na swoje małe nóżki, haha! Jeszcze niedawno były trochę dłuższe… No jak ty to robisz – mówił, jak gdyby cieszyły go moje skazy. Uznawał je za normalne, a może unormalniał je tymi słowami.
Pogłaskał mnie po ramieniu i pocałował w czoło.
- Mała pojebana Agatka – tak chyba do mnie powiedział, ale nie słyszałam wtedy zbyt dobrze. Być może wymyśliłam sobie te słowa albo wyczytałam je z jego myśli.
Nigdy nie pomyślałabym, że to może być prawda. Niby widziałam to w sobie. Oglądałam się na zdjęciach i czułam, że coś jest nie tak. Ale nie zauważyłam, jak Boga kocham, nigdy nic nie zauważyłam. Niby mówili mi, że mam to metr trzydzieści, a potem było coraz mniej. Ubrania stawały się coraz większe. Musiałam maleć w zastraszającym tempie. Może ze stresu albo strachu. Ale naprawdę nigdy nic takiego nie zmieściłoby mi się w głowie. Całą swoją wolą odpierałam te wszystkie myśli, które nazywały mnie karłem.
Naprawdę nigdy bym tak nie pomyślała…
Nic dziwnego, że Hadrian mnie zostawił, że nie chciał spojrzeć mi w oczy. Traktował mnie jak lalkę. Ludzie wsadzali mnie na krzesła, a czasem marzyłam o tym, żeby nosić ze sobą stołek, żeby przestać mieć problemy ze swoim wzrostem. Ale nie wiedziałam! Jak mogłam nie zauważyć, jak gdyby strach mówił swoje i wszystko mi tego odmawiało, jakieś słowa ciągle rzucały się w powietrzu, że nie, na pewno tak nie jest. A ja wierzyłam zawsze tylko sobie. W swoje urojenia. I nie widziałam, jak ta prawda rośnie wobec mnie, jaka ściana tworzy się przed moimi oczami prowadząc do błędów w odbiorze całego świata.