Piekielnik i Potwór - cz.1 (fantasy)

1
Piekielnik i Potwór

Nikt tak naprawdę nie pamiętał, kiedy i jak wszedł do miasta.
Padało. Deszcz ostro zacinał kąsającymi twarz kroplami, a wschodni wiatr za nic nie mógł sobie poradzić z nabrzmiałymi, brudnymi chmurzyskami, nisko wiszącymi na nocnym niebie. Nad trzymanymi nielicznymi pochodniami unosiły się małe obłoczki pary. Z każdą chwilą zmysły stawały się coraz bardziej otępiałe i obojętne na wszystko dookoła. Tylko smród spoconych ciał ludzi i zwierząt pozostawał tak samo wyrazisty i przykry dla nozdrzy - zapach przypominał bardziej aromat niemytych przez wieczność stóp jakiegoś boga niż cokolwiek innego, co można było opisać zmysłem węchu.
Mimo wszechogarniającego przygnębienia, dojmującej wilgoci wdzierającej się w każdą część ciała, oraz świadomości, że bramy miejskie zamykano za pół godziny, tłumek przed posterunkiem straży ani myślał się zmniejszyć. Nie była to wprawdzie ta sama nieprzejednana ciżba, jaką można było tu zastać jeszcze przed zachodem słońca, lecz mimo to każdy stojący do zapłacenia myta i oclenia załamywał ręce nad stratą czasu i marzył, aby znaleźć się w ciepłym, miękkim łóżku - lub w ogóle łóżku - w jakiejś tawernie, albo jeszcze lepiej, w burdelu w ramionach taniej, w miarę czystej dziwki.
Powodem, dla którego tak wiele różnorakich dusz próbowało dostać się w obręb murów miejskich, był rozpoczynający się następnego dnia comiesięczny jarmark. Trudność przekroczenia bram potęgowało jednak zarządzenie rady miejskiej, która rozkazała straży kontrolować każdego przejezdnego. Obawiano się rozmaitych wichrzycieli i terrorystów, którzy mogli spróbować zasiać chaos i zamęt niespodziewanymi atakami, dlatego też postanowiono zastosować środki zapobiegawcze, potrajając liczbę strażników przy bramach. Oczywiście ten, kto chciał, i miał pieniądze, a także odpowiednią determinację, i tak wchodził. Przekupność strażników była rzeczą powszechnie znaną.
Mrok gęstniał z każdą chwilą, a pochodnie dzierżone przez trzy pary strażników odbierających myto niewiele pomagały. Deszcz szumiał nieustannie, raz po raz to wzmagając się, to opadając. Stojący na końcu ze strachem co i rusz zerkali za siebie, w ciemność. Gdzieś w pobliskim lesie odezwał się wilk.
Nikt nie zauważył przemykającej w cieniach postaci, prawie niewidocznej, cichszej niż szept. Mimo że z trudem można było odetchnąć czy poruszyć się, nie zawadzając o kogoś, obcy nie miał problemów z omijaniem każdego, kto nieopatrznie stanął zbyt blisko, nie dotykając jednocześnie kogokolwiek.
Dopiero gdy wyszedł z cienia, w mdłe światło pochodni, zorientowano się, że ktoś bezceremonialnie, nie zwracając uwagi na innych, wepchał się do kolejki. Odezwało się kilka gniewnych głosów, lecz nieznajomy nawet nie zwrócił na nie uwagi. Pewnym krokiem podszedł do strażników.
Był wysoki, i to chyba wszystko, co można było o nim z pewnością powiedzieć. Odziany w idealnie czarny, długi płaszcz, ciężki od wody, ubrudzony błotem, szczelnie owijał jego sylwetkę, tak że nie można było domyśleć się postury. Głęboki kaptur zakrywał oblicze, lecz to najwyraźniej mu nie wystarczyło, gdyż ktoś uważny zobaczyć mógł wyraziście niebieski szal, zasłaniający dolną część jego twarzy. Czoła i oczu nie można było dostrzec w panującym półmroku
Nie miał żadnego widocznego bagażu, tobołka czy podróżnego wora. Wyglądało, jakby udał się tylko na przechadzkę po okolicy i teraz z niej wracał.
Nieznajomy znalazł się przy jednej z par strażników. Nie zwalniając kroku, wydobył monetę z sakiewki i bez słowa rzucił w kierunku tamtych. Mignęły stalowe kolce nasadzone w karwaszach i guzy na kłykciach czarnej rękawicy. Jeden z knechtów, starszy i bardziej doświadczony, złapał pieniądz w locie. Obcy bez słowa ruszył dalej, ku miejskim uliczkom.
- Zara! - warknął drugi ze strażników, młodszy, gołowąs, pewnie świeży rekrut. - Szmatę z twarzy zdejmij, mordę pokaż, dobytek daj do obejrzenia! Już!
Ruszył za nieznajomym.
- Zostaw - odparł starszy, łapiąc go za rękę. - Niech idzie...
- Ale...
- Zostaw, powiedziałem. Spójrz.
W ręku, odbijając niepewne światło pochodni, lśnił złoty imperial. A za każdego wchodzącego do miasta polecono im brać nie więcej niż trzy ogniaki.
Obcy zniknął w ciemnościach śpiącego kamiennego kolosa. I tylko uważne oczy zawsze czuwających starców z gildii żebraków bacznie mu się przyglądały, gdy mijał ich, sterczących pod ścianami budynków. W kilka modlitw później odpowiednie osoby już o nim wiedziały.

*

Miasto było ogromne. Nie tak duże, jak Nowa Celestia, lecz wystarczająco, aby mogło dorobić się własnej dzielnicy biedoty, śmierdzącej, brudnej i niebezpiecznej. Udał się tam bez wahania Nie miał złudzeń. Wiedział że tylko tam będzie mógł pozostać w miarę nie zauważalnym.
Po godzinie uważnych poszukiwań, naznaczonych podejrzliwym zerkaniem we wszystkie strony, uważnym stąpaniem po miejskim bruku, i nasłuchiwaniem ciszy, znalazł karczmę. Był to pochylony, przegniły, drewniany budynek, dwupiętrowy, o ceglanej podmurówce. Przez niemiłosiernie pobrudzone szyby sączyło się niewiele światła. Nie było żadnego szyldu.
Wszedł do środku. Półmrok, pokraczne dziecko tak cenionej przez niego ciemności, przywitał go z obojętnością. Nie było żadnych gości, jeżeli nie liczyć jakiegoś biedaka zmożonego pijackim snem, śpiącego na jednej z ław. Nie wykonując żadnego gwałtownego ruchu, wszedł do środka, bezszelestnie zamykając drzwi. Kilka stołów, krzeseł, smród nieświeżego jedzenia i skisłego piwa - wnętrze nie zachęcało do pozostania. Zignorował sygnały swych wyostrzonych zmysłów. Było mu obojętne gdzie będzie spać.
Podszedł do karczmarza. Był typowy, jak zwykle. Ktoś kiedyś powiedział, że to właśnie taki tryb życia sprawia, że tak wyglądają. On jednak uważał, że po prostu ktoś ich gdzieś hoduje, by potem wysyłać w świat. Dlatego są do siebie tacy podobni.
Stał więc przy łojowej, kopcącej się lampie i wycierał gliniane kubki szmatą. Był gruby, łysy, z tłustymi fałdami na karku, indyczym podgardlem, wąsami, kaprawym spojrzeniem świńskich oczu. Miał na sobie brunatną koszulę i biały, lecz mimo to brudny to nieprzyzwoitości fartuch. Resztę skrywał za szynkwasem.
- Dobrześ trafił bratku z czasem - rzekł do gościa, nie przerywając swej pracy. Starał się udawać obojętność, lecz gdy tylko rzucił na przybysza okiem, wiedział, co musi zrobić. - Jeszcze kilka chwil i miałem zamykać. Interes ostatnio schodzi na psy, jak widzisz.
- Pokój i strawę - powiedział nieznajomy, nie rozdziewając się. Głos miał nieprzyjemny, jednocześnie drażniący i wzbudzający niepokój. Niski tembr sprawiał wrażenie, jakby jego właściciel warczał na swego rozmówcę. - Jadło do pokoju. I daj dzban piwa.
Rzucił kilka ogniaków na blat.
- A, proszę szanownego pana bardzo - odparł karczmarz, zgarniając monety ręką. Wszystkie, poza jedną. Może dolewał wodę do piwa, lecz na cenach pokoju nigdy nikogo nie orżnął. Takie miał zasady. Tak to nazywał. Znajomi natomiast mówili na to dziwactwo.
Spojrzał w oczy nieznajomego, lecz zaraz spuścił wzrok, wzywając w duchu bogów. To co dojrzał, przeraziło go nie na żarty, mimo że w swym życiu widział już niejedno.
- Pokój drugi od schodów, pierwsze piętro - wysapał, starając się nie zająknąć. - Zaraz przyniosę strawę. Ciepłą. Kurczak będzie dla jaśnie pana. Gulasz wyszedł. Skończył się, znaczy.
Tamten bez słowa wspiął się po schodach.
Karczmarz odetchnął z ulgą jak tylko usłyszał skrzypnięcie drzwi. Przez moment rozmyślał najintensywniej, jak tylko potrafił to jego umysł, nad tym co ujrzał przed chwilą. Racjonalna część jego jaźni starała się zanegować i usprawiedliwić te obrazy. Reszta modliła się do bogów. Jeszcze przez długi czas miał pamiętać tamte oczy, całe czarne, z kocimi źrenicami przypominającymi płomienie świec i czerwoną, pokrytą mikroskopijnymi łuskami skórę wokół nich, oraz na odsłoniętym czole tamtego. Płonące oczy kota. Oczy demona.
Samotny ogniak w milczeniu leżał na wyszorowanym blacie szynkwasu.

*

W pokoju śmierdziało nie gorzej niż w głównej sali. Przywitało go krzywe łóżko okryte zatęchłą pościelą, kufer i szczury popiskujące w rogu. Było bezgranicznie ciemno, lecz w zupełności mu to nie przeszkadzało. Dla zachowania pozorów zapalił jednak samotną świecę. Jego wzrok nie potrzebował aż tyle światła, lecz nie chciał, aby karczmarz przestraszył się jeszcze bardziej i pomyślał, że ma pod dachem wariata. I tak już wyraziście czuł przerażenie tego grubasa.
Godzinę później siedział w milczeniu na skrzypiącym łóżku. Talerz z niedojedzonym kurczakiem i prawie pusty dzban piwa stał na podłodze, obok zwiniętego, przemoczonego płaszcza. Pił tylko z przyzwyczajenia. Alkohol nie miał prawie na niego żadnego wpływu.
Chodźmy, podejdźmy bliżej. Nie bójcie się - mimo że wielu uważa go za chodzącą śmierć, nie jest teraz w stanie nam nic zrobić. Na razie tylko siedzi i myśli. Niech mroki nocy rozświetli nasza wyobraźnia.
Jest wysoki i chudy, wręcz żylasty. Czerwona, łuskowata skóra pokrywa całe ciało. Ma czarne, średniej długości włosy, zaczesane do tyłu. W słońcu błyszczą. Mało kto jednak o tym wie. Rzadko bowiem chodzi za dnia, między ludźmi. Ubrany jest w czerń. Na uwagę zwraca przede wszystkim skórzana kurtka w wszytymi stalowymi naramiennikami i karwaszami, takoż koloru bezgwiezdnej nocy. Całości dopełnia kaptur. Nie jest on, czego można się błędnie domyślać po pierwszym spojrzeniu, przyczepiony do płaszcza. Ręce chronią rękawice bez palców, zbrojne w stalowe guzy na kostkach. Ktoś zdolny wykrywać moc z trudnością wyczułby, że zarówno kurtka, jak i rękawice emanują magią. Z trudnością nie dlatego, że to słaba magia. Wręcz przeciwnie. Na tyle silna, że zdolna do samoistnego tłumienia swej aury.
Do obu ud przytroczone są pochwy, a w nich widać sztylety o czarnych, zdobionych, wykwintnych rękojeściach. Oraz bardzo poręcznych. Obydwa są magiczne. Jeden, o przeraźliwie zimnym, niebieskim ostrzu, nazywa się Fobos. Drugi natomiast, czerwony i piekielnie gorący, to Deimos. Są jego jedyną bronią, najlepszą, jaką miał kiedykolwiek, innej nie pragnie. Poza tym, to dar, jeden z nielicznych prezentów, jakie kiedykolwiek otrzymał. Podobnie jak kurtka i rękawice.
Bliżej, chodźmy bliżej. Usiądźmy obok niego. Myślami jest daleko, więc nie ma się czego bać. Przyjrzyjmy się jego drapieżnej twarzy, ostrym kościom policzkowym, idealnym łukom brwi, nienaturalnie białym, pięknym zębom. Gdyby nie to, że jest czym jest, kobiety oglądały by się za nim. I zapewne nie tylko to robiły. On jednak potrafi tylko wzbudzać w nich strach. Kiedyś była jedna, która pokochała go takiego, jakim był. Potem pojawiła się następna. Lecz to stara historia, nie warto do niej wracać. On tego nie chce. To boli.
Niewidzialnym palcami dotknijcie jego skóry, szczególnie na plecach. Wyczujecie setki blizn, od ostrzy i batów, szponów i kłów. Taki ból mu nie straszny, przyzwyczaił się. Zabawne nad jak wieloma rzeczami potrafi przejść do porządku dziennego. Teraz to mu obojętne. Wielu pokonał, wielu charczało leżąc przed nim, gdy życie uciekało z krwią. Wielu przeklinało go.
Drgnął.
Szybko! Uciekajmy zanim sztylety wysunął się z pochew i rozpoczną swój śmiertelny taniec, pełen bólu i krwi, morderczej nienawiści i cierpienia. Jest wojownikiem. Zabójcą do wynajęcia. półdemonem, piekielnym bękartem, którego ścigają wszyscy, Gwardia Imperialna, Młot Rashy, źli i dobrzy, inni. Powody? Wiele, zbyt wiele aby o nich teraz tutaj mówić. To i tak nie ma znaczenia.
Nie spał. Czuwał. Nie mógł spać. Śnił mu się wtedy ogień, taki zwykły, nie piekielny, trawiący dach i ściany domu. Wrzask jego gwałconej żony i płacz mordowanej córki, jedynych istot które kiedykolwiek kochał, które on, diabelstwo, bękart zgwałconej przez potężnego biesa czarodziejki, on więc, wieczny wyrzutek i włóczęga, odważył się pokochać.
Rany po ukrzyżowaniu pulsowały znajomym bólem. Jego stary przyjaciel, towarzyszący mu od zawsze, nigdy go nie zawodził.
Słuchał, lecz nie tak, jak słuchają ludzie czy inne rasy. Nie słuchał uszami, lecz całym sobą. Wyczuwał dwie osoby splątane w jedno ciało, dwa pokoje dalej. Jakiś gruby, bogato odziany kupiec i jego dziwka. Wyraźnie słyszał posapywania i stęknięcia tamtego, przyśpieszone uderzenia jego serca. Ona leżała pod nim, puls ledwo powyżej normy, pojękiwała z udawanej rozkoszy. Ma trzynaście lat.
Dalej - strach karczmarza i niezrozumienie stojącego przed nim parobka, chłopaczka z ulicy, przygarniętego do pomocy. Jedynej karczemnej dziewki tu pracującej nie było - poszła do swego gacha, mieszkającego dwa domy dalej. Pewnie się z nim teraz gzi. Dobrze im ze sobą.
Karczmarz tłumaczy coś parobkowi, każe iść, ponagla. Tamten wybiega. Słyszał wszystko dobrze, każde słowo. Na jego strasznej i pięknej zarazem twarzy, pokrytej czerwoną łuską, wykwita znajomy grymas. Gniew. Podrywa się z miejsca i bezszelestnie wychodzi, zostawiając płaszcz.
Kornik ukryty w jednej z nóg łóżka podejmuje swoją pracę.

*

Karczmarz zakręcił młynka palcami patrząc, jak parobek wychodzi z jego pokoju, cicho stukając drzwiami. Wyjrzał przez brudne okno, w ciemność. Deszcz docinał nieustannie. Miły chłopak. Porządny, Wie gdzie jego miejsce, co musi robić, a czego nie powinien. Nie to co ci bandyci o tępych mordach, cała ta złota młodzież, co za dwa ogniaki gotowa ci wsadzić sztylet pod żebro. Niemniej, był dla niego szorstki i burkliwy, przez cały czas. Jeszcze by się w głowie gówniarzowi poprzewracało, jakby zobaczył, że ktoś dla niego jest miły. Co to on, ojciec jaki, czy co?
Westchnął. Zrobił to co powinien, do czego go przymuszano. Pojawił się obcy, inny, pewnie jeden z tych cholernych awanturników, którzy zawsze się wpychają tam gdzie nie trzeba. To co że ma te dziwne oczy - dziwadło to dziwadło, nie jego problem. Posłał chłopaka gdzie trzeba, więc zaraz przyjdzie kilku tych dryblasów o byczych karkach, co to ich łatwiej przeskoczyć niż obejść, spiorą obcemu mordę i wezmą ze sobą. Jemu natomiast może przypadną fanty nieznajomego. Może nawet w szarpaninie upuści sakiewkę? Kto wie?
Coś gryzło w jego cwanym umyśle, coś tak natrętnego jak bzyczenie muchy. Wyrzuty sumienia? A cóż to takiego, na wszystkich dobrych bogów?
Drzwi rozwarły się nagle, uderzając o przeciwległą ścianę. W progu ukazał się nieznajomy. Nie miał płaszcza, kaptur opadł mu na plecy. Patrzył ponuro, gniewnie. Rysy jakby mu się jeszcze bardziej wyostrzyły. Karczmarz ujrzał go w pełnej krasie. Poczuł bolesne ukłucie w sercu, które jednak zaraz, ku jego nieszczęściu, zniknęło. Nogi się pod nim ugięły, pot zrosił czoło. Podświadomie czuł, że blednie. Mimo wszystko zadziałało jego karczemne doświadczenie w wypędzaniu zbyt pijanych gości.
- No kolego - rzekł. Głos drżał mu bardzo. - To jest mój dom, gościom wstęp...
- Nie chrzań! - warknął tamten, stając w progu. Jakakolwiek próba ucieczki była skazana na porażkę. - Wszystko słyszałem!
- Nie wiem o czym...
Obcy warknął coś niezrozumiale i jednym susem znalazł się przy karczmarzu. Chwycił go za szyję i podniósł, przyciskając do ściany. Mimo swej żylastości był nieprawdopodobnie silny. Karczmarz zamachał w powietrzu grubymi nogami, charcząc. Wyraźnie widział wściekły ogień buzujący w oczach tamtego.
- Milcz - rzucił nieznajomy. - Takie tu teraz porządki? Najsampierw pokój i żarcie, a jak tylko głowę na poduszce złożę, to po zbirów ślesz? Powinienem ci za konfidencję jaja urwać, knurze!
- Ja nie... nie mogłem ina... czej. Musiałem.... Nie miałem... wyjścia.... Kazał...
- Kto?!
- Puść... błagam.... Nie mogę.... oddychać...
Puścił. Karczmarz z łoskotem zwalił się na podłogę
- Mów, bo łeb rozwalę!
- Gavelerein - wycharczał grubas, masując sobie szyję. - Nazywa się Gavelerein. On tu rządzi. Wszystkim. Każdy musi mu płacić, jeżeli chce żyć w spokoju.
- Gildia Cienia?
- Nie, to nasze chłopaki, swoje, stąd. On ich krótko za pysk trzyma. Kurwy, hazardy, kieszonkowcy, żebracy. Wszystkim rządzi. Jego słowo to prawo.
- Czego więc chce ode mnie? Po cholerę wysyła swoich ludzi?
- Nie wiem... przysięgam! - skulił się przed wzniesioną pięścią. - Kazał donosić o każdym awanturniku i poszukiwaczu przygód, o każdej grupie, jak przyjdzie do mnie, do każdej karczmy w slamsach. To więc robię, nic więcej! Było tu kilku takich, lecz zaraz zniknęli, jak poszli do szefa. Potrzebuje ich albo co.... Nic więcej nie wiem!
- Co mi więc z tego? - obcy wyglądał na udobruchanego. - Powiem ci jak będzie. Wrócę teraz do siebie. Jak przyjdą te zakapiory, wpuścisz ich jak gdyby nigdy nic. Tylko niczego im nie gadaj, ani pary z gęby! Jak skrewisz, żywcem ze skóry obedrę. Piśniesz choćby jedno słówko nie takie jak trzeba, a karczma pójdzie z dymem. I wiesz mi, nie ważne ilu ich będzie, ja i tak ich zgnoję. Nie miej żadnej nadziei, że im się uda.
Odwrócił się z zamiarem wyjścia. Przystanął przy progu.
- A, i jeszcze jedno. Jakiś grubas chędoży się z dzieckiem, dziewczynką. Dwa pokoje obok mnie.
- Co? - do karczmarza najwyraźniej nie dotarły te słowa.
- Jakiś spasiony warchlak pieprzy się z dzieckiem! - powtórzy gniewnie obcy.
Właściciel karczmy, zrozumiawszy w końcu, wzruszył tylko ramionami.
- Zapłacił jej i mi, więc robi to co chce.
Tamten nic nie odpowiedział. Wyszedł.

*

Przyszło czterech. Nalane, tępe mordy, kaprawe spojrzenia, wygolone głowy. Śladowe ilości inteligencji. Każdy większy od nieznajomego o głowę, każdy szeroki, o byczym karku. Za broń służyły im obkute żelazem, krótkie pałki. Oraz wielkie jak bochny chleba pięści.
- Gdzie? - warknął któryś z nich w stronę karczmarza.
- Pierwsze piętro, drugie drzwi od schodów - odparł, dodając po chwili wahania. - Powodzenia.
- Taa... Morda w kubeł.
Przez krótką chwilę grubas ich nie żałował. Podał im zapasowy, mosiężny klucz.
Mgnienie oka później znaleźli się przed drzwiami. Kiwnęli ku sobie głowami w milczeniu. Byli doświadczonymi zawodowcami - tak przynajmniej o sobie myśleli. Niejednemu już gębę obili, gnaty porachowali czy nóż pod żebro wsadzili. Kilka razy także i tą robotę odwalali, choć było im to nie w smak. Towar musiał być w miarę sprawny i cały, więc musieli się hamować, czego wybitnie nie znosili. Co najwyżej strzelić parę razy w pysk, wybić tylko kilka zębów, na końcu zdzielić pałką w tył głowy. Nic wielkiego.
Klucz szczęknął cicho w zamku, najciszej jak tylko można było. Trzech weszło do środka, wyciągając pałki. Czwarty został na czujce, na wszelki wypadek.
Podeszli do łóżka, otaczając je. Podłużny kształt na nim spoczywający ani drgnął. Żaden się nad tym nie zastanowił. Gdy któryś z nich szarpnięciem zdarł pościel, było już za późno.
Żaden z nich bowiem nie zauważył ciemnego, skulonego kształtu w głębi korytarza, czarniejszego niż mrok otaczającej ich nocy. Kształt patrzył morderczo na stojącego samotnie draba. Uśmiechał się paskudnie. Widział swoją ofiarę.
Czujka wleciał z hukiem do pokoju, rozsiewając wszędzie fontannę krwi z rozciętego gardła. Za nim wpadła smuga czerni. Błysnęły ostrza sztyletów, szczęknął metal. Zakotłowało się. Trójka miejskich bandytów wpadła w panikę i zaczęła machać swoją nieudolną bronią na oślep. Jeden padł po chwili, bulgocąc niesmacznie, trzymając się za rozkwaszony nos. Drugi zawył gdy jego prawa ręka została złamana z nieprzyjemnym odgłosem chrupnięcia. Na trzecim wylądował obcy, zwalając go na łóżko. Stał skulony na bandycie, podróżnymi butami wyciskając powietrze z jego płuc. Jego twarz znalazła się przy twarzy tamtego. Fobos natomiast przy szyi.
- Czterech - szepnął, błyskając ognistymi oczyma. - Za mało, cholernie za mało. Musicie się bardziej postarać.
Odwinął się niemal w miejscu i kopnął zamaszyście próbującego wstać draba z rozwalonym nosem. Z głuchym łoskotem silnoręki wylądował na ścianie, jęcząc żałośnie. Nieznajomy bez słowa podszedł do tego ze złamaną ręką, po czym jeszcze silniej wykręcił mu uszkodzoną kończynę. Dzięki swemu demonicznemu spojrzeniu widział w ciemnościach, jak kolor skóry tamtego przybiera zielony odcień, a z rozgryzionych warg kapie krew.
Siła. Ulotna rzecz, nie ma co.
- Jeden niepotrzebny ruch i stracisz przyrodzenie - rzekł w stronę podnoszącego się z łóżka. Tamten oklapł nagle i stracił całą ochotę do walki. - Teraz możemy porozmawiać.
- Pierdol się! - warknął jedyny sprawy oprych. - Już nie żyjesz, pierdolony jebusie! Dorwiemy cię! Jesteś trupem.
- Do tej pory jeszcze byłem miły. Zaraz mogę przestać.
Cisza. Jęczenie poturbowanych zakapiorów wydawało mu się muzyką.
- Chcieliście podobno mnie zabrać do Gavelereina. Dobrze więc. Pójdę. Ale z własnej woli i na moich warunkach. Żadnego szarpania, żadnego obijania gęby. Już i tak wam wystarczy.
- Co do...
- To co słyszałeś. Nie lubię się powtarzać. Zbieraj kolegów. Wy przodem.
Trwało to kilka chwil, lecz w końcu stanęli na nogach. Gdy mięli już ruszyć, znów odezwał się obcy.
- Jeszcze to - rzekł, trącając butem trupa. - Owińcie go pościel i zabierzcie. Chyba że któryś z was chce do niego dołączyć.
Bez słowa wykonali polecenie. Gdy wychodzili z tawerny, pojękując i postękując, z ciałem kolegi na plecach, nie zwracali uwagi na śmiejącego się pod nosem karczmarza. Kiedy tylko sala na powrót opustoszała, wyjął spory dzban najprzedniejszego piwa jakie miał i nalał sobie pełen kufel. Ten był dla niego. Po skosztowaniu nalał po raz drugi i opróżnił. Ten natomiast był dla nieznajomego o demonicznych oczach.

*

Gavelerein był niski, przysadzisty, nijaki. Lekko zaokrąglony od piwa brzuch naciskał na przymały kaftan. Płowe włosy kontrastowały ze śniadą cerą. Brzydka blizna wykrzywiała szorstką, pokrytą niezaleczonymi dziobami po ospie, szeroką twarz. Obojętne, lub tylko wyśmienicie udające obojętność mysie oczy uważnie lustrowały nieznajomego, raz po raz zerkając na owiniętego w prześcieradło trupa. Nie miał żadnych ozdób, pierścieni, bransolet, medalionów, nawet kolczyków w brwiach, co było ostatnio modne wśród pragnących wzbudzać strach oprychów i rozkapryszonych dzieci bogaczy.
Ten człowiek, najważniejsza szycha przestępczego półświatka w mieście, bardziej przypominał karczemnego kumpla od kufla, typowego miejskiego cwaniaczka, w tłumie lub ciemnościach to nawet lubującego się w ryzyku kupca okradzionego z dobytku, niż pozbawionego skrupułów człowieka z cieni. Takich ludzi jak on codziennie mijało się na ulicy, a jeżeli zwracało się na nich już uwagę, to tylko po to, aby złapać i złamać rękę sięgającą po mieszek.
Mimo wszystko swym zachowaniem budził, ograniczone co prawda, ale zaufanie. Wydawał się idealnie nadawać do trzymania na krótkiej smyczy wszystkich tych kieszonkowców, oprychów, żebraków i kurew oraz zamienienia tego całego bajzlu w dochodowy interes, przynoszący spore profity.
Nieznajomy stał przed nim w półmroku, tam, gdzie najmniej docierało mocne światło trzech stojący na kredensie świec. Był wyprostowany niczym struna i nieruchomy jak posąg. Swymi niesamowitymi oczami uważnie lustrował Gavelereina. Twarz miał ponurą. Jaskrawy, niebieski szal luźno zwisał mu na szyi. Kaptura jednak nie zdjął.
Droga do do przywódcy półświatka nie była trudna do zapamiętania, choć towarzysze półdemona, jeżeli można tak ich nazwać, starali się kluczyć i możliwie jak najbardziej skomplikować mu drogę. Jedynym efektem tych żałosnych prób było ich zmęczenie i chwilowa utrata przytomności tego ze złamaną ręką. W końcu jednak dotarli do jakiegoś burdelu, walącej się trzypiętrowej rudery o mało ważnej nazwie, na którą nie raczył nawet zwrócić uwagi.
Jeszcze zanim przekroczył jako ostatni próg, skoncentrował się, spiął cały w sobie. Wiedział, co mogło się teraz stać. Trójka obitych i sponiewieranych oprychów mogła nagle przestać być potulna i zawołać całą zgraję swoich kolegów o szerokich karkach. Wszystko to, aby tylko pokazać przybłędzie i dziwadłu, że nie może tak bezkarnie prać im pysków. Nie wiedział ilu ich mogło być w środku, ilu będzie musiał zabić, zanim się opamiętają lub, co było bardziej prawdopodobne, rzucą się do ucieczki.
Na szczęście nic takiego się nie stało. Gdy weszli do środka, zaczepiła ich burdelmama, sypiąc żarcikami. Znała tamtych, to było pewne, wiedziała, dla kogo pracują, lecz mimo to nie wahała się spróbować ich naciągnąć na przepuszczenie tych samotnych ogniaków, które zapewne podzwaniały w ich kieszeniach. Dopiero gdy jeden z nich, ten prawie nie uszkodzony, warknął, że idą do szefa, dała sobie spokój. Oczywiście nie przeszkadzało to innym dziwkom w pomieszczeniu składać propozycji. Jedna podeszła do nieznajomego, zmysłowo ocierając się biodrem i szepcząc zachęcające słówka. Odpuściła sobie jednak, gdy ujrzała jego twarz i spojrzenie. Cofnęła się, speszona, jak przed trędowatym.
W piwnicznych magazynach, po atrapami skrzyń, było tajemne przejście do podziemnej sieci prywatnych komnat.
Stał więc teraz przed Gavelereinem, niepozornym człowiekiem, posiadającym ten pewien rodzaj władzy, której nikt nie chce, a każdy, kto już ją ma, nie zamierza się z nią rozstawać. Milczał. Tamten uważnie lustrował go spojrzeniem mysich oczu, siedząc za ogromnym, czarnym biurkiem. Obaj byli skupieni i czujni, pewni siebie, gotowi na wszystko.
Na prześcieradle, w które był owinięty trup, już dawno pojawiły się szkarłatne plamy. Powiększały się powoli. Ciało wniesiono na polecenie obcego.
- Na cycki Elvayny! - warknął Gavelerein, lecz jego twarz przeciął pokraczny uśmiech. Czubkiem strącił skraj tkaniny - Co mu się stało?
- To ten przybł... - zaczął jeden z silnorękich.
- Nie ciebie pytam, głupcze! - głos jego szefa wibrował. Zwrócił się do półdemona. - Ty mi powiedz. No?
- Wypadek - stwierdził cicho i spokojnie zakapturzony. - Potknął się na schodach.
- Taa... Wypadki chodzą po ludziach, nie ma co...
- Nie raz nawet całymi stadami. Przebiegają.
- Bardzo dobrze powiedziane. Gdzie to było? - tym razem spytał podwładnego.
- U Skiema.
- Mordę mu obić, dzbany potłuc, stoły połamać. Niech się nauczy na przyszłość, coby o schody lepiej dbał. Porządnym ludziom krzywda się stać może. A teraz won! Wszyscy! I zabrać mi to ścierwo z dywanu.
Jeden z przybocznych, z zakrzywioną szablą przy pasie, zawahał się.
- Powiedziałem coś! Wynocha bo każe kulasy poprzetrącać. Poradzę sobie.
Wyszli - strażnicy, silnoręcy, czort wie kto jeszcze. Jakieś dziesięć osób. Został tylko on i nieznajomy.
- Ładne cięcia - powiedział po chwili ciszy. - Na szyi mego człowieka, znaczy się. Precyzyjne i skuteczne. Morderczo, że użyję tego słowa.
Obcy tylko wzruszył ramionami, niczego nie mówiąc.
- Oż kurważ mać! - Gavelerein doskonale udawał zdenerwowanie. - Skończmy z całą tą farsą! Dobrze wiem kim jesteś, twoja sława cię wyprzedza, Ros. Tak, tak, nie próbuj zaprzeczać... Wiesz co to znaczy cierpieć na sławę, jak ona bardzo potrafi człowiekowi doskwierać, prawda? Nie tak łatwo jest pozostać anonimowym, gdy jest się półdemonem i zabójcą do wynajęcia jednocześnie, według opowieści niektórych, niemożliwym do zatrzymania i pokonania.
- Rosivid - powiedział z naciskiem tamten. - Nie zdrabniaj.
- Tak, tak - tamten machnął lekceważącą ręką - Dobrze wiem. Jak to było? Ten, który rozdziela, czyż nie? Zdziwiony? - mysie oczy tchnęły rozbawieniem. - Nie zawsze byłem tym, kim jestem teraz. Liznąłem trochę uczonych pism, wiem co oznacza twe imię. Doskonale do ciebie pasuje.
- Nie ja je wybrałem.
- Skoro tak mówisz... Ale nieważne. Co ktoś tak sławny jak ty robi w takiej granicznej dziurze jak to miasto? Za bardzo dopiekła ci Gwardia czy Młot? A może ściga cię rodzina kogoś, kogo posłałeś do wszystkich czartów? Ha! Chciałoby się uciec z naszego kochanego Arvaelonu, Imperium, psia jego nędza? Co? Znudziła ci się opieka Imperatora, żeby mu ktoś skrzydła obciął?
- Cokolwiek - Rosivid wydawał się nieporuszony wywodem Gavalereina. - Obchodzi cię to?
- Szczerze? Ani trochę. Normalnie kazałbym cię wsadzić do kosza i wrzucić do rzeki. Nie potrzeba nam tu takich sław. Nawet jeżeli jesteś chociaż w połowię tak dobry, jak mówią...
- Próbowałbyś. A raczej: twoi ludzie by próbowali mnie załatwić. Zgadnij z jakim skutkiem? I do kogo bym później przyszedł.
Przywódca miejscowego półświatka skrzywił się.
- To nie czas i miejsce na takie licytacje. Zamiast tego w dobrym tonie jest zadać kolejne pytanie. Zatem: czego chcesz?
- Czego ja chcę? - ogniki w oczach Rosivida zapłonęły mocniej. - Wielu rzeczy, o których nawet nie masz pojęcia. Teraz jednak to nieważne. Intryguje mnie inna sprawa. Mianowicie: dlaczego wysyłasz swoich ludzi aby przyprowadzili mnie do ciebie, a teraz gdy już jestem już tutaj przed tobą, zadajesz jakieś pożałowania godne pytania?
- Chyba nie jest ci z tego powodu przykro? Wiesz, robię tak z każdym awanturnikiem czy poszukiwaczem przygód który wpadnie do slamsów, nie czuj się więc wyjątkiem.
półdemon wzruszył ramionami. Opanował ten ruch do perfekcji, trenując go przez lata przepełnione obojętnością.
- W gruncie rzeczy masz całkiem pojętnych ludzi. Szybko się opamiętali - przez chwilę na jego drapieżnej twarzy tańczył nieokreślony grymas. - Gdyby tak się nie stało, kto wie, kiedy i w jakich okolicznościach byśmy się spotkali. Któż także może się domyślać, ile krwi by się polało? I czyjej.
Spojrzenie Gavelereina stwardniało. Wyprostował się, układając ręce w piramidkę.
- Posłuchaj - warknął. - Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa....
- Nie, to ty posłuchaj! - głos Rosivida był niczym najlepsza stal. Twardy, ostry, metaliczny. W oczach buzowały mu płomienie. I nie była to zgrabna metafora. - Nienawidzę, jak ktoś próbuje mnie wydymać. Nienawidzę także, jak ktoś traktuje mnie jak marionetkę, którą można okłamywać przy byle okazji, która nigdy nie ma nic do gadania. A już w szczególności nienawidzę, jak ktoś stara się mnie nastraszyć. Jeszcze nikomu się to nie udało, i nie myśl sobie, że ty będziesz pierwszy. Jeżeli chcesz czegoś ode mnie, to graj w otwarte karty, zamiast bawić się w te głupie podchody. Więc, czego ty chcesz?
- Tak... - Gevelerein westchnął, lecz nie spuścił wzroku. Był na to za twardy. Gdyby nie patrzył w oczy swym podwładnym, wrogom, dłużnikom, byłby nikim. Gorzej - parującym gównem lub przegniłym do cna trupem na dnie rzeki. - Przynajmniej w tym pogłoski mówią prawdę. Nie dasz sobie w kaszę dmuchać...
- Do rzeczy.
- Tak... Widzisz, jestem człowiekiem interesu. Potrafię dbać o swoje podwórko i nie pozwalam, aby ktokolwiek mi tu bruździł. Ta sprawa jednak to znacznie większe gówno. Ani ja, ani tym bardziej moi ludzie nie są w stanie sobie z tym poradzić - zamilkł na chwilę. - Ktoś... coś... morduje po nocach ludzi w slamsach.
- Nic nowego. Przykręć swoim oprychom śrubę.
- Bez mojej zgody żaden z nich nie pierdnie, a co dopiero mówić o czymś... takim. Nie, to żaden z moich, pewnie nawet to nie człowiek. Ani tym bardziej elf, saris czy krasnolud.
- Potwór? To robota dla awanturników czy innych poszukiwaczy przygód, nie dla mnie. Poszukaj sobie kogoś innego.
- Czekaj no, daj skończyć! Myślisz że tak nie robiłem? Niby dlaczego kazałem wszystkim karczmarzom donosić o obcych? Było kilku przed tobą, a jakże! W pogiętych zbrojach, z tępymi mordami, w brudnych szatach, co to kiedyś może służyły jakiemuś władającemu do podcierania, uzbrojeni w połamane magiczne patyki i zardzewiałe miecze. Poszukiwacze przygód, psia ich nędza...
- I?
- A jak myślisz? Nazajutrz znajdowano ich tak jak inne ofiary, wybebeszonych, z rozprutymi brzuchami, rozciągniętymi jelitami, rozerwanymi gardłami, wyżartym przyrodzeniem. Żeby jeszcze w jakiś ciemnych zaułkach znajdowano. Ale nie! Na środku placów, przed świątynią kapłanów biedoty, na najruchliwszych ulicach. Jakby tego skurwiela to bawiło i podniecało, jakby chciał, żeby każdy to widział.
- A ofiary? Te zwykłe.
- Co z nimi ma być? Ludzie jak ludzie. Głównie ci z natury bezbronni. Wiesz, parę dziwek, starcy, jakieś kumoszki, przekupki. Żaden z moich w każdym razie. Niewielu mężczyzn, jeden czy dwóch, góra czterech. A, i jeszcze dzieci. Najczęściej takie, co to jeszcze nie wiedzą, jak się można bawić pod pierzyną. Pewnie ktoś jeszcze, ale nie wiem, mam od tego ludzi którzy się tym zajmują. Atakuje w nocy, gdy wszyscy śpią, a i moje chłopaki się nie szwendają niepotrzebnie o takiej porze. Zresztą, co by mogli zrobić? Pokrzyczeć trochę? Pomachać pałką? Zeszczać się w portki ze strachu?:
- Coś jeszcze?
- A skąd mam do cholery widzieć? To jak? Proste pytanie: piszesz się na to? I nie mów, na cycki Elvayny, że to nie robota dla ciebie. Słyszałem że robiłeś gorsze rzeczy, bardziej krwawe. Jak z tym arcykapłanem, co go zaszlachtowałeś w biały dzień, przed katedrą, mimo że miał obstawę czterech paladynów. Albo z tamtym lordem. Prawda to, że zrobiłeś z niego kadłubek, wyrwałeś język, wydłubałeś oczy, obciąłeś nos, coś tam jeszcze.... a on nadal żył, jak go znaleźli?
- To była sprawa osobista. Nie chcę o tym mówić - w głosie Rosivida zabrzmiała jakaś tajemnicza, niemożliwa do odgadnięcia nuta.
- Jak chcesz. To jak będzie?
Chwila ciszy.
- Dlaczego, Gavelerein? Dlaczego ci tak zależy na życiu kilku osób? Ludzie przecież ginęli i będą ginąć, taka jest ich natura. Co z tego że rozszarpie ich jakaś bestia? Umrą prędzej czy później, w ten czy inny sposób. Co? Jaki masz ty w tym interes? Nie wyglądasz na błędnego rycerza. Dziwki można zastąpić, przekupki gryzą się między sobą, by wywalczyć lepsze miejsce na handel. Zawsze się znajdzie nowa chętna do płacenia haraczu. Starcy? Kogóż oni obchodzą? Dzieci... - jego pewny głos nagle załamał się, zamienił w słaby szept. Zamilkł.
Niski człowieczek o oczach koloru mysiego futra nie zauważył tego, zatopiony w myślach. Albo nie chciał zauważyć.
- Myślałem, że jak żyjesz pomiędzy takimi jak ja, to jesteś w stanie zrozumieć - powiedział z wyrzutem. - Jestem odpowiedzialny za nich, opiekuję się, nie tylko wyciskam pieniądze. Oprócz mnie nikt się nie zajmie nimi. Bo i kto miałby to zrobić? Rada miejska, te grube knury, które w zdzieraniu podatków nie są lepsze od nas? Szlachta? Prędzej by zapędzili ich do folwarku i zajeździli jak starego konia. Kapłani? Smród slamsów nad wyraz skutecznie ich odstrasza. Może sam Imperator? A co go obchodzi taka prowincja i te małe, śmieszne ludziki? Kto więc? Mają tylko mnie i moich ludzi, tylko my ich ochronimy. Tylko ja rozumiem.
- A jak jest naprawdę? - ogniki w oczach Rosivida zatańczyły. On też rozumiał, nad wyraz dobrze.
Gavelerein westchnął po raz kolejny i zrobił coś, czego obiecał samemu sobie, kiedyś, wiele lat temu, gdy dopiero zaczynał walkę o pozycję, nigdy nie robić. Spuścił wzrok. Nie wiedział sam dlaczego. Coś było w spojrzeniu tamtego, tego dziwadła, półdemona, diabelskiego bękarta, coś, co sprawiało że czuł niepokój, zmieszanie, niepewność... strach? Być może, lecz to był zupełnie inny rodzaj strachu, niż doświadczał do tej pory. To nie śmierci się teraz lękał. Bał się o swoją duszę, lub o coś, co z niej pozostało.
- Ludzie - rzekł. - To łajzy, szubrawcy i skurwiele. Wiesz co się mówi, jak ktoś nie potrafi upilnować swego podwórka? Że się do niczego nie nadaje. A zwłaszcza do trzymania innych za pyski. Umyślni już rozsiewają plotki. Że jestem słaby, że nie potrafię innych ochronić, że pozwalam, aby ktoś mordował na moim terenie. Jeszcze trochę i moi wrogowie zwęszą o co chodzi i przylecą tu z wywieszonymi jęzorami, aby mnie wygryźć. Wiesz ilu jest chętnych na mój stołek? Mimo że staram się ich pozbywać? Dużo, cholernie dużo. I to nawet w moim otoczeniu. Dlatego tak ważne jest złapanie tego czegoś, tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić aby sprawa przeszła bokiem, bo mnie wyniosą nogami do przodu. To jak będzie? Zgadzasz się?
Milczenie.
- Rosivid? No?
- Porozmawiajmy zatem o zapłacie. - odparł tamten.
- Dzięki bogom! Dam dwadzieścia Imperialów za jego głowę. A czterdzieści za żywego.
- Czterdzieści za głowę lub sześćdziesiąt za żywego.
- Nie przesadzasz może trochę?
- To zależy, jak bardzo cenisz sobie życie i swój stołek. A ja nie jestem tani. Te plotki są jak najbardziej prawdziwe.
- Cholera! Każdy, dosłownie każdy zawsze chce zarobić na cudzym nieszczęściu!
- To już twój problem. Więc?
- Szlag! Mogę dać trzydzieści i pięćdziesiąt. I do tego tydzień w moim burdelu za darmo.
- Trzydzieści pięć i pięćdziesiąt pięć. A zamtuz możesz sobie darować. Nie skorzystam.
Zastanawiał się przez chwilę, niczym rasowy kupiec, w myślach rachując za i przeciw, plusy i minusy. W końcu rzekł:
- Niech będzie! Cholera, za stary jestem już na to. Robię się miękki. Jak cycki burdelmamy - postukał w zamyśleniu palcem o biurko. Wszedł jeden ze strażników.
- Jeżeli chcesz czegoś się więcej dowiedzieć, porozmawiaj z moim czarodziejem. Sivaniusem. Sporo o tym wie. Oraz z tym...no... jak się nazywa ten dzieciak... Maarv! - pstryknął palcami. - Porozmawiaj także z Maarvem. To on zbierał informację. Widział każde ciało. Chyba wie o tym najwięcej.
Rosivid niemal przekroczył już próg, gdy zatrzymał go głos Gavelereina.
- Jeszcze jedno - zawahał się. - Czy to one? - wskazał na bronie skryte w pochwach przyczepionych po zewnętrznych stronach ud półdemona, każda długa na czterdzieści pięć centymetrów. - Czy to Fobos i Deimos? Te twoje sztylety, którymi utoczyłeś tyle krwi, tyle dusz posłałeś w zaświaty?
Zabójca skinął niechętnie głową.
- Mogę je zobaczyć? Dotknąć?
- Nie.
- Dlaczego?
Zawahał się przed odpowiedzią.
- I tak byś nie uwierzył.
Wyszedł. Strażnik zamknął drzwi z łoskotem.

*

Nie docenił Gavelereina. Szef miejscowego półświatka był na tyle zmyślny i obrotny, że miał na usługach władającego. To oznaczało że, po pierwsze: był inteligentny. Po drugie natomiast: zapobiegliwy. Nie wolno było lekceważyć osób, które były w stanie nająć i zatrzymać przy sobie kogokolwiek obdarzonego talentem magicznym. Nawet jeżeli ów parający się magią był jak Sivanius - dwudziestokilkuletni, wytatuowany gówniarz, wyrzucony z jakiejś akademii za niesubordynacje lub cokolwiek innego, co nie spodobało się tym zasuszonym starcom w wymyślnych, idiotycznych szatach. Tylko trzy rzeczy pozwalały się domyślać, że ma jakiekolwiek pojęcie o magii. Chuda, tyczkowata sylwetka człowieka, który nigdy w swym życiu nie najadł się do syta, dębowa laska z kryształem na czubku, oparta niedbale o ścianę jego sporej komnaty, oraz księgi. Dużo ksiąg. Poustawianych byle jak na półkach, pozostawionych na dużym stole, porozrzucanych na podłodze.
Młody władający pochylał się nad blatem, uważnie śledząc czytany przez siebie tekst jakiegoś woluminu. Nie zwrócił nawet uwagi na Rosivida, stojącego cierpliwie przed nim w milczeniu. Swoją uwagę półdemon skupił na kilku rzeczach. Rosnącej irytacji spowodowanej zbyt dużą jak dla niego liczbą lamp i świec. Chwilowemu lustrowaniu komnaty, w której oprócz krzywego kredensu, stołu i ogromnego łoża, nie było żadnych sprzętów. Czarnym tatuażom na bladej, częściowo odsłoniętej piersi tamtego. Lecz przede wszystkim uważnie przyglądał się rękom młodego czarodzieja. W każdej bowiem chwili mogły ułożyć się w magiczną inkantację, zdolną, w przypływie znacznego szczęścia, wypalić ogromną dziurę w piersi zabójcy.
- Czego dusza pragnie? - głos młodzieńca, nie, nie bójmy się użyć tego słowa, był taki, jakiego można się było spodziewać. Pełen życia, werwy, buty, młodzieńczej fantazji i energii.
- Przysyła mnie Gavelerein. Mam zająć się sprawą morderstw.
- Ach, następny straceniec? - Sivanius podniósł wzrok, aby lepiej przyjrzeć się kolejnemu, w jego mniemaniu, przyszłemu trupowi. Gdy ujrzał twarz Rosivida, w jego jadowicie zielonych oczach pojawiła się mieszanina strachu i zainteresowania. Podobnego do tego, jakie okazuje mędrzec badający kolejny eksponat. Odchrząknął. - Zapewne, wielu ludzi mówi ci, że wyglądasz jak dziwadło, więc ja tego nie powiem...
Mylił się. Zadziwiająco niewielu miało szansę kiedykolwiek dokładniej przyjrzeć się jego twarzy.
- Jak cię zwą? - młody władający mówił dalej, niezrażony brakiem reakcji tamtego.
półdemon zawahał się przez chwilę.
- Rosivid.
- Czekaj, czekaj - podrapał się po rudej czuprynie. Skąd on mógł być? Z Caerhedii? - Coś mi świta. Gdzieś już słyszałem to imię... Dawno temu... a może i nie? Coś ty takiego, bratku robił, że cię pamiętam...
- Nieważne. Powiedz wszystko co wiesz o sprawie. Natychmiast.
- Tak, tak! - wydawał się w tej chwili trochę roztrzepanym, marzycielskim młodzieńcem, który zapomniał wykonać powierzone mu zadanie, a teraz stara się wykręcić sianem od odpowiedzialności. - Hej, jestem tam no ktoś?! - krzyknął w stronę zamkniętych drzwi. Wszedł strażnik. - Kopsnij się no po Maarva i przyprowadź go w te pędy. Ale to biegiem!
- Więc? - zabójca skrzyżował ręce na piersi. Cierpliwość była tym, czego mu nie poskąpiono, choć jego demoniczne dziedzictwo wydawało się temu zaprzeczać.
- Zaraz, chwila! Poczekaj no bratku... - Sivanius zaczął w pośpiechu grzebać pośród ksiąg i papierów spoczywających na stole. Czoło przecięła mu pozioma bruzda zamyślenia. - Gdzie jest ta cholerna mapa? Mapa.. mapa... No gdzieś ją tutaj miałem, do cholery! Zaraz, zaraz...
Wyprostował się nagle, jak rażony piorunem.
- Już wiem! - zawołał. Szczeniacki uśmiech rozkwitł na jego twarzy. - Ty jesteś ten demoniczny zabójca, co wtargnął do Tarl-a-Vayna! Przecież to oczywiste, wszystko się zgadza! Oj, ostro wtedy im dałeś, tym wszystkim starym prykom z akademii. Kogo ty tam zabiłeś? Ech, nieważne! Szkoda że mnie wtedy już tam nie było, oddałbym wiele żeby to zobaczyć. Ale dobrze im tak!
- Cokolwiek - ogniki w oczach Rosivida migotały. To był zły znak. - Jest pod stołem.
- Co?
- Sporych rozmiarów rulon papieru. Zapewne mapa której szukasz.
Schylił się, wyciągając rzeczony przedmiot. Zgarnął na podłogę kilka ksiąg, uprzątając tym samym swe miejsce pracy, i rozwinął papier. Ich oczom ukazała się w miarę dokładna mapa slamsów z zaznaczonymi ważniejszymi miejscami. Nie była dziełem sztuki, lecz w zupełności spełniała swe zadanie. Kartograf musiał sporo sobie za nią policzyć.
- Dobra, zanim przyjdzie Maarv, powiem ci coś niecoś. Co dokładnie chcesz wiedzieć?
- Wszystko.
- Niewiele tego, tyle co nic. Najsampierw kilka faktów. To na pewno nie jest człowiek...
- To samo powiedział Gavelerein.
- Gavelerein pragnie, żeby to był człowiek - serdeczny ton w głosie młodzieńca znikł. - Nie mówi tego głośno, ufając rzekomo naszym słowom, lecz podświadomie chce, żeby to był tylko jakiś szaleniec. Łatwiej byłoby go wtedy złapać.
- Ale tak nie jest.
- Nie, nie jest. Na ciałach mniej zmasakrowanych ofiar widać ślady ogromnych kłów i pazurów. Bydle musi być wielkie. I lubi ostro sobie dokazywać. Aż dziw że nikt jeszcze go nie znalazł. Nawet nie widział.
- A co z ciałami bardziej okaleczonych?
- To krwawe ochłapy mięsa. Ledwie w tym można rozpoznać człowieka. Jedna wielka jatka. Kadłubki z rozprutymi brzuchami, nieraz same bebechy, porzucone kończyny, głowy z których ktoś zrobił miazgę. Ostatnią ofiarę chyba zeżarło na miejscu i zaraz wyrzygało.
- Ile jest ofiar?
- Jak dotąd? Jakieś pięćdziesiąt osób będzie. Osobiście uważam że mniej. Po prostu znajdujemy różne części tych samych ludzi w różnych miejscach.
- Długo to trwa?
- Ze dwa miesiące, coś koło tego.
- I nikt niczego nie słyszał? Nie widział? Nie chce mi się wierzyć.
- Wyobraź sobie, że ludzie najzwyczajniej w świecie się boją. Dziwne, nie? - młody władający zmrużył cynicznie oczy. - Ale tak na poważnie. To... coś działa zawsze w nocy, późno w nocy. Ludzie wtedy siedzą w domach, śpią, dupczą, chleją na umór, robią tysiące innych rzeczy. Jak usłyszą wrzask ofiary czy ryk czegoś, co rozrywa ją na strzępy, ryglują tylko mocniej drzwi i okiennice, chowają się pod pierzynę oraz udają, że nie istnieją. Co dziwniejsze, to pomaga. Bestia nie zaatakowała nigdy domu, nie wtargnęła do środka i nie wymordowała mieszkańców. Działa tylko na zewnątrz.
- A co z dziećmi? Słyszałem że też...
- Szczerze? Wiesz ile tu samopas biega tej małej gówniarzerii? Kradną, żebrzą, oddają swe ciała za pół darmo, a nocami szlajają się bez żadnej opieki, gdzie tylko ich nogi poniosą. To i potwór ma wyżerkę, choć podejrzewam, że te chudziny nie zaspokajają jego głodu.
- O ile robi to, żeby się najeść.
- Co masz na myśli?
- Ty mi powiedz. Podejrzewasz coś? Jakąś magię? Wilkołaka?
- Nie. Nie wyczuwam żadnej aury. Albo to bestia z lasu, z gór, czort jeden wie skąd jeszcze, która jakimś cudem dostała się do miasta, albo skubaniec potrafi dobrze się maskować. A wilkołak? Nie, to też nie to. Nowe ciała znajdujemy niemal codziennie, a w przypadku lykantropusa ataki zdarzały by się tylko podczas pełni. Myślisz że...?
- Nie wiem. Może. A może coś zupełnie innego. Może to demon?
- Czyli coś dla ciebie, co? Rodzinka? - Sivanius uśmiechnął się paskudnie.
Twarz Rosivida wykrzywił gniew. Wyglądała teraz wyjątkowo złowrogo i szpetnie. Ogień w oczach zatańczył wyraziściej, wściekle.
- Nie chcesz tego powtórzyć. Uwierz mi, naprawdę nie chcesz.
- Sądząc po twojej minie, to rzeczywiście nie. Ale sam przyznałeś, że coś takiego może tu być. Jeżeli tak, to co?
Wzruszył ramionami. Naprawdę doskonale to robił.
- Nic - odparł. - To dla mnie bez znaczenia. I tak wezmę tę robotę.
Drzwi otworzyły się, skrzypiąc szkaradnie. Wszedł średniej postury blondyn, młody chłopaczek, młodszy nawet niż Sivanius. Ubrany nijako, ale schludnie. Wyglądał na tego typu miejskiego cwaniaczka, któremu nie podawało się nawet ręki, w obawie przed utratą koszuli. Niewielki uśmieszek zdawał się być na stałe przyklejony do jego wychudzonej twarzy.
- Hej, panie czarodzieju! No co tam?
- Chodź no, jest sprawa. Ten tutaj zwie się Rosivid. - władający wskazał na nowo przybyłego. - Ten natomiast chłystek, złodziejaszek od siedmiu boleści, co tylko do kurew potrafi chodzić, to Maarv.
Chłopak wyciągnął rękę w stronę zabójcy, nie zmieniając wyrazu twarzy. Szybko jednak ją cofnął, niczym oparzony, gdy w mrokach kaptura dostrzegł pokrytą czerwoną łuską twarz. Uśmieszek jednak pozostał. Tylko oczy krzyczały ze strachu i zmieszania. Przez chwilę pojawiło się w nich nieodgadnione poczucie winy. Lecz przede wszystkim strach, zwierzęce przerażenie, potem natomiast ponura determinacja i ślad typowego miastowego cwaniactwa.
- Rosivid ma się zająć sprawą potwora.
- Więc patrzę na trupa - rzekł Maarv, siląc się na normalny ton. - Na twoim miejscu dałbym sobie z tym spokój i ruszył przed siebie, daleko stąd.
- Aż takie jest to beznadziejne? - demoniczne oczy zabójcy uważnie lustrowały chłopaka.
- Gorzej, wierz mi. Myślisz że masz jakieś szansę? Wierzysz w siebie? Widziałem ciała, wszystkie, także tych, co byli tu przed tobą, też pewni siebie, ufni w swe umiejętności, oraz liche doświadczenie. Wszyscy potem byli już tylko ścierwem, rozerwanym na kawałki, na widok którego zbierało się na porządnego rzyga. A ja musiałem na nich patrzeć, na każde pieprzone ciało, rozwleczone po bruku, z bebechami zamienionymi w girlandy. Myślisz że jak jesteś dziwadłem, to masz większe szanse niż oni? Że potwór potraktuje cię jak swojego i nie ruszy? Płonna nadzieja, przyjacielu.
- Myślę - twardy głos półdemona przeciął niezręczną ciszę - że już pojutrze rano będziesz wiedział, czy miałeś rację.
- Jestem tego pewien.
- Wystarczy - wtrącił Sivanius, zamaszyście stukając w mapę. - Bierz no igiełki w łapy i pokaż miejsca odnalezienia ciał.
- Wszystkie?
- Co to za problem? Dla ciebie? Twoja doskonała pamięć w końcu do czegoś się przysłuży. W końcu, czyż to nie ty przechwalasz się ciągle, że niczego nie możesz zapomnieć?
Przez kilka kolejnych minut chłopak cierpliwie wtykał kolejne igiełki symbolizujące ofiary. Gdy skończył, większość utworzyła cztery spore skupiska wokół dużego prostokąta na mapie.
- Widzisz?
- Co to za budynek?
- Świątynia oraz szpital kapłanów biedoty - rzekł władający. - Uprzedzając pytanie: tak byliśmy tam, tak, przetrząsnęliśmy wszystko, każdy pieprzony metr posadzki, każdą szafkę, piwniczkę i komórkę na miotły. Niczego nie znaleźliśmy, nawet najmniejszego kłaczka czy plamy krwi. A kapłani oczywiście niczego nie wiedzą. Mam na ten temat teorię. Albo, co jest mało prawdopodobne, siła wiary utrzymuje potwora daleko od świątyni, albo to właśnie tam gnieździ się to coś i działa według powiedzonka „nie sraj tam gdzie jesz”. A ty, co o tym sądzisz?
- Wysoką ma dzwonnicę?
- Świątynia? Znaczną - odparł Maarv. - Widać z niej prawie całe slamsy.
Na chwilę zapanowała cisza.
- A co w pozostałych dzielnicach? Ilu tam zabiło?
- Nic - chłopak wydawał się przygnębiony. - To się dzieje tylko u nas. Jakbyśmy, kurwa, nie mięli innych zmartwień. To jest właśnie najgorsze. Tym bogatym kupczykom i zadzierającym nosa szlachciurom nic się nie stało. Żyją sobie w bogactwie, bez zmartwień, bez kłopotów, mając wszystko na wyciągnięcie tłustej ręki. A nam pozostaje użeranie się z tym gównem. Mówił ci ktoś, że świat jest zdrowo popieprzony? Znam kilku takich stamtąd, których chętnie, bez mrugnięcia okiem rzuciłbym bestii na pożarcie. A tu gówno. To ścierwo najwyraźniej nie zamierza ruszyć dupy poza nasze małe piekiełko.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Rosividzie - Sivanius skrzywił się nieznacznie. - Co o tym sądzisz? O tym wszystkim? I co zamierzasz z tym zrobić?
- Co myślę? Nie wiem. Co zamierzam? To, co będzie konieczne.
- Zaiste, wyczerpująca odpowiedź. Wiele także wyjaśnia.
półdemon milczał, uważnie przypatrując się konstelacjom szpil. Cztery większe ich skupiska zawierały łącznie prawie trzydzieści zaznaczonych miejsc odnalezienia ciał. Pozostała dwudziestka rozsiana była po całym obszarze dzielnicy biedoty.
- Co tutaj jest, Maarv? - spytał, wskazując na cztery grupki igieł.
Władający prychnął gniewnie, przewracając oczyma w pogardzie.
- Ano to będzie tak - chłopak zaczął wyliczać na palcach, drugą ręką wskazując jednocześnie poszczególne miejsca. - Tu jest karczma „Pod pijanym gadem”. Największa w okolicy, można tam dostać całkiem strawne jadło i przednie piwo. To i klientów ma dużo, i to niemal każdego dnia. Zaraz obok jest lichwiarz, lecz to chyba nie ma żadnego znaczenia. Tutaj natomiast znajdziesz „Uśmiechniętą ladacznicę”, najdroższy i najlepszy zamtuz i slamsach. Dziwki tam są w miarę czyste i czasami nawet pozbawione tych cholernych choróbsk, wiem bo sam sprawdzałem... W każdym razie, klientów im też nie brakuje.
- Rozumiem do czego zmierzasz. A tutaj?
- To nasz ukochany plac targowy, jego mać. Musiałeś go zauważyć.
- Nie zwróciłem uwagi.
- Chyba bardzo się starałeś. Plac, jak to plac, nic szczególnego. Pusta przestrzeń między kamienicami, wybrukowana głównie kocimi łbami. Handluje tam to, co może się w tej okolicy uważać za kupców. Nic szczególnego, niewiele tam znajdziesz, a już w szczególności podarunku dla ukochanej. Co najwyżej handlary orżnął cię z pieniędzy, albo i stracisz całą sakiewkę, łącznie z paskiem.
- No dobrze. Ostatnie miejsce.
- Ach, to nasza chluba! Najlepsza szulernia w okolicy, ba! W całym mieście nawet. Grają tu lokalne sławy i przejezdni. Nawet można spotkać czasami kogoś stamtąd - tu chłopak machnął ręką w kierunku, gdzie najprawdopodobniej znajdowały się bogatsze dzielnice. - Jak tylko ktoś ma odpowiednie koneksje, oczywiście. Grają tam w co tylko sobie zachcesz, w każdą grę dozwoloną lub zakazaną w Imperium.
- Bestia więc wybiera te miejsca, gdzie najłatwiej w nocy na ofiarę i które w dzień odwiedza najwięcej ludzi - Rosivid mrużył przez chwilę oczy w zastanowieniu.
- Szuka świadków - wtrącił Sivanius. - Chce, aby każdy widział co zrobił. Jakby napawał się strachem.
- Po co?
- Abo to wiadomo, co się w czerepie takiego zalęgnie? - słowa Maarva naznaczone były gniewem i niepohamowaną złością na coś, co najwyraźniej zaprzątało jego umysł w danej chwili. - Nie wiadomo co to, nie wiadomo jak to wygląda, skąd jest i po co tutaj się znalazło, to i nie ma co rozwodzić się nad, dlaczego tak robi. Zło to zło.
- I mówi to ten, który kradnie innym ostatnie pieniądze? - władający zachichotał, lecz raczej niepewnie. Spoważniał pod uważnym spojrzeniem Rosivida.
- To chyba będzie wszystko - rzekł, prostując się. Ruszył w stronę drzwi. Zarówno przez głowę władającego, jak i kieszonkowca przemknęła myśli uznania dla oszczędności jego ruchów, wewnętrznej gracji i lekkości w każdym niemal geście. Jednocześnie byli niemal pewni, że ta sama lekkość i gracja może zamienić się w morderczy taniec jednego tancerza oraz jego broni. Taniec pełen śmierci, bólu i krwi.
- Kiedy się za to weźmiesz? - spytał Sivanius
- Jutro. - odparł nie odwracając się tamten.
- Wiesz, nie życzę ci powodzenia - stwierdził bez entuzjazmu władający. - Ta sprawa cuchnie i bez pomocy specjalisty od takich rzeczy nie ma co się za nią zabierać. Jest mi w zasadzie obojętne, co się z tobą stanie. Zapewne jutro twoje flaki przyozdobią bruk. Szkoda tylko tej twojej fikuśnej kurteczki i sztylecików. Niemniej posłuchaj mojej rady bo daję ją każdemu, kto się za to zabiera. Zostaw to, nie próbuj tego rozwiązać. To coś przerasta nas wszystkich. Najwyraźniej trzeba czekać aż samo się skończy. Nic nie poradzisz, ani twoje piekielne oczy, ani harda postawa, ani demoniczna krew. Po co się narażasz? Jaki masz w tym cel? Nie lepiej wyjechać stąd i zachować życie? Pojedziesz sobie gdzieś, gdzie znajdziesz lepszą robotę dla tych swoich ostrzy.
- Dlaczego to wszystko mówisz? Tak bardzo ci zależy na zniechęceniu mnie?
- Na zniechęceniu ciebie? Ani trochę. Mam to gdzieś. Właściwie, to powinienem robić coś zupełnie odwrotnego, wszak i ja mogę pożegnać się z tym wygodnym miejscem w świcie, jeżeli tą zbieraninę można tak nazwać, Gavelereina. Jestem jednak magiem, racjonalizm mam we krwi, a poza tym wiem kiedy sytuacja jest beznadziejna, kiedy nie można nic poradzić, kiedy należy wycofać się w cień i przeczekać. Tak właśnie jest teraz. I nie pomogą tu płacze biedaków, pieniądze, bogowie, ani tym bardziej dyletanccy poszukiwacze przygód. Potrzeba kogoś o znacznych umiejętnościach i doświadczeniu, kogoś bez strachu, kogoś w końcu, kto się nie zawaha.
- Piękne słowa. Teraz musisz jeszcze w nie uwierzyć.
- A ty? Wierzysz? W siebie?
- Wystarczająco aby wiedzieć, że strach jest naszym największym wrogiem.
- A umiejętności i doświadczenie?
- Zobaczymy pojutrze, czy mi ich wystarczyło. Wtedy powiesz zapewne także kilka innych słów.
- Nie omieszkam tego zrobić, Rosividzie. Nie omieszkam. Możesz tego być pewien.

*

Pragnienie.
Wzbiera, rośnie z każdą chwilą, z każdym oddechem. Próby powstrzymania go są żałosne i bezskuteczne. Niczym jest nienawiść, cierpienie, zło. Tylko zaspokojenie pragnienia się liczy, to cel i wymarzony Graal. W przeciwnym bowiem wypadku czeka karzący ból, dojmujący i niepowstrzymany, wdzierający się do każdego zakątka ciała, umysłu, duszy. Nie można powstrzymać bólu, tak jak nie można powstrzymać pragnienia. Trzeba to jednak zrobić, przynajmniej na tę noc, na tę chwilę. Niedługo świta, a głębokie cienie nie mogą nadejść, powstrzymywane nawałem spraw które trzeba dokończyć, rozmów, które trzeba odbyć, słów, które muszą zostać wypowiedziane. Inaczej tajemnica może zostać odkryta, a wszystko zaprzepaszczone. Mimo, że myśli zakończenia tego wszystkiego kiełkują w głowie, świadomość, że brak tej wewnętrznej siły i wiary aż nadto doskwiera. Poza tym nie można zapomnieć o strachu otępiającym umysł i rezygnacji szarpiącej duszę.
Niemniej, wszystko sprowadza się do pragnienia. Spotęgowanego, lecz mimo to płynącego z wnętrza, będącego własnością serca. Pragnienia, które spala, które nawołuje do poddania się zewowi krwi.
Pragnienia zabijania i krzywdzenia. Patrzenia na uciekające z oczu życie, słuchania wrzasków mordowanych. Wąchania smrodu zmasakrowanych ciał.
Cicho, na skraju słyszalności, a być może wewnątrz umysłu, brzęczy muzyka pragnienia.
Nie dziś jednak. Jutro. Tak, już jutro. Dzisiaj musi zostać powstrzymane, ze strachu, zwątpienia, dla pozorów. Jutro jednak... Nie będzie można już zrobić nic.

*

Deszcz jednostajnie zraszał ciemność.
Tylko uważne uszy byłby w stanie wychwycić jednostajne uderzenia o bruk skórzanych, miękkich butów. Ich właściciel nie chciał jednak się ukrywać. Był przecież u siebie, w znajomej okolicy, nie musiał się niczego obawiać, Raźnym krokiem wchodził w mdłe kręgi światła rzucane przez nieliczne oszklone, prymitywne lampy, niemal zwykłe pochodnie.
Nikt jednak, żaden wyszkolony złodziej, szpieg, łowca, nie byłby w stanie usłyszeć ani zobaczyć towarzyszącej mu osoby, odzianej w czerń postaci o twarzy zakrytej niebieskim szalem, posiadającej tajemnicze i niesamowite, demoniczne oczy.
- Dlaczego tak się chowasz? - Maarv wydawał się być rozdrażniony. - Przemykasz z cienia w cień, jakby ścigało cię stado ślepych demonów.
- Kwestia przyzwyczajenia - odparł spokojnie Rosivid, jednostajnym tempem idąc nieopodal złodzieja.
- Jak uważasz. Czego zatem jeszcze chcesz?
- Chciałem porozmawiać. Są pewne rzeczy które muszę wiedzieć.
- Myślałem, że Sivanius powiedział już wszystko.
- Potrzebuję informacji z pierwszej ręki. Poza tym, nie chciałbym aby się temu przysłuchiwał.
- Dlaczego? Nie ufasz mu?
- Może. A powinienem?
Chłopak zaklął szpetnie gdy omal się nie przewrócił o wystający kawałek bruku.
- Taki z niego mag, jak z burdelmamy cnotka niewydymka. Podobno wyrzucili go z jakiejś tam akademii po dwóch latach nauki. Pewnego dnia, jakieś ze trzy miesiące będzie, przyszedł do Gavelereina, obdarty, brudny, z tym swoim kijaszkiem, kilkoma księgami, i, jak to sam ładnie powiedział, zaoferował swe skromne usługi. Moim zdaniem to łgarz i krętacz, który, oprócz tego, że zna kilka przydatnych zaklęć, to przede wszystkim jest zajęty dbaniem o własny zad. Prędzej oddałbym duszę demonom, niż zaufał mu. Dlatego nie dziwię się też, że i ty na niego krzywo patrzysz, choć przecież nie mniejszy z ciebie dziwoląg. Bez obrazy, ale śmierdzi od ciebie magią na kilometr.
- Co masz na myśli?
- Ano, chodzi mi głównie o to, że w tłumie to cię całkiem łatwo rozpoznać, co nie? Raczej twoja gęba ani nie nakłania do bratania się, ani tym bardziej nie sprawia, że będziesz sobie spokojnie chadzał między ludźmi. Jak ty w ogóle dajesz sobie radę z życiem, że nie wspomnę nawet o byciu zatwardziałym zabójcą, co to samym spojrzeniem potrafi kogoś zamordować?
- Jakoś. Liczy się determinacja. I bardzo dobre ostrza.
- A do tego mocne nogi, prawda?
- Raczej dobre buty. Wystarczająco ciche, aby można przemykać między cieniami.
Szli przez chwilę w milczeniu. Maarv stwierdził w duchu, że nie słyszy najmniejszego stąpnięcia, nawet najmniejszego szmeru czy tarcia materiału o materiał. Żadnego dźwięku. Nie chciałby, aby to on się stał celem dla półdemona. Czy miałby jakieś szanse? Zwłaszcza w nocy? Czy zdołałby zobaczyć cokolwiek poza ognistymi oczyma i błyskiem magicznej stali? Czy poczułby chociaż własną śmierć? Pocieszał się, że przynajmniej w biały dzień idący obok niego zabójca miałby znacznie trudniej.
Próżna nadzieja. I w dodatku, całkowicie rozmijająca się z rzeczywistością.
- Słuchaj - rzekł w końcu. - Jeżeli chcesz o coś zapytać, to pytaj teraz. Zostało tylko kilka godzin do świtu, a ja jeszcze nie spałem. Dobrze chociaż, że już po godzinach żerowania bestii. Przynajmniej bezpiecznie można się przejść. A może nikogo dzisiaj nie zabiła?
- Skąd to przypuszczenie?
- Nie zawsze odnajdujemy świeże ciała. Czasami są przerwy, jednak tylko jednodniowe. Jeżeli tej nocy nikt nie zginie, to kolejnej kogoś dopadnie na pewno. A poza tym, czy słyszałeś może gdzieś krzyk rozrywanej ofiary?
- Oglądałeś wszystkie trupy - rzekł, ignorując pytanie tamtego. - Trochę to dziwne zajęcie.
- Nie robię tego, bo mi się to podoba. Widzisz, mam dziwną przypadłość. Bardzo dobrą pamięć. Zapamiętuje niemal wszystko. Kiedy tylko zorientowano się, z czym mamy do czynienia, polecono mi oglądać ciała i nigdy nie zapominać. Wiesz jakie to jest ciężkie zajęcie? Cholernie, tyle ci tylko powiem. Muszę wypić potem spory antałek siwuchy, aby to wszystko sobie w czerepie poukładać. A i tak gdy wspominam niektóre widoki, te chore obrazy masakry, to zbiera mi się na solidnego rzyga - westchnął. - A wszystko przez tego pieprzonego czarodzieja od siedmiu boleści. To był jego pomysł. Może się bowiem nagle okazać, że wpadnie na jakiś ważny trop i będzie potrzebował informacji o poprzednich masakrach. Ta, już to widzę. Prędzej schla się jak świnia i pójdzie do burdelu.
- Opowiedz mi zatem o odnalezionych dzisiaj ciałach. Interesują mnie głównie rany. Skup się na nich.
Złodziejaszek zwolnił kroku i stanął w słabym świetle latarni. Zamknął oczy.
- Były dwa - rzekł w końcu, nie rozchylając powiek. Tarł w zastanowieniu czoło. - Z jednego została parująca kupa flaków, więc nie warto się nim zajmować. Drugie ciało to kobieta. Jest wbita na pobliską latarnie. Z krocza zwisają jej pęki jelit. Jest naga, przechylona na jedną stronę. Na plecach ma głębokie bruzdy, rany po pazurach - zawahał się. - Jest ich pięć. Szerokich, biegnących od szyi do krzyża, Brzuch jest rozerwany. Nie! Rozgryziony, wyraźnie widać głębokie ślady szeroko rozstawionych zębów. Podobne widać na lewym barku. Urwał kawał mięsa, razem z połową szyi. Kobieta... ciało nie nosa, ust, oczu, uszu. Makabra.
- Pazury. Skup się na pazurach.
Zasapał ciężko.
- Nie są to czyste cięcia. Raczej jakby wbił głęboko i z całej siły pociągnął...
- Zakrzywione. Może tylko rozrywać, nie ciąć.
- Skoro tak mówisz. W każdym razie, rozerwały kręgosłup jak gdyby to był tylko patyk.
- Teraz brzuch. Ślady na krawędziach rany.
- Też rozerwana. Wbił zęby w okolicach pępka i odgryzł spory kawał mięcha... - twarz Maarva prz
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:41 przez Patok, łącznie zmieniany 2 razy.
Wenn ist das Nunstuck git und Slotermeyer? Ja! …Beierhund das Oder die Flipperwaldt gersput.

Piekielnik i Potwór - cz2. (fantasy)

2
Padało. Właściwie to lało jak z cebra.
Deszcz szumiał monotonie, wielkimi kroplami uderzając o martwy bruk. Gdzieś błysnęła błyskawica, rozświetlając wszystko dookoła na czas krótszy niż uderzenie serca. Potem był drugi grom. Chwilę później trzeci. Ciemności nocy są jednak niepokonane, byle marne światło nie jest wstanie im sprostać. Zwyciężają, a okolica znów pogrąża się w nieprzeniknionym mroku. I tylko z rzadka można dostrzec pojedyncze kropki prymitywnych lamp. Są jednak niegroźne. Za mało ich, są za słabe. Pod koniec nocy i one jej ulegną, zdławione w końcu nieprzejednanymi ciemnościami. Nawet gwiazd nie ma - burzowe chmury wiszą zbyt nisko, jakby tworzyły drugie sklepienie niebieskie, o wiele bliższe codzienności, zwykłości. Chmury płaczą rzewnie, lecz te łzy świadczą o niczym. A przecież jeszcze kilka godzin temu słońce zachodziło na rubinowo, a niebieskie niebo było czyste.
Noc. Piękna, ponura noc.
Siedział skulony, podobny do kamiennego gargulca. Za plecami w milczeniu kołysał się pęknięty dzwon. Dzwonnica świątyni kapłanów biedoty naprawdę była doskonałym punktem obserwacyjnym. Rozpościerał się z niej widok na całą dzielnicę. Slamsy wyglądały stąd jeszcze bardziej paskudnie niż z poziomu gruntu. Brudne, obdrapane bryły piętrowych kamienic, byle jak sklecone budy, rozpadające się stragany, puste alejki tchnące brutalnością i głupotą, a wszystko to zatopione w mroku i ciszy.
Cisza. Tego potrzebował. Irytowały go te nieustające rozmowy, próby dociekań ociekające ignorancją, mozolne wydobywanie potrzebnych informacji. Nie chciał się z niczego tłumaczyć, nie potrzebował tego, a ich to tak naprawdę nie obchodziło. Chcieli wiedzieć, lecz ta wiedza była dla nich tylko do niczego niepotrzebną ciekawostką. Nie zdawali sobie nawet sprawy, jak te pytania go drażnią, jak są niepotrzebne, zabierają jedynie czas i energię. Był dla nich dziwadłem które podjęło się próby rozwiązania nierozwiązywalnej sprawy. Nie wierzyli w jego sukces. Było to dla niego obojętne. I tak zrobi, co będzie musiał.
W ręku trzymał Fobosa. Ostrze, lodowato zimne, jarzyło się nienachalnych błękitem. Piętnaście centymetrów zdobionej, czarnej rękojeści, trzydzieści zakrzywionej, jednosiecznej i szerokiej klingi. Jego prawie bliźniaczy brat cierpliwie czekał w drugiej pochwie, przytroczonej do uda. Najlepsze narzędzie mordu jakie mógł sobie wymarzyć zabójca. Jego ostrza. Jedyna broń. Inna nigdy nie była mu potrzebna.
W pewnym sensie ich rozumiał - ludzi mieszkających tutaj. Byli pozostawieni swemu losowi, zdani tylko na siebie. Nie mogli oczekiwać żadnej pomocy. Straż miejska nie często się tu zapuszczała, a już na pewno nie w nocy. Rada miejska przypominała sobie o nich tylko podczas ściągania podatków. Mieszkańcy innych dzielnic udawali, że to miejsce nie istnieje. Do kogóż zatem mieli się zwracać z pomocą? Tylko takie osoby jak Gevelerein były gwarantem jakiegoś porządku i spokoju. Nic zatem dziwnego, że sprawa potwora nie była mu obojętna. Szef miejscowych złodziei był mniejszym złem, na podobieństwo Gildii Cienia, tylko w jeszcze mniejszej skali, lokalnej. W gruncie rzeczy, zupełnie go to wszystko nie obchodziło, całe te intrygi, cała ta miejscowa polityka. To Gavelerein pierwszy poprosił go o pomoc i zaoferował zapłatę. I pomoc tę otrzyma.
W pewnym sensie ich rozumiał. Podobnie jak oni w pewnym sensie potrafili go zaakceptować.
Wyprostował się. Już pora. Polowanie czas zacząć.
Zamknął oczy, skoncentrował się, skupił, zaczął nasłuchiwać całym sobą. Było to diabelnie trudne. Musiał się odciąć od tej rzeszy dusz pogrążonych w letargu i skupić się na tych pojedynczych aktywnych, przechadzających się o tej porze ulicami. Szum uśpionego życia raz po raz to narastał, to za chwilę opadał, dławiony jego żelazną wolą. Gdzieś na granicy jaźni tętniła w skroniach piekielna muzyka jego dziedzictwa. Po chwili w jego umyśle zajaśniały pojedyncze punkty, jakieś dziesięć osób na tyle szalonych, by wabić bestię. Szukał jakichkolwiek anomalii wokół tych straceńców - oznak zła, demonów, plugawej magii, mroku. Śpieszył się. Wiedział, że ma najwyżej kilka minut zanim chaos w jego głowie stanie się nie do zniesienia. Potem będzie musiał odpocząć chwilę. Liczył na łut szczęścia. Oczywiście mógł pójść na łatwiznę - wystarczyło tylko poczekać na krzyk szlachtowanej ofiary i w szybko udać się w tamto miejsce. Wtedy jednak skazywał tego nieszczęśnika na śmierć. Nie chciał tego robić.
Nagle poczuł to, poczuł całkiem wyraźnie. Duża plama mroku, szybko i bezszelestnie sunąca za swoim przyszłym łupem. Pełna nienawiści i gniewu. Łaknąca krwi, bezwzględna i nieprzejednana, pragnie tylko jedno - zabijać. Była całkiem blisko, ledwie parę uliczek dalej. Szykowała się do ataku.
Fobos z sykiem trafił do pochwy. Rosivid skoczył na dach pobliskiego budynku. Wylądował na kuckach, przetoczył się, wystrzelił jak sprężyna. Biegł, lekko pochylony, cały czas przed siebie, prosto do celu. Zręcznie przeskakiwał z budynku na budynek, ponad ciasnymi uliczkami slamsów. Płaskie dachy wszystko ułatwiały. W uszach dudniła mu muzyka demonów, niemal słyszał chrapliwy oddech bestii, wyobrażał otępiającą nieświadomość ofiary. Szybciej, szybciej! Każda sekunda się liczy.
W oddali zajaśniała błyskawica. Wilgotny niebieski szal lepił się do jego twarzy. Kolejna przerwa między budynkami była zbyt szeroka, lecz to go nie zatrzymało. Skoczył na jakiś balkonik, stamtąd po oknie wspiął się wyżej, na belkę rozpiętą, demony wiedzą po co, nad uliczką. Nie zwalniając przebiegł po niej, zachowując pełną równowagę. Pochylił się jeszcze bardziej. Świat rozmył się w szaleńczym pędzie, zaufał więc swym wyjątkowym zmysłom. Dach, przerwa, potem kolejny dach i jeszcze jedna przerwa. I w górę, po pionowej ścianie - przyległy budynek był wyższy o jedno piętro. Na szczycie miał gołębnik. Dalej, dalej! Bestia jest już nieopodal, jeszcze chwila, mała chwila! Skok, wspięcie się, rozbieg, kolejny skok - ruchy wyuczone na pamięć już dawno zastąpiły pierwotne instynkty. Kolejny dach, jeden z ostatnich, skośny, pokryty zniszczonym dochówkami, śliski i lśniący. Sunie po nich przez sekundę czy dwie, odbija się od jego krańca, szybuje chwilę w ciszy, by tylko wylądować na położonym niżej daszku jakiegoś straganu. Zeskakuje na ziemię. W ciemnościach wita go brukowana przestrzeń targowiska i kilka samotnych latarni. Nieopodal profil potwora podchodzi wolnym krokiem do ofiary.
I wtedy rozlega się kobiecy krzyk. A właściwie to dziewczęcy.
Kolejny błysk, kolejny grzmot dudni w uszach. Światło obdarza prawdą na ułamek sekundy. Ujawnia całą istotę, pokazuje ją w pełnej krasie. Wysoka na dwa i pół metra, lecz mocno przygarbiona. Szeroka w barach i umięśniona, pokryta szaro - czarną, łuskowatą skórą. Nogi ma, podobnie jak zadnie u wilka lub psa, wygięte do tyłu, zakończone trójpalczastymi łapami. Górne kończyny aż za bardzo przypominają ludzkie ramiona, z dłoni których wysuwają się krótkie, wygięte do środka, ostre ja diabli szpony. Wyrastającej prosto z klatki piersiowej głowy nie sposób dostrzec, lecz od razu wiadomo, że nie ma żadnych rogów. Jest gładka, bez jednego nawet włoska. Reszta jest jednak niewidoczna, ukryta w nieprzejednanych ciemnościach.
Jest jeszcze coś, co najsampierw przykuwa uwagę. Trzy rzeczy mianowicie. Ruchliwy, wężowy ogon pomagający zachować równowagę. Kolce, bardziej przypominające zakrzywione ostrza, różnej długości i szerokości, wyrastające z pleców istoty. Oraz mrok ją otaczający. Bardziej głęboki niż noc, wydaje się płonąć na niej, nieregularnymi płatami odrywać od ciała, falować i krążyć, muskając ustawicznie jej skórę. Żywa ciemność tańczy między ostrzami, na ramionach i byczym karku potwora.
Nie wydaje żadnego dźwięku w odpowiedzi na krzyk dziewczynki. Idzie powoli, jednostajnie uderzając ciężkimi łapami o bruk. Już nie musi się kryć. Zdaje się napawać tą chwilą, smakować strach swej ofiary. Pazury klekoczą wściekle, uderzając jeden o drugiego. Klik, klik, klik...
Rosivid jest już nieopodal, jednak jeszcze za daleko, aby mógł zaatakować. Nic to, doskonale wie, co ma teraz zrobić. Czeka na odpowiednią chwilę. Już nie musi się śpieszyć. Widzi przeciwnika, ma go jak na dłoni, wie, czym jest. Ocenia. Słucha przez chwilę jęków swego dziedzictwa, zastanawia, czy powinien poddać się zewowi krwi...
Uderzenie pioruna. Teraz!
Płynnym ruchem dobywa Fobosa z pochwy i ciska w stronę bestii. Lodowe ostrze tnie przez uderzenie serca powietrze, by w końcu wbić się głęboko w opadającą powoli łapę o pięciu pazurach. Z rany popłynęła cienka stróżka srebrnej krwi, parującej i syczącej. Sztylet w mgnieniu oka zniknął z ciała istoty i pojawił się w ręku półdemona. Potwór odwrócił się bezszelestnie w stronę nowego wroga, nie zważając na ból. Ukryty w mroku łeb uważnie mu się przyglądał. Rosivid wykonał ten charakterystyczny ruch szyją, przy którym trzeszczą kości karku, i w milczeniu skinął głową. Dobył drugi sztylet.
I wtedy stwór zaryczał. Dolna szczęka wysunęła się z ciemności, ukazując kilka rzędów długich, cienkich niczym szpile zębów. Dźwięk, jaki popłynął z jego gardła przypominał ryk młodego smoka albo lwa. Albo demona. Płomienie mroku zatańczyły wściekle na karku i ramionach. Kolce nastroszyły się na podobieństwo futra. Szpony wydłużyły jeszcze bardziej.
Bestia ruszyła, zadziwiającą szybko, zadziwiająco bezszelestnie. Spięta, z górnymi kończynami przy ciele, pochylona. Diabelnie niebezpieczna. Rosivid spokojnie przyglądał się szarży. Zdrowy rozsądek kazał mu zejść z drogi. Zdrowy rozsądek nigdy nie sprawdza się w walce. Zabiłby go.
Gdy była tak blisko, że niemal widział refleksy odbijające się od jej wysuniętych w jego stronę pazurów, uskoczył lekko w bok, pochylił się, przetoczył przez lewe ramię. Tak jak się spodziewał, poczuł świst powietrza tuż nad głową, gdy próbowała dosięgnąć go poziomym ciosem umięśnionego ramienia. Impet spowodował, że poleciała dalej. półdemon wyprostował się, obrócił. Stwór także zakręcił się w powietrzu, wbił szpony w bruk aby wyhamować, po czym skoczył z miejsca w stronę Rosivida. Ten cofnął się nieznacznie, krok czy może dwa, ułożył sztylety wzdłuż przedramion, ostrzami na zewnątrz. Z głuchym uderzeniem istota wylądowała tuż przed nim, uniosła wysoko w powietrze górne kończyny i zaczęła młócić. Odbił jeden cios, potem drugi, trzeci, czwarty. Klingi raniły ją w nadgarstki, dzwoniły o pazury. Nie zaprzestając bloku, kopnął z rozmachem w jej krocze. Nie wydała żadnego dźwięku, lecz jakby trochę zwolniła, oklapła. Wykorzystał to - rękojeścią trzasną w ciemność podbródkowym, tam gdzie powinna być morda, zablokował następny cios, w okamgnieniu wykonał piruet, orząc ostrzem Deimosa jej klatkę piersiową. Kończąc obrót pochylił się, wydostał z morderczych, pazurzastych kleszczy, naznaczając przy tym pocałunkiem magicznej stali jej prawy bok.
Momentalnie obrócił się raz jeszcze, znalazł się za potworem, kopnął tuż nad ogonem. Bestia zatoczyła się, lecz w jedno uderzenie serca odzyskała równowagę. Odskoczyła. Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. Demoniczne, płomienne oczy kontra ciemność i pustka. Nastroszyła po raz wtóry kolce, ryknęła. Zaczęła zachodzić z boku, powoli stawiając kroki. Srebrna krew sączyła się leniwie z jej ran.
Ponownie skoczyła, tym razem długim, poziomym skokiem do przodu, z rozcapierzonymi szponami. Rosivid zrobił pół piruet i wyciągniętym sztyletem przejechał wzdłuż ramienia, które nieomal musnęło jego skórzaną kurtkę. Jedna tym razem bestia była na to przygotowana. Chlasnęła ogonem, uderzając po biodrach gdy był już za nią. Uderzenie zachwiało nim, pośliznął się na mokrym bruku. Natychmiast się przetoczył odwinął, zaparł na jednym kolanie, skrzyżował pod kątem ostrza. Tak ja przeczuwał, mocne uderzenie z góry zostało zablokowane, raniąc jeszcze bardziej krwawiący nadgarstek potwora. Nie był jednak w stanie uniknąć drugiego ciosu, z boku. Dostał zwiniętą pięścią po żebrach, czuł jak krew pojawia się pod ubraniem Zabolało. Impet ciosu wystrzelił go w górę. Jednak już w powietrzu zwinął się, ułożył opadające ciało. Wylądował na nogach, ze sztyletami gotowymi do ciosu.
Bestia doskoczyła do niego, pewna że uderzy bezwładnie o bruk. Pysk miała szeroko rozwarty, a ramiona odciągnięte do tyłu, za plecami. Błąd. Rosvid wykorzystał go bezlitośnie. Ciął zamaszyście, raz, drugi, trzeci, pełen ponurej determinacji. Echa jego dziedzictwa zatańczyły w umyśle. Czuł narastający gniew, wzbierającą niczym nabrzmiały potok nienawiść. Ciął dalej, bez zmiłowania, bez przerwy. Srebrna krew chlusnęła na jego kurtkę, szal, twarz. Dalej, dalej! Więcej krwi! Zablokował niemrawy atak z lewej strony, wbijając Fobosa w bark bestii. Przekręcił z furią. Usłyszał żałosny skrzek potwora, wizg poranionej istoty. W odpowiedzi wpakował Deimosa pod któreś z żeber i pociągnął do góry. Zaparł się o każdą z rękojeści, podskoczył w miejscu, skulił w powietrzu i z całej siły kopnął obunóż w pierś stwora. Bestia poleciała do przodu, zawodząc, upadła na mokry bruk. Po kilku oddechach zaczęła się niemrawo podnosić.
Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe. Uderzył grom. Rosivid, oddychając chrapliwie podbiegł do bestii, która już była na nogach. Potężnym uderzeniem odtrącił słaby atak z góry. Jeden sztylet wbił tuż pod łokciem lewego ramienia, drugi w to samo miejsce w prawym. Oba przeszły na wylot. Zaparł się miejscu i powoli rozwarł napierające na niego, niczym olbrzymie kleszcze, kończyny. Zbliżył twarz do ukrytej w cieniach mordy potwora. Tym razem to on zaryczał, głośno, nieludzko. Piekielny ogień w całości wypełniał jego czarne oczy. Czuł niemal namacalną nienawiść, na granicy swej jaźni słyszał potępieńczą muzykę demonów, nakłaniającą go do porzucenia wszelkich zahamowań, do rozpoczęcia tańca krwi, bólu i nieopisanego cierpienia.
Nagle na jego ramionach zapłonął czerwony, demoniczny ogień, oświetlając wszystko dookoła. Płomienie furii tańczyły przez kilka chwil wściekle, nadając półdemonowi nieziemski, przerażający, złowieszczy wygląd. Lizały jego kurtkę i skórę, a mimo to nie wyrządzały mu żadnej krzywdy. To był jeden z darów, jakie otrzymał od swego ojca.
Puścił Fobosa, złapał oburącz za drugi sztylet i przekręcił mocno, z całej siły. Kości złamały się z obrzydliwym chrupnięciem, istota zawyła przeciągle. To było jednak dla niego jeszcze za mało. Zaciskając do krwi dolną wargę, pociągną Deimosa do siebie. Chrupnęło po raz kolejny. Ramię wyskoczyło ze stawów, bark pękł, łopatka się przemieściła. Kończyna zawisła bezwładnie. Wyszarpnął jeden sztylet, potem drugi i kopniakiem powalił po raz kolejny słaniającą się istotę.
Przez kilka minut przypatrywał, jak stwór próbuje się podnieść, jak pełza w kałuży swej srebrnej krwi. Ogień demonów już całkiem wygasł. Bestia, która od kilku miesięcy była nieposkromiona, która zabiła prawie pięćdziesiąt osób, kobiety, starców, dzieci, leżała teraz u jego stup, pokonana i niegroźna. Kwiliła jak bezbronne szczenię. Mrok, wcześniej tańczący na jej karku, ramionach, między ostrzami, teraz ledwie sączył się leniwie, jakby przygaszony, już pogodzony z losem. Rosivid podszedł bliżej, kucnął. Ciemność wokół łba także zelżała, coś tam było widać, ale nie za bardzo. Wiedział że nie może dać jej więcej czasu, bo w końcu zbierze siły i ucieknie. Wymacał szyję, podniósł sztylet do ciosu...
Grom uderzył nagle, w dzwonnicę świątyni kapłanów biedoty, rozjaśniając wszystko dookoła. Światło tym razem z łatwością przebiło się przez mrok otaczający głowę bestii. półdemon dojrzał jej największy sekret, którego nikt nigdy nie widział. Jej oczy. Zawahał się, po czym wyprostował, schował sztylety do pochew, cofnął o kilka kroków. Zastanawiał się w milczeniu. Nagle wszystko stało się dla niego jasne, tak oczywiste. Stwór posapywał powoli, ale już regularnie. Rosivid nie miał jedna złudzeń. Nie przeżyje nocy, nie ma na to najmniejszych szans. Ściągnął mokry i śmierdzący szal, potem rękawicę, i gołą rękę umazał w srebrnej krwi. Powąchał ją, posmakował. Teraz już nie zgubi tropu, nieważne jak daleko by był, jak daleko spróbowałby uciekać.
Odetchnął głęboko. Wzrokiem poszukał niedoszłej ofiary bestii. Siedziała nieopodal, pod ścianą jakiegoś budynku, otępiała, przerażona, owładnięta paraliżującą niemocą. Miała skręconą kostkę, szlochała....

*

Maerie na całe życie zapamiętała tamtą noc.
Najpierw bestia, widmo śmierci przepełniające strachem i rezygnacją. Chodząca nienawiść i gniew. Nie miała dokąd uciekać, zresztą, było to tak samo sensowne, jak rozkazywanie słońcu, aby wzeszło. Upadła na bruk, ból w stopie promieniował. Poddała się, pogodziła z losem, dała za wygraną. Czekała na śmieć. Tylko że ona nie nadeszła.
Zamiast tego pojawiła się czarna smuga ze sztyletami, cicha, przeraźliwie cicha. Nie widziała ich walki, nie chciała na nią patrzeć. Gdyby się odważyła, ujrzałaby... piękno? Mordercze, pozbawione emocji i uczuć, zabójczo niebezpieczne piękno. Piękno które zachwyca. Piękno walki i zabijania, przelewanej krwi i zwycięstwa. Nienawistne piękno demonów zamknięte w żylastym, chudym ciele odzianym w czerń, mierzące się z bezlitosnym, bezrozumnym pięknem dzikiego potwora, jego kolcami, szponami i mrokiem.
Maerie jednak na to nie patrzyła. Miała zamknięte oczy, jakby dzięki temu wszystko dookoła miało zniknąć.
Po kilku minutach, wraz z uderzeniem pioruna, wszystko ucichło, jeżeli nie liczyć monotonnie szemrzącego deszczu. Nie słyszała nic, lecz czuła, wyraźnie czuła gdzieś w sercu, jak coś do niej podchodzi. Coś z dogasającym gniewem i furią.
Powoli otworzyła oczy. Dojrzała postać odzianą w czerń, jej wybawcę. Sapnęła głośno gdy zrozumiała, że ma on czerwoną skórę i ogniste oczy.
- Nic ci nie jest? - wychrypiał cicho.
- N-nie! - pisnęła - proszę, zostawcie mnie, nic nie zrobiłam... - szloch. - Ja tylko tędy przechodziłam, to nie moja wina... Ja nic nie zrobiłam! Błagam...
- Poradzisz sobie?
- Tak, tak, tak! Tylko proszę, dajcie mi spokój, idźcie już, zanim to coś wróci.
- Już nigdy nie wróci.
I odszedł. A ona dowlokła się jakoś do burdelu.

*

Rosivid westchnął. Już dawno pogodził się z tym, że nie okazują mu wdzięczności. Wrócił do miejsca, w którym leżał potwór. Nie zdziwił się za bardzo, gdy ujrzał, że istoty już nie ma. Liczył na to. Wyraźnie widział smugę krwi w miejscu, w którym wspięła się na pobliski dach. Takie ślady nie były mu jednak w zupełności potrzebne. Doskonale wyczuwał, gdzie musi się udać.
Ruszył tropem bestii, która jedno oko miała zielone, drugie natomiast niebieskie.

*

Odczekał jakieś dwie godziny. Na wschodzie zaczynało już jaśnieć, ale daleko było jeszcze do pojawienia się słońca. Bez problemu znalazł kamienicę w której ukrył się stwór. Kilkupiętrowy, zmurszały, rozpadający się budynek, który kiedyś gdy jeszcze nie było tu dzielnicy biedoty musiał być bogatym i pięknym miejscem. Teraz jednak zamieszkiwały go biedne rodziny i rozmaici włóczędzy. Bestia miała swoją norę na ostatnim piętrze, a jedynym wejściem do niej było to na dachu.
Mieszkanie było niewielkie, zagracone, ale przytulne. Tonęło w ciemnościach, jeżeli nie liczyć jednej świeczki przy rozpadającym się łóżku. Śmierdziało świeżą krwią.
Leżał na podłodze, już w swej ludzkiej postaci, z głową opartą na wezgłowiu, kurczowo ściskając sprawną ręką prześcieradło. Wyłamane ramię sterczało pod dziwnym kątem, z licznych ciętych ran na piersi płynęła krew. Skroń miał posiniałą, zapewne od tego uderzenia rękojeścią sztyletu. Dyszał ciężko. Gdy Rosivid wkroczył do środka, niemrawo podniósł głowę i uśmiechnął się z bólem. Był nagi.
- Witaj, Maarv - powiedział cicho półdemon, stając w progu.
- Ach, witaj przyjacielu - wysapał tamten. - Pozwolisz, że nie wstanę by cię uściskać? Wyobraź sobie, coś mnie nie dawno dopadło...
- Wypadki chodzą po ludziach...
- Taa, szczególnie jak się nie uważa... - zakaszlał. - Dość już jednak. Wiedziałem, że w końcu do mnie przyjdziesz. Po cóż bowiem zostawiłeś mnie tam, wtedy? Chcesz się teraz napawać tą chwilą? Spytać, dlaczego to wszystko? Dokończyć swe dzieło? - zaśmiał się, lecz zaraz potem zacharczał obrzydliwe. - Powiem ci jeśli chcesz. Nie obchodzi mnie to, co się stanie później. Nie będę przed tobą skamlał jak pies. Jedno ci muszę tylko przyznać, postarałeś się, nie ma co.
Rosivid krzyżuje ręce na ramionach i opiera się o wypaczoną futrynę. Milczy. Czeka. Mają dużo czasu.
- Jak na to wpadłeś? - ciągnie dalej tamten, nie zważając na brak odpowiedzi. - Że bestia to ja?
- Nijak - odparł. - Dopiero teraz dowiedziałem się tego. Wcześniej, gdy zobaczyłem twoje oczy w tamtym ciele... Były tylko domysły.
- Zatem przypadek? Zabiłbyś mnie wtedy, gdyby nie to?
- Tak. W gruncie rzeczy to zawsze sprowadza się do przypadków.
Młodzieniec westchnął.
- Kończ to szybko.
- Najpierw cię wysłucham.
- Naprawdę? Ach, czyżby wielki Rosivid, tak przecież słynący ze swej obojętności, nagle zainteresował się moją historią? - kaszlnął. Mizerna klatka piersiowa zafalowała nieregularnie. - Dlaczegóż spotkał mnie tak wielki zaszczyt? Czyżby dobrzy bogowie raczyli się do mnie uśmiechnąć? A może to kara za wymordowanie tych brudnych biedaków? - zamilkł na chwilę. - Po co ci to? Interesujesz się tym? Tylko szczerze.
- Niedługo umrzesz. Nie chcesz może...
- Och, daruj sobie, bękarcie demonów! Nie jesteś kapłanem, nie chcesz słuchać mych grzechów. Nie obchodzi cię to! Najpierw niemal wyprułeś mi flaki, a teraz pragniesz pocieszyć? Chcesz informacji, wiedzy. Lepiej skończ z tą farsą, byle szybko!
- Mordowałeś ludzi. Bestialsko. Należało ci się...
- I kto to mówi? A ilu ty zabiłeś? Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy, bo masz jakieś tam zasady? Tak, tak - zakaszlał przeciągle, grymas bólu przeciął jego nabrzmiałą twarz. - Słyszałem opowieści o tobie, o twoich zleceniach, o twoich ofiarach... Nigdy nie podniesiesz ręki na niewinną kobietę. Nigdy też nie zabijesz dziecka. Nawet nie używasz sobie w burdelu. Zaiste, godne to pochwały! Chodząca świętość z ciebie. Idealnie nadajesz się do dochodzenia sprawiedliwości.
Półdemon milczał.
- Jesteś podobny do mnie, nawet czasami gorszy, czy ci się to podoba, czy nie - mówił dalej Maarv. - Zabijasz dla pieniędzy, dobrych, złych, każdego, byle tylko ktoś ci zapłacił. Wmawiasz sobie, że masz zasady. To hipokryzja. Śmierć to śmierć, nieważne, jakie pobudki za nią stoją. Ja przynajmniej nie mogę się kontrolować, zabijam co popadnie, bez powodu, bo tak. Ty to wszystko widzisz, wszystko pamiętasz... Powiedz mi - uśmiechnął się obrzydliwie, ukazując świeżą przerwę po wybitych zębach. - Jak to, jest gdy patrzy się w oczy rodzinie, której odebrałeś ojca? Tak jak z tym kupcem, w Pavohyll, pamiętasz, było o tym całkiem głośno? Ile on miał dzieci? Sześcioro? Siedmioro? Czym zawinił? Niczym. Stanął po prostu po złej stronie. Wiesz co się potem stało z nimi, z jego żoną? Bo ja się domyślam... Co byłoby zatem dla nich lepsze? Śmierć z mojej ręki, szybka, ostateczna, czy może powolne umieranie i wegetacja, które ty im zafundowałeś?
- Usprawiedliwiasz się - odparł Rosivid, kucając przed nim, tak, aby ich spojrzenia były na tym samym poziomie. - To ty wmawiasz sobie, że nie możesz nad sobą panować. Jakby to miało cię wytłumaczyć. Ze mną jest inaczej. Nie mam złudzeń. Zabijam bo chcę, bo tak potoczyło się moje życie. Ty miałeś wybór.
- Wybór? Co ty możesz wiedzieć o wyborach... Ty, który przemykasz w cieniach....
- Zadziwiająco dużo, uwierz mi.
- Więc podziel się ze mną tą mądrością.
- Nie. To nie czas i miejsce na to.
- Czyżby? Na to zawsze jest pora - szarpnął się z bólu, zaskamlał cicho jak pies, westchnął. - A może... boisz się, że tak naprawdę... okłamujesz sam siebie? Może tak naprawdę zdajesz sobie sprawę, że... nigdy nie było żadnego „muszę”? Że to ty decydujesz. I w końcu: że przez swoją... obojętność sprowadzasz więcej zła niż całe... tabuny podobnych do mnie?
- Może. A może ty mimo wszystko próbujesz się wykręcić od mówienia? Usprawiedliwić się przed śmiercią? Uspokoić sumienie, wmawiając mu, że przed tobą i po tobie będą gorsi?
Zacharczał mocno.
- A po co? To i tak już nie ma... znaczenia. Wierz mi, w tym nie ma nic nadzwyczajnego. Byłem tylko jedną... z wielu form śmierci.
- Zaryzykuję. Mów. Także o tych, którzy ci to zrobili.
Maarv skrzywił się.
- Skąd wiara, że w ogóle tacy istnieją?
- To pewność. Sam nie byłbyś w stanie... uczynić sobie czegoś takiego. To nie jest także klątwa. Magia? Może. Bardzo potężna w każdym razie, skoro ani ja, ani Sivanius nie mogliśmy cię wykryć.
- Bardziej to skomplikowane niż myślisz - stwierdził młodzieniec, stękając.
- Więc zacznij od początku.
Westchnął, spróbował się poruszyć. Nic to nie dało. Oklapł jeszcze bardziej.
- Chyba tak będzie najlepiej - powiedział w końcu. - I najłatwiej. Od samego początku...

*

Wszystko zaczęło się od pragnienia.
Tak jak inni ludzie, tak i Maarv pragnął tylko jednego w życiu: szczęścia. Urodził się i dorastał w slamsach, więc jego marzenia nie mogły być wygórowane. I takie nie były. Nie mogą być inne w takim miejscu, zwłaszcza, jak jest się siódmym synem w wieloletniej rodzinie, której nigdy się nie przelewało. Od zawsze umiał sam sobie radzić, mimo swej niepozornej postury i chytrego wyrazu twarzy, który szybko go zdradzał. Żebrał, kradł, awanturował się. Należał do paczki podobnych mu gówniarzy, bez ustanku rozrabiających i szukających wrażeń będących wstanie rozwiać monotonnie kolejnych dni. Grupa rozpadła się po dwóch latał, gdy większość jego kumpli została zgarnięta przez straż miejską. On był jednym z tych nielicznych, którym udało się wywinąć. Wiele go to nauczyło - nieufności, pogardy dla szpicli, nienawiść do zdrajców. Tego, że każdego można kupić, jeżeli zaoferuje się odpowiednią cenę. Oraz częstego oglądania się za plecy.
Dzięki swej zaradności i sprytowi został jednym z ludzi Gevelereina. Płotką w pokaźnym stadzie kieszonkowców na usługach szefa. Nadal był nikim, lecz przynajmniej wiedział, na czym stoi. Miał szansę... na coś. Cokolwiek. Sam dobrze nie wiedział, co to miałoby być. Przeczuwał jednak, że dzięki szachrajstwom, cwaniactwu i braku skrupułów zaszedłby daleko, przynajmniej jako członek „świty” Gevelereina. Tak też się stało. No, prawie. Dość szybko odkrył, że najważniejsze są determinacja i upór, a umiejętności oraz talenty stanowią tylko przydatną, acz niekonieczną pomoc. Powoli, ale ustawicznie piął się w umownej hierarchii ludzi pracujących dla przywódcy podziemia. Kto wie, jak wysoko by zaszedł, gdyby nie bestia. Życie potrafi się popieprzyć na każdym etapie.
Potem nadeszło pragnienie zemsty.
Poznał dziewczynę, zakochali się w sobie. Była dla niego wyjątkowa, jedyna. Inna od kobiet, z którymi się stykał, jakby wyrwana z zupełnie odmiennego świata i ciśnięta tutaj. Nie pochodziła stąd, koleje losu zmusiły ją do zamieszkania w tym miejscu z rodziną. Taka czysta, taka niewinna, nie dająca się zepsuć otaczającej ją rzeczywistości, pełna wiary i nadziei, ufności. Tym nim owładnęła, to sprawiło, że stracił dla niej głowę. Jego jedyna, dla niej skoczyłby w ogień, wyprawił na koniec świata, pokonywał smoki. Tak przynajmniej wtedy myślał. Dużo później, gdy emocje opadły i pogodził się z losem, zrozumiał mimo wszystko, że do takiego szczęści dążył. Nie chciał żadnego innego, nie potrzebował. Kochał ją prawdziwie, a i ona jego również. To im wystarczyło.
Ckliwe? Romantyczne? Być może. Ale któż powiedział, że taka miłość, takie uczucie nie jest wstanie zaistnieć? Zwłaszcza w dzielnicy nędzy, przeżartej brudem i zgnilizną, pełnej zezwierzęconych ludzi skupionych na zaspokajaniu prymitywnych żądz? Nie zawsze jest jednak tak, jak myślą niektórzy, ci mądrzy i nieomylni znawcy rzeczywistości, cynicznie oceniający innych. Świat posiada swe przebłyski jasności, tak jak posiada smugi najczarniejszego cienia. Życie pisze różne historie. Te mroczne i krwawe są opowiadane po tawernach, słuchacze zachwycają się nimi, traktują poważnie. Te zwykłe i normalne, takie jak ta, miłość rzezimieszka do zwykłej tawernowej służki, zapomina się i wyśmiewa, traktuje jak niestworzone opowiastki, dobre dla znudzonych kobiet i dzieci, coby im do głów wcisnąć różne głupoty. Jednak istnieją, czy się to komuś podoba, czy nie. Nikłe światełko szczęścia wśród mroków głupoty, obojętności i frustracji, wśród rozpadającego się świata kurew, bandziorów i traktowania innego człowieka niczym ścierwo, którym można się posłużyć, wykorzystać i potem wyrzucić na śmietnik. Nadzieja na lepsze jutro. Wiara, że świat nie jest tak do końca popieprzony.
To nie bajka. To życie. Historia ta nie kończy się zatem szczęśliwie. Nie mogłaby. Nie dziś, nie tutaj, nie w tym świecie. W innym? Może. Nie warto jednak w to wierzyć.
Zabili ją. Zgwałcili w jakiejś alejce jak wieczorem wracała z pracy, a potem poderżnęli jej gardło. Ciało zostawili, okrwawione, splugawione, tak niepodobne do jego ukochanej. Początkowo myślał że to jakieś ścierwa ze slamsów. Tak jednak być nie mogło - Gevelerein odkrył już wtedy jego przydatny talent do zapamiętywania i przydzielił go Sivaniusowi. Nikt nie ośmieliłby się tknąć jego kobiety, zrobić jej krzywdy, nawet krzywo na nią spojrzeć. Potem dopiero dowiedział się, że byli to jacyś gówniarze z bogatej dzielnicy, synkowie kupczyków i szlachciurów, którzy zapragnęli przygód i adrenaliny, znudzeni swym dostatnim życiem. Pozbawienie życia kogoś z dzielnicy biedoty? Dla nich to było jak splunięcie do rynsztoka albo pstryknięcie palcami. Przecież nikt się nie przejmuje biedakami.
(Tutaj na kilka oddechów Maarv zamiera. Milczy jeszcze przez chwilę, wpatrzony w pustkę przed sobą, nieobecny, daleki. Rosivid zauważa łzy napływające do przekrwionych oczu chłopaka, strużkę krwi wypływającą z ust. Palce sprawnej ręki zaciskają się jeszcze mocniej na prześcieradle.)
Wtedy dowiedział się, co to znaczy prawdziwa nienawiść. Wcześniejsze były to ledwie nikłe cienie tego uczucia. Prawdziwa nienawiść spala od środka, oczyszcza żywym ogniem. Tworzy człowieka na nowo. Sprawia, że myśli inaczej, prościej, bardziej celnie. To najlepsze z możliwych katharsis. Najgorsze z możliwych doświadczeń. Znienawidził wszystko - świat, że jest jaki jest, bogów, że nie interweniowali, ludzi z którymi przyszło mu żyć, bo byli dla niego najgorszymi potworami. Siebie w końcu, ponieważ nie potrafił nic zrobić, nawet jej pomścić. Próbował, lecz okazało się, że są dla niego zbyt niedostępni, a Gevelerein, mimo usilnych próśb, nie chciał nic zrobić, w obawie przed utratą intratnych kontaktów z kupieckim światkiem. A także ze strachu. Tak przynajmniej Maarv sobie wmawiał, snując się nocami po tawernach i zapijając swe smutki w źle wydestylowanym alkoholu. Jego świat się zawalił. Życie straciło sens? Tak, czuł się złamany, pobity, pokonany. Jakby ktoś odebrał mu część duszy, a wraz z nią wiarę, nadzieję, szczęście.
Nikt nie był wstanie zrozumieć jego bólu, nikt nawet nie próbował. Odsunęli się od niego, pozostawili samemu sobie. Skończył tak jak wtedy gdy zaczynał. Całkiem sam, zdradzony przez wszystkich, przez ich głupotę i ignorancję. Nienawidził ich, tak bardzo nienawidził!
Tak bardzo cierpiał... Tak bardzo użalał się nad sobą, płakał, że nie potrafił czasami dostrzec, co, czy raczej kogo, stracił. Kogo już nigdy nie będzie. Kto już nigdy się do niego nie uśmiechnie, nie pogładzi się po policzku, nie szepnie dobrego słowa. W czyje czarne włosy nigdy już się nie wtuli, w czyje brązowe oczy już nigdy nie spojrzy. Skupił się na sobie i swoim bólu tak bardzo, że zapomniał o ukochanej. Egoizm. Dopiero miesiąc później, gdy już mrok bestii na dobre rozgościł się w jego duszy, zrozumiał w pełni, co tak naprawdę stało się z nim i ze światem, w którym żył. Żył? Czy raczej może wegetował?
Na sam koniec zostało już tylko jedno pragnienie. Pragnienie krwi.
Złapali go którejś nocy, gdy wracał podpity z karczmy. Czterech pokaźnych dryblasów. Ogłuszyli, związali, założyli kaptur na łeb. Zaciągnęli go gdzieś, w ciemność, w wilgoć. Gdzie śmierdziało. Stanął przed niepozornym staruszkiem o zimnych, wręcz lodowatych niebieskich oczach. Skinął tylko głową i powiedział, że to ten, że się nadaje. Potem złożył propozycję nie do odrzucenia...
- Obserwowaliśmy cię - stwierdził zachrypniętym, niskim głosem. - Wiemy wszystko o twojej niedoli. Mamy dla ciebie rozwiązanie. Coś, co ukoi twój gniew, zagłuszy rozpacz. Dar, który pozwoli ci zasmakować zemsty. Dar bezkarnego zabijania. Moc, która sprawi, że będziesz niepokonany, a żadna stal nie będzie ci wstanie zrobić krzywdy. Nowe, inne, lepsze życie którego od zawsze pragnąłeś. Damy ci władzę, szacunek. Damy ci strach jako broń. Jedyne co musisz dla nas zrobić, to zabijać. Tutaj, w slamsach. Chyba nie jest to dla ciebie żaden problem, prawda?
- Może i tak... - odparł powściągliwie, nie do końca pewny, co się wokół niego dzieje.
- Spójrz na tych... ludzi - starzec wypowiedział to słowo z wyraźnym niesmakiem. - Mieszkających w tym miejscu, wegetujących na skrawkach życia. Przecież ich nienawidzisz. Gardzisz nimi, pomiatasz. Gdzie byli gdy cierpiałeś po stracie ukochanej? W karczmach, w burdelach, na ulicach. Odwrócili się od ciebie, ślepi i głusi, zajęci swymi sprawami. Miałbyś ich żałować? A czemuż to? Ukarz ich, niech cierpią. Wszyscy.
- Gdzie jest w tym wszystkim haczyk?
- Nie ma. Jedyne co musisz, to podporządkować się. Będziesz zabijał każdej nocy, dopóki nie każemy ci przestać. Nie będziesz wtedy człowiekiem, Poza tym jednym razem, gdy oddasz się zemście, niczego nie zapamiętasz. Nie możesz też nikomu o tym powiedzieć, w przeciwnym bowiem wypadku zginiesz. Sprawimy, że magia cię rozerwie na strzępy.
W normalnych okolicznościach zawahałby się. Miał jeszcze sumienie, powoli wykruszające się jego resztki. Był złodziejem, nie mordercą. Zemsta? W jej imię miałby zabijać bogu ducha winnych ludzi, sąsiadów, znajomych? Morderców to i owszem, ale innych? To prawda, zostawili go, lecz czyż on nie był od nich lepszy, czyż nie traktował z taką samą obojętnością nieszczęść i krzywdy innych?
Wtedy jednak, pijany i przepełniony goryczą, zawahał się tylko przez chwilę.
- Dlaczego to robicie? - spytał bez entuzjazmu.
- Powody, dla których to czynimy, nie są dla ciebie ważne. I niech tak pozostanie, dla twojego dobra.
- W takim razie... Czy mam zatem jakiś wybór? - pokusił się o retoryczne pytanie.
- Nie - starszy mężczyzna najwyraźniej nie czuł delikatnej ironii poprzedniego pytania. - Jeżeli odmówisz, złamiemy twój umysł, zrobimy z ciebie bezwolną kukłę na naszych usługach, całkowicie posłuszną, bezmózgą, gotową na każdy rozkaz. Okazujemy jednak naszą dobrą wolę. Wybieraj.
Cóż miał więc powiedzieć? Zgodził się. Miał bowiem jakiś wybór? Czy kiedykolwiek go miał?
Rytuał pamiętał jak przez mgłę. Pojedyncze obrazy, wrażenie ustawicznego spadania. Oraz ból. Dużo bólu, całe jego oceany. Chyba krzyczał, wierzgał przykuty do ołtarza. Wyzywał wszystkich i wszystko, bluźnił. Potem poczuł ogień w piersi, dziwną lekkość i jasność umysłu. Siłę.
Dar pulsował w nim mrokiem. Rodziło się pragnienie, nad którym, jak się później okaże, nie będzie mógł zapanować.

*

- Okłamali mnie, okłamali w każdym słowie - wyszeptał do Rosivida, kuląc się jeszcze bardziej z narastającego bólu. - Wszystko, każde zdanie było podszyte kłamstwem. Nigdy nie miałem nad sobą kontroli po przemianie. Wydawało mi się, jakbym siedział u kogoś innego w głowie i patrzył, co robi. Nie mogłem nawet opuścić slamsów pod postacią bestii, żeby dopaść morderców mojej ukochanej. Coś mi na to nie pozwalało, coś wewnątrz mnie zabraniało. Gdy natomiast jako człowiek byłem poza dzielnicą, nie przemieniałem się. Zresztą, tak naprawdę mało kiedy mogłem opanować przedzierzganie w bestię, ledwie kilka razy mi się to udało. Pamiętałem każde zabójstwo, byłem w pełni świadomy tego co robię, każdej pieprzonej śmierci. Zabijałem co popadnie, bez względu na to, czy była to kobieta, dziecko, staruch czy jakiś skurwiel, któremu się należało. Jak na ironię, to właśnie tych niewinnych skrzywdziłem najwięcej. To nie miało nic wspólnego z zemstą, nic wspólnego z karaniem kogokolwiek. To były morderstwa, bezsensowna rzeź.
Zamilkł. Przez kilka chwil oddychał ciężko, nieregularnie.
- Na samym początku dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Po kilku pierwszych zabójstwach chciałem z tym skończyć, zrobić coś, cokolwiek, byle zaprzestać tego koszmaru. Powiesić się, powiedzieć komuś, choćby i Sivaniusowi i zostać rozerwanym na kawałki, albo skoczyć z jakiegoś budynku by złamać sobie kark. Nie mogłem jednak. Byłem tchórzem. Jestem nim nadal. A poza tym...
Uśmiechnął się złośliwie.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, Rosividzie, jak bardzo zabijanie pod postacią bestii uzależnia. To działa jak narkotyk. Chcesz więcej, szybciej, częściej, mocniej, byle tylko czuć się jak bóg. Dla tych biedaków byłem bogiem. Miałem taką władzę, taką potęgę, taką moc! Bali się mnie, krzyczeli na mój widok, prosili, błagali na kolanach o litość. Nie było litości, nie mogło być o niej mowy. Strach! Wszystko w gruncie rzeczy sprowadzało się do strachu. To strach przede mną dawał mi radość, pozwalał się czuć kimś wyjątkowym, panem życia i śmierci, wybrańcem. Oto ja, niepozorny rzezimieszek któremu odebrano jedyną osobę, jaką kochałem, ja więc, mały i zapomniany, w tej krótkiej chwili przed rozszarpaniem ofiary na kawałki, byłem dla niej całym światem, początkiem i końcem. Nemezis. Byłem kimś! Chodzącą śmiercią, kresem niewinnych żywotów.
- Dlatego więc...
- Dlaczego więc zabijałem? Bo mogłem! Bo miałem taką możliwość, bo wiedziałem, co to znaczy prawdziwa nienawiść, prawdziwy gniew, prawdziwa żądza! Przestała się liczyć zemsta, sumienie, niewinność. Było tylko pragnienie krwi. Brzydzę się wszystkimi ludźmi, tym bydłem, które uważa się za wyjątkowe. To ścierwa, zamknięte w swych ciasnych umysłach, sprzedające się za byle co, za namiastkę szczęścia, skupione na miałkich przyjemnościach ciała. Nienawidzą siebie bardziej niż ja czy ty jesteśmy w stanie nienawidzić ich. Dlaczego mam ich zatem żałować? Bo tak nakazują inni, zasady, które wymyślili, aby lepiej rządzić tłuszczą? Obyczaj? Tradycja? Przeklęci bogowie którymi obaj gardzimy? Nie rozśmieszaj mnie. Otaczają nas sami skurwiele i hipokryci. Dla nich zabić to jak splunąć. I nie mówię tu tylko o slamsach! Wszędzie ich zobaczysz, uśmiechniętych złośliwie, wierzących w swoją pozycję, ustanawiających prawa które mają bronić ich, a nie dochodzić sprawiedliwości...
Sapnął z bólem.
- Jesteśmy potworami - mówił dalej. - Każdy z nas. Ja, ty, oni. My dwaj tylko wyglądamy gorzej, zło jest w nas bardziej widoczne. Brak nam ich finezji w krzywdzeniu innych. Widzą nasze twarze, patrzą na naszą brutalność, boją się naszej broni, lecz sami nie dostrzegają, jak wiele bólu, jak wiele cierpienia wyrządzają, w imię własnych przyjemności i wygodnego życia, w imię braku jakichkolwiek problemów. Czymże jednak byłoby istnienie bez przeciwności losu? Zapomnieli, oni wszyscy, od prostego chłopa po samego Imperatora, oni wszyscy więc zapomnieli, że szczęście - Rosivid wstrzymał oddech. Ogniki w jego oczach zmniejszyły się do dwóch niewyraźnych kresek. Poczuł, jak włosy jeżą się na jego karku - nam się nie należy. Że trzeba o nie walczyć, wydrzeć je światu przemocą, wyrzeczeniami i trudem...
Chłopak westchnął.
- Rosividzie? Jesteś jeszcze tu?
- Tak.
- Tracę wzrok. Już blisko. Dobij mnie. Proszę.
- Nie.
Zakaszlał. Mówił teraz cicho, przeraźliwie cicho. Ledwie rzęził.
- Nie mam złudzeń. Jestem złem. Czystym, bezrozumnym, wyzutym z emocji i uczuć. Należało mnie zabić.
- Przeceniasz sam siebie.
- Czyżby? - uśmiechnął się ponuro. - Może. Pewnie masz rację, w końcu tobie to nigdy nie uderzyło do głowy... Nie chcę przebaczenia, nie chcę, żeby ktokolwiek mnie usprawiedliwiał, tłumaczył, że to tak naprawdę nie była moja wina. To nie ma sensu. Takie coś byłoby naprawdę wielką hipokryzją. Zrobiłem to wszystko, to była moja decyzja. Wiem, że gdy w końcu umrę, ludzie odetchną z ulgą, a potem o mnie zapomną. Zapomną że kiedykolwiek była tu bestia. Gevelerein wytrze sobie mną gębę w swych politycznych gierkach, żeby tylko utrzymać stołek i obronić się przed wrogami. Po latach będę straszył dzieci w opowieściach na dobranoc - zamilkł. - Wiesz jednak czego teraz pragnę, w tej chwili? Zrozumienia. Chciałbym żeby chociaż jedna osoba była wstanie mnie zrozumieć. Żeby powiedziała „rozumiem”...
Rosivid milczał. Czy rozumiał?
Przypomniał sobie swoją przeszłość. Płonący dom, swe ukrzyżowanie. Żonę i córkę, obie umierające, złożone u jego stóp, niczym w jakiejś krwawej pogańskiej ofierze. Przypomniał sobie swój płacz, bolesne wyciąganie gwoździ ostatkiem sił, ból. Jak potem tulił głowę swej ukochanej do piersi, szepcząc niczym mantrę „wszystko dobrze, już wszystko dobrze”. Jak ona ostatkiem sił dziękowała mu za te kilka chwil szczęścia. Przypomniał sobie, jak grzebał ich ciała gołymi dłońmi, opuchniętymi i okrwawionymi. Swój ryk pełen gniewu i straty nad ich grobami, w deszczu podobnym do tego, jaki był za oknem. Przysięgę zemsty, której nigdy nie dokonał, którą pozostawił za sobą, gdy zatracił się w innym życiu. Raz tylko próbował i skończyło się to dożywotnim zesłaniem na Wyspę Czaszek, największe więzienie w Imperium, zabijające w skazańcach wszystko, co umożliwiało im bycie człowiekiem. Uciekł stamtąd po piętnastu latach, poświęcając przy tym sobie podobnych. Dalej, przypomniał sobie Thallys'avaynayne, Smoczycę Cieni pod której skrzydła trafił, która nauczyła go wszystkiego co teraz umiał, dała mu sztylety i kurtkę. Dała mu możliwości i determinację. Oraz nowe życie.
„Czego zatem chcesz?” spytała, gdy błagał ją o naukę.
„Zabić. Zabić ich wszystkich” odparł bez wahania.
„Więc niech tak się stanie.”
Potem przypomniał sobie ojca. Ohydny, rogaty pysk patrzący na niego przez portal pewnego demonologa. Oczy takie same jak jego. Groza, nienawiść, gniew. Ogień.
„JESTEŚ PRZEKLĘTY MÓJ SYNU. NA ZAWSZE PRZEKLĘTY!”
Lata bólu, nienawiści, krzywdy, poniżenia. Śmierci. Poczucie straty. Emocjonalna pustka. Pragnienie krwi. Nie tak inne, jak pragnienie Maarva. Czasami nawet bardzo podobne. Bardziej niżby tego chciał.
Życie. Parszywa sprawa.
- Rozumiem - powiedział w końcu.
- Dziękuję - odparł chłopak resztkami sił.
- Powiedz mi, gdzie oni są. Ci, którzy stworzyli bestię.
- W kanałach. Gdzieś tam - machnął ręką w stronę zagraconego kąta. - Jest rysik i kartka papieru. Narysuję ci drogę.
półdemon szperał kilka chwil w miejscu wskazanym przez młodzieńca, milcząc.
- Jesteś pewny? Ślepniesz.
- Hej, przecież mam doskonałą pamięć, czyż nie? To żaden problem.
Sprawną ręką nakreślił prosty plan. Trwało to trochę.
- I co teraz? - Maarv patrzył niewidzącymi oczyma w pustkę.
- Znajdę ich i się z nimi rozprawię.
- A co ze mną? Dobij mnie. Nie chcę się dłużej męczyć.
- Zostawię ciebie, abyś umarł w milczeniu, sam. To jedyne miłosierdzie, na jakie zasługujesz.
- Albo kara.
- To już zależy od ciebie.
Zabójca ruszył w stronę wyjścia.
- Rosividzie?
Zatrzymał się. Nie obrócił.
- Wiesz czego się teraz najbardziej boję? - milczenie. - Ciemności... jej długich pazurów sięgających po mnie w tej chwili... Pustki która jej towarzyszy... Osamotnienia...
Nie odpowiedział. Wyszedł.

*

Maarv umarł wraz z pierwszymi promieniami słońca pojawiającymi się na wschodzie. Patrzył na nie przez niewielkie okienko w swej klitce. Jego ostatnim wspomnieniem była twarz ukochanej.
Bestia nie żyła już wcześniej.

*

Było kilka chwil po brzasku, gdy dostał list od mistrza. Jak zwykle przysłano go za pomocą magii. To, co w nim przeczytał, przeraziło go.
Zabito bestię!
Sprawdzonymi sposobami wezwał pozostałych braci i siostry w wierze na natychmiastowe spotkanie. Musieli się w spokoju zastanowić, podjąć odpowiednie kroki. Nie można było porzucić zadania zleconego przez mistrza, to było pewne. Trzeba znaleźć nową ofiarę, stworzyć nowego potwora, który dokończy dzieło. Oraz pozbędzie się samozwańczego pogromcy, mającego odwagę przeciwstawić się wizji jego mentora.
Szybko się ogarnął i wyszedł ze swego małego mieszkanka. Slamsy jeszcze spały głębokim niezasłużonym snem, zanurzone w dobrodusznej nieświadomości. Z przezorności kluczył przez kilka minut zatęchłymi uliczkami. Nie chciał, aby ktokolwiek, powiedzmy jakiś podchmielony bywalec karczmy czy rzezimieszek imaginujący sobie łatwy zarobek, zwrócił przypadkiem na niego uwagę. Oraz żeby ktoś taki nieopatrznie za nim podążał, wiedziony zdrożną ciekawością. Ciekawscy ludzie żyją krócej - zawsze to powtarzał. A wściubiający nosa w nie swoje sprawy kończą jako pokarm dla potworów czających się w mrokach, lub zostają zaszlachtowani w brudnym zaułku. Albo zostają poszukiwaczami przygód. Na jedno zresztą wychodzi.
W końcu uznał, że wystarczy tej zabawy w kotka i myszkę ze samym sobą i udał się w dobrze znane mu miejsce.
Wbrew pozorom nie jest łatwo dostać się do kanałów. Miasto, zgodnie ze swym rozmiarem, miało potężnie rozwinięty system ścieków, skomplikowanych niczym labirynt lub korytarze w kopalniach. Dlatego też rada miejska robiła wszystko, aby nikogo do nich nie dopuszczać. Oczywiście, nic z tych prób nie wychodziło. Kanały były domem dla różnorakich potworów, biedaków i innych wykolejeńców, a poza tym stanowiły doskonałe miejsce do załatwiania brudnych interesów. Jednakże, nie można było do nich wejść ot tak sobie. Kratki odpływowe zabezpieczono ciężkimi żelaznymi sztabami, zresztą, były za małe, by przecisnął się ktoś inny niż wychudzone dziecko. Można też było próbować dostać się ujściem. Znajdowało się ono jednak poza murami miejskimi, przy rzece, a poza tym trzeba było mieć klucz do zabezpieczające je furty.
Mało kto jednak wiedział, że istniały ukryte przed postronnymi wejścia, wykonywane na polecenia ludzi zdających sobie sprawę z przydatności miejskich kanałów. Takich wejść było niewiele, dobrze zamaskowanych i niedostępnych. Wykopywano je najczęściej w piwnicach opuszczonych budynków lub domach zaufanych osób. Gevelerein miał pod swoim zamtuzem takie jedno, jedno też było w świątyni kapłanów biedoty, inne w „Pod pijany gadem”...
Mistrz podał mu lokalizację mało znanego, prawie zapomnianego wejścia w piwnicy jednej z opuszczonych ruder, jakich pełno było w slamsach. W kanałach już, zgodnie ze wskazówkami mentora, odnalazł zamaskowaną i zapieczętowaną salę, służącą kiedyś podobnym jemu. Była idealna.
Szedł powoli, z rozwagą stawiając stopy, aby tylko nie wpaść po kolano w cuchnącą maź, która i tak sięgała mu do kostek, oraz śmierdziała jak stado demonów. Czuł jak stare ciżmy przemakają. To było w tym wszystkim najgorsze. Musiał często kupować nowe buty. Jedna para wystarczała najwyżej na trzy, cztery takie spacery. Wysoce nieekonomiczne.
Nagle coś zaszemrało zanim, na granicy słyszalności. Co to?
Szczury. Tak, to musiały być szczury. Pełno ich przecież tutaj, prawda?
Prawda?
W końcu znalazł się na miejscu. Dotknął odpowiednich kamieni we właściwej kolejności, tak jak poinstruował go kiedyś mistrz. Ściana przed nim zadrgała niczym rozgrzane powietrze, po czym zniknęła, ujawniając przerdzewiałe drzwi zabezpieczone stalowymi sztabami, sprowadzonymi i zamontowanymi z jego polecenia. Pozostawił je lekko otwarte. Tylko on znał formułę niezbędną do otwarcia - pozostali jego towarzysze byli tej wiedzy pozbawieni. Nie była to żadna reguła czy nakaz z góry, lecz dzięki temu czuł, że ma odrobinę większą namiastkę władzy nad tymi ludźmi.
W sieni przebrał się w ceremonialną szatę starszego akolity. Popatrzył na swe wysuszone dłonie. Wyglądał na starego, lecz taki nie był. Miał najwyżej trzydzieści pięć lat. To służba sprawiła, że wyglądał i czuł się ja zgrzybiały dziadek. To też było najgorsze. Kolejne z poświęceń, aby móc tylko doświadczyć prawdy. Aby tylko móc wierzyć.
Każdy potrzebuje wiary. W pieniądze, prawa, miłość, przyjaźń. W skurwysyństwo tego świata. Od biedy mogą to nawet być bogowie, choć dla wielu jest to ostateczność. Nawet najbardziej zatwardziały racjonalista wierzy. W logikę, w niepodważalne zasady rządzące światem, w doświadczenie i możliwość poznania rzeczywistości tylko za pomocą zmysłów. I jest wstanie bronić tego wszystkiego z uporem nie gorszym niż u religijnego fanatyka.
Wszedł dalej. Obrzucił spojrzeniem komnatę. Duża, przestronna, tonąca w mroku. Gdzieś tam pleśń, gdzieś indziej pajęczyny. Po bokach ma niewielkie alkowy do których nigdy nie zagląda światło płomieni. Posadzka jest trochę popękana. Na końcu ma podwyższenie, na nim zaś ołtarz z czarnego kamienia, prawie zawsze pusty i wilgotny. Obrzędy nie wymagają ani ksiąg, ani szczególnych artefaktów. Wystarcza wspólnota.
Nie śpiesząc się, przygotował wszystko. Nie było tego wiele - ot, zapalić cztery pochodnie, które i tak niewiele rozświetlają, pomyśleć nad słowami, których użyje, zwracając się do braci i sióstr, pomodlić się do Pana, choć, jak twierdził mistrz, nie ma sensu tego robić. Pan nie odpowiada na modlitwy, nigdy też ich nie słucha. Bo i po co? Nie potrzebuje ich, jest wystarczająco silny. On jednak nie mógł się odzwyczaić. W jego dawnym życiu ojciec zawsze modlił się przed wieczerzą, zmuszając do tego całą rodzinę, czasami nawet i pasem. Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Podobno.
Nie widział, bo nie mógł wiedzieć, było zbyt ciemno dla jego miłujących dzień oczu, a on sam stał tyłem do wejścia, jak ciemny kształt bezszelestnie przemyka w mroku, zagłębiając się w mgnieniu oka w cienie jednej z alków. Znika tam, jakby nigdy go nie było. Nie rusza się. Czeka, przyczajony.
Demoniczne oczy żarzą się przytłumionym ogniem.
Wszyscy na coś czekamy.

*

Dlaczego to robił? Dlaczego po prostu nie wrócił do Gevelereina aby odebrać nagrodę i zniknąć? Razem z tym, co dostał od Złodziei Cienia byłaby to niezła sumka.
Bo to byłoby niewłaściwe?
Nigdy nie obchodziło go, co jest właściwe, a co nie. To nie miało znaczenia. Może dla innych, lecz dla niego - nie. Tak jak dla innych on był bez znaczenia, a także jego życie.
Każdy dba o siebie. Zawsze to powtarzał.
Może robił to dlatego, że tak było trzeba?
Nikt nigdy nie podejrzewał go o choćby śladowy cień sumienia. Było trzeba? Cóż zatem takiego było trzeba? Powstrzymać jakiś szaleńców przed stworzeniem kolejnej bestii? Przed wymordowaniem bandy szubrawców, którym nawet może się należało?
Na dobrą sprawę powody tak naprawdę nigdy nie mają znaczenia. Robimy to, co uważamy za słuszne, bez oglądania się na innych. A przynajmniej postępują w ten sposób obdarzeni odwagą, ci, dla których ważniejszy jest spokój własnego ducha, własnego sumienia, niż kilka krzywych spojrzeń tchórzów i ignorantów. Ci, którzy nie mają nic do stracenia i nie boją się cierpienia. Oni zatem idą ścieżką dobra, bo czują, że powinni to robić. Nie dla poklasku, zysku czy sławy.
Czy on zatem taki był? Kiedykolwiek? Miał zasady? Nadal ma?
To nie miało znaczenia. Nie teraz, nie dziś... Kiedyś? Może. Dawniej nawet czasami miał czas i chęci zastanawiać się nad takimi błahostkami.
Cholera, zbyt wiele razy już to słyszał.

A może robił to dlatego, że wtedy, nie całkiem przecież dawno, a mimo to wystarczająco, aby dosięgły go wątpliwości, wtedy zatem powiedział to jedno słowo umierającemu Maarvowi.
„Rozumiem.”
Dlaczego zatem przeciwstawiał się złu? Dlaczego, tak jak inni, nie odwrócił się doń plecami i przyzwolił milczeniem na zasianie kolejnego z jego niezliczonych czarnych ziaren? Przecież to i tak nie miało znaczenia, czy zakończy to dziś, czy jednak pozwoli rozwijać się temu dalej. Różnorakich skurwysynów na świecie jest nie mało, zatem śmierć kilku z nich niczego nie zmieni. Dlaczego więc?
Bo było to właściwe. Bo było tak trzeba. Bo powody nie mają znaczenia. Bo rozumiał.
Bo tak.

*

Jakże zabawne z nich ludziki. Personifikują zło, nadają mu swe własne cechy, pragnienia, przywary. Imaginują sobie, że zło jest realną siłą, tworem, bytem, istotą w którą można uderzyć, której można się przeciwstawić, którą można pokonać. Czy zdają sobie sprawę z tego, że zła nie można opisać, nazwać jednoznacznie, przyjrzeć się mu, ocenić? Zło nie przybiera wielu twarzy, bowiem tych twarzy nie posiada. Nie podlega prawom, nie jest jakimś wyobrażeniem, zasadą rządzącą Albenem, podstawowym pierwiastkiem wszechświata. Nie jest tym bardziej ideą, podłóg której można żyć, którą można wyznawać.
Jedno jest jednak pewne. Nie można go odkryć, ukazać światłu. Nikt bowiem z nas, nieśmiertelnych i śmiertelników, nie może przyjąć do wiadomości jedynej zasady, którą można przyporządkować temu czemuś, co w swej ignorancji nazwaliśmy złem.
Ono tkwi w każdym z nas. Jest z nami nierozerwalnie związane. Na zawsze.
Łatwiej jest przecież wskazać półdemona i powiedzieć że jest zły. Że jest złem. Zaszufladkować, popełnić tą największą ze zbrodni, jaką potrafią popełniać śmiertelnicy. Oraz spłycić wszystko, zredukować do wytartych powiedzeń i skostniałych poglądów.
Zabawne ludziki. Są jak dzieci. Zbrodnie, które popełniają, z uśmiechem lub powagą, w imię przyziemnych spraw - własnego dobra, wygody, egoizmu - w najlepszym przypadku gotowi są nazwać niegodziwością. W najgorszym zaś - życiowym podejściem do świata.
Czyż to właśnie nie jest zło? To, oraz ciągłe wybieranie łatwiejszej ścieżki?


*

Zebrali się wszyscy.
Jedenaście osób. Cztery kobiety i siedmiu mężczyzn, w tym on, ich duchowy przywódca. Towarzysze w wierze. Lecz także, w większości przynajmniej, neofici, nieświadomi podniosłości wydarzeń, w których uczestniczą. Skupieni bardziej na swym zwykłym życiu tam, na zewnątrz, nie potrafią jeszcze pojąć, jak bardzo wiele zależy od nich samych, od osobistego poświęcenia i ofiary. Ale to się zmieni, a przynajmniej on wierzył taką możliwość. Tak - coraz częściej łapał się na tym, że sprowadzał wszystko do zagadnienia wiary. Dla niego nie było to jednak bierne czekanie na cud, przepełnione fanatyzmem i ciemnotą, lecz spokojna nadzieja i ufność w pana. Miał jednak wątpliwości, czy mistrz zaaprobowałby taki sposób myślenia. No, ale mistrz był teraz daleko, można powiedzieć, że nawet bardzo daleko, i, mimo że wiedział o wielu rzeczach mających miejsce w mieście, nie interesował się zbytnio wydumanymi przemyśleniami swego jedynego ucznia. Miał ważniejsze sprawy, pilne, niecierpiące zwłoki.
Popatrzył w skupieniu na zebranych, nie odzywając się. Tam, na zewnątrz, udawali że są dla siebie obcy, że się nie znają. Tak było bezpieczniej dla wszystkich. Wygodniej. Tutaj jednak byli sobie bliscy. Łączyła ich wspólna idea, wspólny cel, marzenia. Oraz, do czego nie przyznawał się sam przed sobą, iluzja zyskania władzy, bogactwa, poważania i szacunku. Zwłaszcza tego ostatniego. Szacunek i strach - dwa największe pragnienia, które motywowały do działania. Strach - niech inni się boją, padają z przerażenia przed nimi, wymawiają ich imiona z trwogą. Tylko w ten sposób mogą być wysłuchani, tylko tak są w stanie zaspokoić swą rządzę władzy. Szacunek - bo tylko z szacunku wyrasta posłuszeństwo, poważanie, władza. Jedno jest nierozerwalnie związane z drugim. Szacunek wynika ze strachu. Strach rodzi szacunek.
Sekta. Tak trzeba ich nazywać. Tym w istocie było to zgromadzenie, niczym więcej. Nawet jeżeli głosili coś innego, tłumaczyli swe czyny inaczej, ubierając je w piękne słowa, byli tylko sektą. A on był tylko zwykłym akolitą, wysłanym tu z polecenia swego mistrza. Dlatego więc zachowywali te wszystkie środki bezpieczeństwa, kryli się i czatowali, czekając na sygnał od mentora. Bali się zdemaskowania, inkwizycji, procesów i spalenia na stosie. Mimo to podjęli ryzyko - nagroda bowiem wyglądała na bardzo obiecującą.
Dla niego jednak było to coś więcej. On wierzył. Ta myśl dodała mu otuchy.
- Bracia i siostry w wierze! - powiedział głośno, wyraźnie, powoli cedząc każde słowo. - Tej nocy zdarzyła się wielka tragedia dla naszego zgromadzenia! Tragedia, która może zaważyć na pomyślności zadania zleconego przez naszego mistrza! Zabito bestię!
Cichy szmer zdumienia przebiegł pomiędzy nimi.
- W tym oto liście - wyjął z sakwy rulon papieru. - Nasz przywódca informuje mnie o tym haniebnym czynie, który miał miejsce ledwie kilka godzin temu. Zaprawdę, jego przenikliwość i dalekowzroczność jest darem jedynego pana. Mistrz stwierdza ponadto, że zabicie narzędzia jego woli nie może pozostać bez echa, że bez nowej bestii powodzenie jego i naszej misji w tym mieście jest zagrożone. Musimy zatem, pisze, znaleźć nowe naczynie dla mocy i odprawić kolejny rytuał, stworzyć nowego potwora, który, oprócz tego że dokończy to, co rozpoczęła tamta, to jeszcze pozbędzie się niedoszłego pogromcy, który nieopatrznie wszedł nam w drogę!
Wszyscy skwapliwie pokiwali głowami.
- Chwalmy Ahsara, pana demonów, wroga światłości - powiedziała rozemocjonowana któraś z kobiet.
- Oby dał nam siłę a naszemu mistrzowi moc spoglądania na to, co ukryte przed wzrokiem maluczkich - zawtórowała jej druga, przepełniona ekstazą.
- Żałosne - odezwał się inny głos, gdzieś z drugiego końca komnaty, nieprzyjemnie zachrypnięty, drażniący i pełen gniewu. - Wszyscy jesteście żałośni. I głupi.
Stał przy wyjściu, odziany w czerń, z płonącym spojrzeniem demonicznych oczu. Ostrza dzierżonych przez niego sztyletów błyskały niepokojąco w świetle pochodni.

*

Cisza.
Wilgotne powietrze komnaty niemal trzeszczy od emocji. Uwielbiał tę chwilę, gdy wychodził z cieni do niczego się nie spodziewających ofiar. Mógł niemal smakować ich strach, całej jedenastki. Ich zwierzęce przerażenie. Była to jedna z niewielu rzeczy, które dają mu przyjemność. Móc spojrzeć w ich zlęknione oczy i dojrzeć tam żałosne próby buntu wobec wyroków losu. Nieświadomość zbliżającej się śmierci. Bezskuteczne próby zaprzeczeń. „Nie, przecież to nieprawda, to nie może tak być, to jeszcze nie koniec! Mam rację? Mam rację?” Niemal mu było ich przykro.
Stali jak skamieniali, milczący, niepewni tego, co mają robić. Słowa i gesty... W takich chwilach coś jego ofiarą mówi, że wszelkie słowa i gesty są niepotrzebne. Nieważne coby powiedzieli, i tak brzmiało by to... żałośnie? Beznadziejnie? Chyba raczej groteskowo. Tak jak zaszczute zwierze przeczuwa zbliżającą się do niego śmierć, tak oni nie byli wstanie wydać z siebie żadnego dźwięku na widok kroczącego w stronę akolity Rosivida.
- Przybywam w imieniu Maarva. Mam wyrównać z wami rachunki. Podziękować.
- Jesteś jednym ze sług pana - powiedział spokojnie akolita. - Nie zaatakujemy cię. Odejdź.
- Zatem ułatwiacie mi robotę.
- To ty go zabiłeś, prawda? - ledwie widoczne skinięcie. - Dlaczego? Powinieneś być z nami, po naszej stronie, pomagać mistrzowi. Jesteś przecież demonem.
Płomienie w jego oczach zatańczyły wyraziściej.
- Życie zwykło nie do końca układać się po naszej myśli. Nie wszytko dzieje się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Nasze wyobrażenia zbyt często różnią się od stanu faktycznego. Bywa.
- Ale dlaczego...
- To bez znaczenia. Równie dobrze mógłbyś pytać o wasze powody.
- To nasze zadanie - odparł skwapliwie akolita. - Zlecone przez mistrza. Musimy je wypełnić. Chcemy. Niczego więcej nie musimy wiedzieć. Dostaliśmy polecenie...
- Nie obchodzi mnie to. Tak samo jak to, że sam siebie okłamujesz. Oraz ich.
- Nie kłamię - powiedział z wahaniem. Strach w jego sercu na chwilę odpełzł. - Czy wierzysz demonie? Czy zdarzyło ci się kiedykolwiek wierzyć? W bogów, w przeznaczenie?
- Nie próbuj kupić sobie kilku oddechów więcej, głupcze! - syknął wściekle Rosivid. - Nie myśl sobie że jesteś w stanie przekonać mnie do swoich racji. Nie jesteś dobrym klechą, który wysłucha moich żalów. Wiem do jakich skurwysyństw są zdolni podobni do ciebie. Jedno z nich już zabiłem.
- Odpowiedz. Proszę.
Chwila ciszy.
- Nie. Nigdy. To wasi bogowie, ludzi, elfów, innych chodzących w świetle dnia. Nie moi. Nigdy nie zgiąłem karku w świątyni, nigdy nie modliłem się. Nienawidzę bogów, każdego, nawet twego mrocznego Ahsara, choć według ciebie powinienem mu pięty całować. Gardzę nimi, od zawsze. Zadowala cię taka odpowiedź? A może nie pasuje do twego obrazu o bogach, głupcze? Wiedz zatem, że nie jestem demonem. Nigdy nie będę. Nigdy też nie poprę zła i szaleństwa które jest waszym udziałem.
Jeszcze więcej milczenia.
- Możesz sobie wyglądać na niewinnego dziadunia - mówił dalej Rosivid. - Lecz i tak wiem, czym naprawdę jesteś. Miałem już doświadczenie z fanatykami i szaleńcami, tak od dobrych, jak i od twojego boga. Nie mów zatem, że działacie w imię wyższego celu, bowiem takiego nie ma! Chyba że celem jest śmierć i cierpienie niewinnych, oddawanie ich dusz na pożarcie demonom.
- Skoro nigdy nie wierzyłeś, nie jesteś w stanie nas zrozumieć. Nie wiesz, co to oznacza żyć dla idei. Poświęcić dla niej wszystko, całe życie. Uważasz że to co czynimy, jest złem. Jakim prawem szafujesz swoją ignorancją na lewo i prawo, bez najmniejszego nawet umiaru? Jakim prawem uznajesz, że to co czynimy w imię Ahsara, jest złem, skoro nic o nas nie wiesz?
- Bo znam swego ojca. On dostatecznie mnie oświecił na temat tego całego Wielkiego Planu Ahsara. Nie wiem, jakimi kłamstwami cię nakarmiono, to teraz mało ważne, podobnie jak to, z jakich pobudek działasz ty oraz ta twoja zgraja głupców. Widziałem na własne oczy czyny demon
Wenn ist das Nunstuck git und Slotermeyer? Ja! …Beierhund das Oder die Flipperwaldt gersput.

Piekielnik i Potwór - cz3

3
Światło dnia. Nienawistne i irytujące. Potrafiło tylko drażnić. Obdzierać z tajemnicy i bezpieczeństwa, wystawiało na pełne nienawiści i strachu spojrzenia wszystkich. Każdy mógł go zobaczyć, wytknąć palcem i nazwać plugawym potworem, by potem wezwać strażników, Gwardię Imperialną, Młot Rashy, demony wiedzą kogo jeszcze, aby rozprawić się z odmieńcem i dziwadłem. Dlatego zazwyczaj trzymał się dzielnic podobnych do tej, dzielnic brudu i biedy, slamsów wielkich miast. Ludzie byli tu zobojętniali i nie chcieli dostrzegać jego inności. Lub przynajmniej udawali, że nie ma to dla nich żadnego znaczenia. A w każdym razie tak było, dopóki nie paradował w biały dzień po najruchliwszych ulicach.
Było także jeszcze coś, coś bardzo prozaicznego, o czym wiedziała zaledwie garstka osób mających okazję bliżej go poznać. Światło oślepiało wyczulone oczy, otępiało zmysły, skóra zbyt długo wystawiona na jego działanie nieprzyjemnie drapała, a na jej powierzchni pojawiały się nieregularne pęknięcia, na podobieństwo rozłupanej tafli lodu lub uszkodzonego szkła.
Promienie słońca zwiastowały późny ranek bez deszczu, a właściwie to nawet przedpołudnie, gdy przybył we wskazane przez akolitę miejsce. Brudny zaułek za burdelem, śmierdzący szczynami i rzygowinami. Ledwie kilka metrów wolnej przestrzeni, akurat na trzy, może cztery osoby. Idealne miejsce do załatwiania swych brudnych interesów, z daleka od ciekawskich oczu. Wymacał obluzowaną cegłę w ścianie, tuż przy ziemi, nieopodal rynsztoka. Wsunął za nią czystą kartę papieru. Zrobił to tak na wszelki wypadek - chciał jak najdłużej zachować pozory, zyskać kilka cennych sekund na dobiegnięcie do tego całego mistrza. Nie wiedział jakby się zachował, gdyby nagle się okazało, że nie ma żadnej wiadomości. A nuż użyje jakiejś magii i ucieknie? Nie chciał ryzykować.
Uważniej rozejrzał się po zaułku. Był zbyt mały aby się w nim ukryć, zwłaszcza w biały dzień, gdy dobroczynna ciemność była tylko sennym marzeniem. Ulokował się zatem na dachu stojącej naprzeciwko piętrowej kamienicy, zaniedbanej i opuszczonej. Od zaułka oddzielała go tylko niezbyt duża wysokość i wąska, mało uczęszczana uliczka biegnąca równolegle do jednej ze ścian jego kryjówki. Łącznie raptem kilka metrów. Gdyby wystarczająco cicho zeskoczył na ziemię, miałby może ze dwa oddechy aby dopaść swoją ofiarę. Tak. Wolał tak o nim myśleć. Że mistrz jest ofiarą. Wtedy było łatwiej. Nie ścigał swych celów. Był myśliwym. On na nie polował.
Pieprzenie. Kiedyś, gdy dopiero zaczynał, było łatwiej. Teraz to już nie ma najmniejszego znaczenia. Nie ma już wyrzutów sumienia. Może nigdy nie miał? Może wiecznie był obojętny, tylko od tych kilku lat, gdy włóczył się nieustannie po świecie, od zlecenia do zlecenia, od śmierci do śmierci, jest bardziej? Może to jego własne cierpienie zmieniło w nim tyle. Może? Na pewno.
Nie miał złudzeń - to, czego tutaj, w tym mieście, doświadczył, co zobaczył, nie było w stanie go zmienić w najmniejszym nawet stopniu, nie wywarło żadnego zdarzenia. Po prostu - zdarzyło się. Bywa. Nie ma tematu.
Tylko dlaczego, do cholery, musiał to sam sobie udowadniać?
Przykucnął na dachu, na podobieństwo kamiennego gargulca czy innego maszkarona, jednak trochę dalej od gzymsu, aby jakiś przechodzień przypadkiem go nie dostrzegł. Czekał. W zawodzie zabójcy cierpliwość była równie ważna co dyskrecja i bycie bezlitosnym. W gruncie rzeczy jego praca polegała głównie na czekaniu. Na ofiarę, na jej błąd, na odpowiednią chwilę, by wbić sztylet w jej pierś.
Monotonia upływającego czasu dobijała. Choć starał się tego unikać, słowa demona mimowolnie raz po raz powracały w jego umyśle. Znów słyszał ten jego szept i piekielny rechot, te ostre słowa wypowiadane z morderczą precyzją, na podobieństwo ciosów ostrza dzierżonego przez doświadczonego fechmistrza. Słowa prawdy.
„...jesteśmy tym wszystkim, czego w sobie nienawidzisz, czego najbardziej się lękasz...”
Nie!
„…BOWIEM WIESZ, ŻE TO TY JESTEŚ ODPOWIEDZIALNY ZA ŚMIERĆ ŻONY I CÓRKI. TY I NIKT INNY...”
Nie! To nieprawda!
„...GŁUPCZE, NĘDZNY MAŁY GŁUPCZE! WSZYSTKO CO ROBISZ, KAŻDY CZYN I KAŻDY GEST, JEST Z GÓRY SKAZANY NA PORAŻKĘ....”
Kłamstwa! To wszystko to pokrętne kłamstwa! Jadowity język! Nie...
Czarne myśli. Najmroczniejsze z mroczny. Zawsze uciekał. Przed przeszłością, przed swymi korzeniami. Przed bólem, który te dwa słowa niosły. Uciekł z Wyspy Czaszek, uciekł od Smoczycy Cienia, gdy ta najbardziej go potrzebowała. W końcu, od kilku lat uciekał przed Amandhą Gnye, mimo że bez wahania był wstanie zabić jej braci i siostry z Gwardii Imperialnej. Tylko jej jednak nie mógł, jej jedynej.
„Życie za życie, Rosividzie. Tylko ten jeden raz, jeden jedyny. Życie za życie.”
Dostał od niej swe życie, tak jak ona dostała swoje od niego. Wszystko po to, aby mógł uciekać, codziennie cierpieć. I wspominać. Aby ona mogła go gonić i próbować schwytać. Dzięki temu miała jakiś cel. On o to nie dbał. Nie miał celu, nic nie miało sensu. Jego jedyny cel i sens życia, dwie dusze którymi miał się opiekować, dwie niewinne dusze, dla których gotów był poświęcić wszystko, dawno temu umarły. Był winny, tak jak powiedział to demon. Był winny swej słabości, był winny że miał w sobie piekielną krew. Był w końcu winny, że próbował uciekać przed swoim dziedzictwem. Życie jednak niczego go nie nauczyło. Nadal to robił, nadal uciekał pozostawiając za sobą tylko spalone mosty i ludzi cierpiących przez niego. Nie mógł się zmienić. Nie potrafił. Nie chciał. Ilekroć bowiem wydawało mu się, że osiągnął jakiś sukces, nagle dostawał kolejny cios od świata. Działo się coś, co go załamywało, niszczyło jego wiarę i te strzępki nadziei, które w nim pozostały. Zawsze. Zaprawdę, tak jak powiedział to jego ojciec przy ich pierwszym, i jedynym na razie spotkaniu - był przeklęty.
Przedpołudnie zmieniło się w południe, potem we wczesne popołudnie. Jedyną jego towarzyszką była cisza. Oraz myśli. Nie miał jednak sił, aby się z nimi mierzyć, dlatego zwyczajnie pozwalał, aby swobodnie płynęły przez jego umysł. Zupełnie jakby stał gdzieś z boku, na wyciągnięcie ręki. Poszczególne obrazy to przypływały, to odpływały odpychane przez kolejne, też w zupełności nieważne i pozbawione znaczenia.
Nagle, na końcu uliczki biegnącej równolegle do kamienicy, coś się poruszyło. Spiął się w sobie, lecz zaraz oklapł. Usłyszał trzy głosy, ruch ciał wskazujący na beztroskę. Dojrzał trzy osoby. Kobietę, nie młodą, ale także i nie starą, pozbawioną piękna, lecz także i naznaczenia szpetotą. Obok niej szedł mężczyzna, postawny i barczysty, wiekiem zbliżony do niej. Na ramionach siedziała mu dziewczynka, może sześcioletnia, uśmiechnięta i wesoła. Ubrani byli schludnie, lecz biednie. Żona, mąż i córka. Nikłe światełko szczęścia przebijające się przez brud i zło czyhające dookoła. Zapewne szli na jarmark który rozpoczął się wczoraj w dzielnicy handlowej.
Dziewczynka przez chwilę wydawała się niemal podobna, niemal znajoma. Przez chwilę jednak. Zbyt krótką, by urosła i zaraz uwiędła w nim nadzieja. Nie zatrzymało to jednak lawiny wspomnień z przeszłości. Za bardzo wydawali się mu znajomi, zbyt podobni do tego, co było kiedyś, przed tym wszystkim.
Ból. Inny niż zazwyczaj. Wspomnienia bolą, bardziej dotkliwie niż rany po ostrzach, kłach, pazurach, magii. Bardziej nawet niż rany po ukrzyżowaniu. Nie chce wspominać. Musi...

*

Jej tatuś był inny. Wyjątkowy.
Nie tylko dlatego, że miał czerwoną skórę i oczy jak u kota, tylko takie z ogniem. Był inny w środku. Tam gdzieś, gdzie spojrzenia ludzi nie potrafią sięgnąć. Inne dzieci nazywały go potworem. Potwór? Jej tatuś? Przecież jej tatuś potrafi się uśmiechać. Potwory tego nie robią.
Kochała swego tatusia. Zawsze miał dla niej czas, zawsze! Mógł się z nią bawić cały dzień i nigdy nie był zmęczony. Raz nawet poszli na wycieczkę, na pobliskie wzgórze. Nie miała sił już w połowie drogi, więc tatuś wziął ją na barana i doniósł na sam szczyt. Na sam szczyt! Godzinę marszu pod górę. To było coś.
Inne dzieci obrażały jej tatusia, dokuczały jej. Ona jednak była twarda. Tatuś ją tego nauczył. Trzeba być twardym i nie słuchać ludzi, którzy niczego nie są wstanie zrozumieć. Nazywał ich takim trudnym słowem, którego nie potrafiła wymówić. W każdym razie, nie zważała na słowa innych dzieci. Wiedziała, że bezmyślnie próbują ją zranić, dla samej przyjemności ranienia. Nie mogła jednak nie słuchać i nie widzieć dorosłych. Kiedy szła z mamą do wsi po jakieś sprawunki, widziała jak ojcowie i matki tych samych dzieci, które ją zaczepiały, odwracają się z niesmakiem lub krzywo na nie patrzą.
„Nie martw się mamusiu” mówiła. „Oni nie potrafią patrzeć.”
A mama tylko ją głaskała po główce i się uśmiechała.
Kochała mamę, tak samo jak tatę, a może nawet i bardziej. Mama była piękna. Najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziała. Nic dziwnego - była przecież jej mamą. Miała czarne, długie włosy, proste, sięgające do pasa. W słońcu błyszczały. I duże, brązowe oczy. Ona też takie miała. Tata mówił, że wszystko ma po mamie. Po nim nie miała nic - ani kawałka czerwonej skóry, ani czarnych oczu. Kiedyś spytała się, dlaczego nie jest podobna do taty. Mama nie potrafiła tego wyjaśnić. Tata nie chciał.
Nie bała się tatusia. Choć inni na jego widok trzęśli się ze strachu. Nie wiedziała dlaczego. Przecież tatuś był taki dobry, dla niej i dla mamy. Uśmiechał się, żartował, potrafił przytulić. Ale inni się go bali. Milczeli jak przechodził, tak śmiesznie się jąkali, gdy z nimi rozmawiał. A gdy się odwracał, spluwali na ziemię i żegnali się.
Raz przyszła do ich gospodarstwa grupka ludzi z wioski. Trzech, może czterech. Krzyczeli, zataczali się, śmierdzieli karczmą. Tata kazał schować się mamie i jej w domu, oraz nie wychodzić dopóki nie powie. Uszu jednak nie można było zasłonić, choć mama próbowała. Słyszała uderzenia, trzaski, krzyki pełne bólu. W końcu cisza. Tamci odeszli, płacząc i stękając. Potem widziała tylko jak tatuś zasypuje piachem kałużę krwi.
Wtedy, ten jeden jedyny raz, przestraszyła się tatusia. Wyglądał inaczej. Strasznie. Przerażająco. Taki niepodobny do siebie. Oczy pełne ognia, czerwona skóra napięta, mięśnie drgają. Bała się go. Tak bardzo, że zaczęła płakać. On jej wtedy nie przytulił. Nie powiedział ciepłego słowa.
Był inny, taki inny...
Ale to było tylko raz. Jeden jedyny. Poza tym był to zawsze jej tatuś. Gdy była w świątyni z mamą - tata nie chodził - kapłan spytał jej się po nabożeństwie, czy chciała by mieć innego tatusia. Powiedziała że nie, nigdy, za żadne skarby świata. Tamten się tylko tak dziwnie na nią popatrzył. Potem pomruczał coś pod nosem i odszedł. Nie lubiła go. Za bardzo się wymądrzał. Na wszystko miał gotową odpowiedź, jedyne słuszne rozwiązanie. Potrafił tylko patrzeć i mówić innym, co dobre, a co złe, jakby sami nie mogli się dowiedzieć. Raz usłyszała, jak mówił, mamie, że bogowie ją przeklną, i jej córkę też, za to, że jest z tym piekielnikiem. Tym więc był tatuś? Piekielnikiem? Demonem, którym kapłan straszył ludzi z ambony?
Nie, to nieprawda. Tatuś taki nie był. Był inny. Wyjątkowy...

*

Kiedy umierała, kiedy jej krótkie życie ulatywała wraz z rozlaną krwią, widziała jak ludzie w czerni przybijają jej ojca do krzyża. Potem podpalają dom. Widziała jak płonął, na podobieństwo piekielnych czeluści. Zobaczyła też coś, czego nigdy nie widziała wcześniej. Zobaczyła jak ojciec płacze.
Na szczęście tego, co się stało z jej matką, już nie był danej jej ujrzeć. Umarła gdy miała sześć lat. Sześć lat pożyczonego życia. Sześć lat. Tyle co nic.
Podobno gdy jakaś czysta, dziecięca dusza trafia do Elizjum, ma szansę zostać archaniołem, sługą bożym i móc patrzeć w oblicze potęg. Czy ona miała taką szansę? Rosivid nie wiedział. I nigdy nie miał się dowiedzieć. Jako demon bowiem nigdy nie mógł przestąpić progu świętej krainy.

*

Są jednak jeszcze inne wspomnienia...

*

Idzie więc. Bez sztyletów czuje się taki bezbronny. Dobrze chociaż, że kaptur pozwolili mu naciągnąć na twarz. Jest ciepły dzień środka lata. Ruchliwa ulica przy nabrzeżu. Wszyscy go widzą. Niektórzy udają obojętność, inni przystają i patrzą. Jeszcze inni wytykają go palcami, szepcząc jakieś słowa między sobą. Na szczęście nikt głośno nie krzyczy i nie próbuje go zaatakować. Idący obok niego na to nie pozwolą. Choć zapewne sami chcieliby to zrobić. Powstrzymuje ich jednak lojalność i rozkazy. Oraz ona.
Łańcuchy przy jego kostkach i nadgarstkach dźwięczą w rytm jego kroków. Już je sprawdził. Są magiczne. Nie to co ostatnim razem, gdy były zwykłe i rozerwał je mocniejszym pociągnięciem. Uczą się na swoich błędach. To dobrze. Coraz bardziej zaczyna mu się podobać ta cała gra w kotka i myszkę.
- Jesteś mordercą, Rosividzie - mówi idąca obok niego Amandha. Nie patrzy na półdemona. On także próbuje być niezainteresowany.
- Powiedz mi coś, czego nie wiem - odpowiada, uśmiechając się złośliwie. Wyraziście niebieski szal swobodnie zwisa z jego szyi.
Amadha Gnye. Była nawet ładna, a przynajmniej dla każdego, kto lubi taką surową urodę. Blada cera, średnie usta, mały, delikatny nos. Krótkie czarne włosy, sięgające najwyżej do ramion, zawiązane w w ciasny kucyk. Wielkie, brązowe oczy zagubionej łani, tak podobne do oczu jego żony. Tylko ta brzydka, cienka, acz wyraźna blizna na lewym policzku wszystko psuje. Ma najwyżej trzydzieści lat, nie więcej. Jej rówieśniczki mają już dom, rodzinę, dzieci. Ona służy w Gwardii Imperialnej, jest posłuszna woli Imperatora. Takie życie wybrała.
Idealnie czarny, sięgający niemal do ziemi płaszcz, z stalowymi naramiennikami i wysokim kołnierzem, symbol jej służby, łopocze przy uderzeniach wiatru. Płaszcze trzech gwardzistów idących przed nimi postępują podobnie.
Potocznie nazywa się Gwardię Czarnymi Płaszczami. Jakież to wymyślne.
- Zatem - rzekł w końcu, przerywając iskrzącą między nimi ciszę. - Gdzie idziemy? Na kolejne przesłuchanie? Jeszcze po wczorajszym żebra mnie bolą.
- Zaczekaj jeszcze z pytaniami - odparła.
Weszli na kamienny cypel przy którym zazwyczaj cumują statki. Teraz jednak był pusty. Kilkoma lakonicznymi zwrotami poleciła pozostałym Czarnym Płaszczą zaczekać. W milczeniu szli dalej, aż znaleźli się na samym końcu, daleko od ciekawskich oczu i uszu, daleko od zgiełku i hałasu miasta. Fale leniwie uderzały o niewzruszony kamień, raz po raz, monotonnie i bez przerwy. Skrzeczały mewy. Powietrze było rześkie i przyjemne, oczyszczające umysł. Pachniało solą i orzeźwieniem.
- Więc? - zagadnął po raz kolejny. - Wykrztusisz coś wreszcie, czy może od razu dasz mi po gębie i wpakujesz z powrotem do celi?
- Powiem - jej brązowe oczy odbijały promienie słońca. - Jeżeli obiecasz, że nie będziesz mi przerywać.
Skinął głową w milczeniu, bacznie się jej przyglądając.
- Jesteś mordercą, Rosividzie. Mordercą bez skrupułów. Działasz irracjonalnie. Popełniłeś zbyt wiele zbrodni, odebrałeś zbyt wiele żyć. Dlaczego? Bo ci zapłacili? Chciałabym wierzyć, że to jest jedyny powód twego działania. Oboje jednak wiemy, że kryje się za tymi zabójstwami, za każdym z nich, coś jeszcze. Cóż to takiego?
- Obchodzi cię to?
- Dla każdego innego byłoby to obojętne. Dla mnie nie jest. Od czasu naszego pierwszego spotkania wiele rzeczy przestało mi być obojętnych. Zatem?
Milczy.
- I tak byś nie zrozumiała. Może kiedyś, gdy już skończysz swoją głupią krucjatę przeciwko mnie, te swoje polowanie, może wtedy usiądziemy gdzieś i w spokoju naprawdę porozmawiamy.
- Chciałbyś tego? Naprawdę byś chciał?
- Może. Wielu rzeczy pragnąłem w życiu. Przez to wiele razy się zawiodłem. Za którymś z rzędu razem po prostu przestałem chcieć czegokolwiek od świata.
Chwila ciszy. Amadha stoi, odwrócona do niego plecami, na skraju cyplu. Patrzy w morze, ręce schowawszy w poły swego płaszcza. Mógłby teraz podbiec i pchnąć ją do wody. Nie zrobi jednak tego. Z każdym kolejnym spotkaniem ta kobieta coraz bardziej go intryguje.
- Wiele osób chce twej egzekucji, Rosividzie. Niektórzy chcieliby żebyś umierał za każdego zabitego. Lorda, kapłana, zwykłego kupca.
- Więc dlaczego tego nie zrobicie? Dlaczego teraz po prostu nie wyciągniesz miecza i nie zetniesz mojej głowy?
- Bo nawet taki zwyrodnialec jak ty zasługuje na uczciwy proces. Na sprawiedliwość.
- Sprawiedliwość? Czarne Płaszcze są ostatnią grupą do której zwracałbym się o sprawiedliwość. Czy wy cokolwiek o niej wiecie? Czy służba Myzraelowi pozwala wam choćby na odrobinę sprawiedliwości?
- Wiemy o niej wystarczająco dużo, aby skazać takiego mordercę jak ty.
- Odważne i harde. Prawdziwe? - gestem ręki powstrzymał jej odpowiedź. - Nieważne. Chyba nie po to tu mnie przyprowadziłaś, aby zadawać takie pytania? O co jeszcze spytasz? Czy żałuje? Nie. Ani jednego zaplutego człowieczka z manią wielkości, z bogactwem które miało zapewnić mu bezpieczeństwo, ani jednego skurwysyna, który myślał że jest lepszy od innych, że może wszystko...
-. … ani jednego ojca, męża, żony, córki, ani jednej osoby, której jedynym przewinieniem było to, że stanęła po złej stronie, przeciwko tym zaplutym, z manią wielkości, skurwysynom? Czekaj, nie odpowiadaj. Masz rację, to teraz nieważne, nie po to tutaj jesteś.
Westchnęła. Przez kilka kolejnych chwil patrzyła w morze.
- Chciałam ci podziękować - powiedziała w końcu, odwracając się na pięcie. Patrzyli sobie teraz prosto w oczy. On widział wielki brąz oczu swej żony. Ona piekielną otchłań. - Za to, co zrobiłeś kilka dni temu. Za to, że uratowałeś mi życie. Że wyrwałeś mnie z łap tego demona. Mimo iż wiedziałeś, że ciebie ścigam. Poświęciłeś się.
- Drobiazg.
- Nie, to nie drobiazg, przynajmniej nie dla mnie. Mam wobec ciebie dług wdzięczności. Nienawidzę mieć nie spłaconych długów. Bardziej nawet chyba, niż nienawidzę ciebie, półdemonie. Sprawiłeś, że czuję się winna twego pochwycenia. Postawiłeś mnie w trudnej sytuacji. Z jednej strony gardzę tobą, twymi działaniami mającymi na celu rozsadzenie porządku, którego poprzysięgłam bronić. Gardzę tobą także dlatego, że jesteś słaby, że poddałeś się swojej naturze, że robisz to, do czego zostałeś stworzony, co masz we krwi. I w końcu: gardzę tobą i nienawidzę ciebie, bowiem nie potrafię... - głos jej się załamał. Policzek z blizną przecięła łza. - ...nie potrafię cię zrozumieć, mimo że próbuję. Nie powinnam tego robić, to sprawia, że tracę dystans, że nie mogę się skupić na zadaniach. Stało się jednak, cóż poradzić. Ale i tak cię nienawidzę. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się w boju, że skrzyżujemy ostrza i wtedy się okaże, kto tak naprawdę jest lepszy. Jest jednak i druga strona. Wiele nas łączy. Więcej, niż jesteś sobie wyobrazić. Zbyt wiele, moim zdaniem. To niebezpieczne, zarówno dla ciebie, jak i dla mnie. Oboje jesteśmy inni. Oboje niezrozumiali i wytykani palcami.
Westchnęła. Kantem dłoni starła łzę.
- Jednak to, co wtedy zrobiłeś, twe poświęcenie, nie może pozostać bez echa. Pieprzyć to co myślą inny. Pieprzyć konsekwencje. Muszę spłacić dług. Teraz. I nie chodzi tylko o honor. O coś więcej. O co? Nie wiem. Nie mam pojęcia.
Wyjęła za pasa dwa klucze.
- Jeden jest do kajdan, drugi do drzwi twej celi. Obu użyjesz dopiero w nocy. Sztylety musisz odnaleźć sobie sam. To wszystko co mogę dla ciebie zrobić.
Schował przedmioty w bezpiecznym miejscu.
- Życie za życie, Rosividzie. Tylko ten jeden raz, jeden jedyny. Życie za życie. Dam ci dwa dni. Potem za tobą ruszę.
- Dzień wystarczy.
- Jak uważasz. Chodźmy. Już czas.
Ruszyła w stronę czekających na nich Gwardzistów.
- Amandho?
- Tak?
- Dziękuje.
Uśmiechnęła się blado.
- Nie ma za co. Jeszcze kilka przesłuchań i wyglądałbyś jak krwawa miazga.
- Ja też nie potrafię - wypalił nagle.
- Czego?
- Zrozumieć samego siebie. Ani ciebie. Ani świata. Nie chcę. To tylko sprawia niepotrzebne problemy.
- Wiem. Czasami jednak to się po prostu dzieje.
- Tak. Czasami.

*

Zdarzyło się to, gdy szli powrotną drogą. Za zakrętu wyszła jakaś rodzina. Żona, mąż, ich córka niesiona na barana. Rozmawiali ze sobą, śmiali się, nie zwrócili nawet najmniejszej na nich uwagi.
Przystanął, wpatrzony w nich. Twarz wykrzywił dziwaczny grymas.
- Coś się stało, Rosividzie? - spytała Amandha.
- Nie - odrzekł, ruszając. - Coś mi się tylko przywidziało.

*

Uciekł tamtej nocy. Po cichu, bez rozlewu krwi. No, prawie. Zabił tamtą trójkę, która z nimi wtedy była. Nie chciał narażać niepotrzebnie Amandhy, sprowadzać na nią kłopoty. Pomogła mu, choć wiedział, że gdyby nadarzyła się ku temu okazja, byłaby pierwszą osobą, która wbiła by mu sztylet w piersi. Dziwnymi ścieżkami chadza los. Była dla niego wrogiem, lecz innym niż wszyscy pozostali. Do niej jedynej czuł szacunek. Mieć takiego przeciwnika to zaszczyt. Móc z nim toczyć tą dziwną i perwersyjną grę to czysta przyjemność.
Potem ich ścieżki jeszcze kilka razy się przecięły. Za każdym razem któreś z nich wychodziła z takiego spotkania mocno poobijane. Nie inaczej było i ostatnim razem.
Miała ze sobą trzech towarzyszy. On wykonywał jakąś robotę, nie ma znaczenia teraz jaką. Zasadzili się na niego w ruinach starej katedry. Tym razem nie był miejsca na ceregiele, na uprzejmości, na słowa. Tym razem to była zwyczajna walka.
Zabił tych trzech. To był nie lada wyczyn. Ciężko jest zabić nawet jednego Czarnego Płaszcza. Nawet wprawny i doświadczony wojownik boi się walczyć z Gwardzistą, a to za sprawą ich morderczego treningu, perfekcyjnego wyszkolenia oraz fanatycznego poświęcenia sprawie Imperium. Ale on tego dokonał. Sam jednak otrzymał kilka ran. Odezwało się jego dziedzictwo, wpadł w piekielną furię. Zarąbał ich, zwyczajnie zachlastał jak jakieś wieprze. Amandhcie natomiast połamał kilka żeber, strzaskał rękę, wbił sztylet w brzuch. Opamiętał się dopiero gdy stał nad nią z ostrzem uniesionym do ciosu. Popatrzył tylko w jej oczy. To go ocuciło. Odstąpił. Uciekł po raz kolejny. Znowu. Tak jak zawsze, zostawił za sobą tylko ból i cierpienie.
Mimo, że nie chciał sam się do tego przyznać, to ucieszył się, kiedy przeczytał w liście od Złodziei Cienia, że wróciła do zdrowia. Teraz jednak jechała tutaj. Musiał się spieszyć.

*

Zaczął przeklinać dopiero wtedy, gdy słońce zaszło.
Uliczka była pusta. Pusta i cicha. Przez cały dzień, jeżeli nie liczyć tamtej rodziny. Ani żywej duszy, nawet jakiegoś pieprzonego szczura. Konkluzje? Kilka. Albo akolita go okłamał co do kontaktowania się z jego mentorem - co było najbardziej prawdopodobne, ci fanatycy są wierni do samego końca - albo w jakiś sposób mistrz dowiedział się, że Rosivid tutaj jest i już uciekł z miasta. Albo - w co trudno było mu uwierzyć - to wszystko kłamstwa, a jego robota skończyła się wraz ze śmiercią akolity.
Wtedy, gdy ostatnie promienie słońca zniknęły za poszarpanym horyzontem murów i kamienic, a on już miał dać za wygraną i wrócić do Gevelereina, coś zaczęło się dziać. Coś dziwnego.
Tylko za sprawą swych wyczulonych zmysłów dostrzegł, że coś się przemieszcza. Coś niewielkiego, może rozmiarów dużego szczura, a może trochę większe. Coś cichego i ostrożnego, lecz przy tym także nieporadnego. Coś, co nie było żywą istotą. Nie emanowało bowiem ciepłem.
Istota wypełza z rozrastającej się ciemności nadciągającej nocy. Tylko z grubsza przypominała człowieka. Miała beczkowaty korpus i maczugowate kończyny. Z niewielkiej główki pusto patrzyły paciorkowate oczy. Cała była ulepiona z gliny. Istota rozejrzała się uważnie po okolicy, mechanicznie obracając głową. Rosivid ukrył się w cieniach, przylgnął niemal do dachu.
Golem. Mały, gliniany golem, którego byle przechodzień mógł rozdeptać butem. Bezwolny sługa. Chodzący przedmiot bez szemrania wykonujący nawet najbardziej absurdalne rozkazy. Trzeba było dużo czasu, pracy i umiejętności, by stworzyć nawet tak małego pomocnika. Mistrz zatem musiał być kimś doświadczonym i posiadającym dużą wiedzę. Znać się na magii. Tym samym - być bardzo niebezpiecznym.
Golem stał przez chwilę w absolutnym bezruchu, by po uderzeniu serca ruszyć w stronę schowka na wiadomości. Dało się słyszeć serię cichutkich chrobotów odsuwanej cegły, potem nie mniej cichy szelest składanego papieru. W końcu pokracznie wysunął się z cieni, pod pachą dzierżąc pustką kartkę. Nie miał własnego rozumu, wykonywał tylko polecenia swego pana. Nie potrafił zatem rozróżnić, czy papier był zapisany, czy nie.
Ruszył. Rosivid, zeskoczywszy cicho na bruk, w pewnej odległości, podążył za nim. Mistrz musiał poświęcić dużo czasu na dopracowanie zachowań sługi i rozumieniem poleceń, które gliniak mógłby wypełniać. Co pewien czas bowiem golem stawał w zacienionych, trudno dostępnych miejscach i uważnie - jeżeli ten ożywiony przedmiot może być uważny - rozglądał się dookoła, pilnie wypatrując potencjalnego śledzącego. Przez moment półdemon zastanawiał się nawet, coby się stało, gdyby go zobaczył. Oraz, w jaki sposób rozróżnia, kto go śledzi, a kto tylko przechodzi obok.
Podążanie za golemem wymagało sporej dozy cierpliwości. Po pierwsze: nie można było dać się dostrzec. Nie sprawiło mu to zbytniego problemu. Po drugie: gliniak najwyraźniej przemieszczał się od punktu do punktu. Gdy już dotarł do jakiegoś, zatrzymywał się w mało widocznym miejscu i czekał dobre kilka modlitw, demony wiedzą na co. Po trzecie: jeżeli podczas jego przemarszu na trasie wędrówki pojawiła się jakaś osoba, szybko odbijał w ciemność i śpiesznie wracał do poprzedniego punktu. Na szczęście wybierał mało uczęszczane uliczki. Poza tym, większość ludzi z dzielnicy była teraz zapewne na jarmarku, wydając nieliczne pieniądze, jakie posiadali. Mimo to kilka razy golem postąpił według zaklętych w nim dyrektyw, przez co śledzenie go wydawało się dłużyć w nieskończoność.
Na dodatek, jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, gliniak kluczył, częstą powtarzając część swojej trasy, kręcił się w kółko, wynajdywał trudno dostępne przejścia, przeciskał się przez różnorakie szczeliny, przez mury, ściany, ogrodzenia, które były za małe dla wychudzonych dzieci ze slamsów, a tym bardziej dla Rosivida.
Dwie godziny. Tyle czasu stracił śledząc gliniaka. W końcu golem doprowadził go, będącego już na skraju psychicznej wytrzymałości, do celu. Dokładniej zaś do jakiejś opuszczonej rudery, może magazynu, może czegoś zupełnie innego. Zrujnowany budynek opierał się chwiejnie o mur miejski, oddzielający slamsy od portu. Nieopodal zresztą ten sam mur stykał się pod kątem prostym z innym, za którym znajdowała się handlowa część miasta. Był to chyba najbrudniejszy, najbardziej zrujnowany i opuszczony zakątek w dzielnicy biedoty. Przez wszystkich zapomniany i pozostawiony samemu sobie. Nawet bezpańskie psy się tu nie kręciły, jakby coś je odstraszało, coś ukrytego w stertach zniszczonych rupieci i rozpadających się ścianach. Ten cały mistrz całkiem logicznie i zmyślnie postępował, jak na jakiegoś religijnego fanatyka. Zaszycie się w takim miejscu gwarantowało mu spokój, ciszę, ochronę oraz doskonałą kryjówkę przed wścibskimi spojrzeniami, przed niewygodnymi pytaniami, a zwłaszcza przed plotkami. Zapewne tylko od czasu do czasu musiał pozbywać się nieproszonych gości, w postaci śmierdzących włóczęgów albo żebraków szukających miejsca do spania. Kto wie, co mogło się z nimi stać.
Golem naparł na przegniłe i zmurszałe drzwi wejściowe. Nie były zabezpieczone. Mechanicznym krokiem wszedł do środka przez niewielką szparę. Nie zważał teraz na nic, po prostu parł przed siebie. Drzwi pozostawił niedomknięte. Rosivid ostrożnie uchylił je i po cichu wszedł do środka...

*

Czerwony kryształ wbity w ścianę zabłysnął kilka razy.
Jesteś głupcem.
- Dzięki za słowa wsparcia i otuchy.
Dobrze wiedziałeś, że on będzie cię szukał, a mimo to nie śpieszyłeś się z ucieczką. Teraz cię znalazł.
- Skąd pewność, że to on? Może to znowu jakiś włóczęga?
Nie rozśmieszał mnie. Zawiodłam się na tobie. Zmarnowałeś mój... nasz czas. Spodziewałam się po tobie czegoś więcej. Inteligencji i talentu. Rozwagi. Powściągliwości.
- Pani...
Co teraz zamierzasz? Walczyć z nim?
- Czemu nie? W przeciwieństwie do was, nie boję się go. Jest niczym więcej, niż tylko bandytą. Można go zabić. Nie zamierzam robić w gacie na jego widok. To co że zabijał naszych już wcześniej. Zawsze znajdzie się lepszy, sprytniejszy, silniejszy, który się nie zawaha. To będę ja. To skończy się dzisiaj.
Mały, żałosny człowieczku! Jedyne, co dzisiaj się skończy, to czyjeś życie.
- Zawsze wiedziałem, że mogę od ciebie, Pani, oczekiwać tylko słów.
Inni nazywają to radami. Zazwyczaj ich słuchają.
- Ja też tak bym postąpił. Gdyby chodziło o kogoś innego. Ale to tylko jakiś demoniczny bękart. Nie żaden półbóg, bohater, nawet nie naznaczony. Krwawi, zatem można go zabić.
Twoja zapalczywość doprowadziła cię do zguby.
- Niech tak będzie. Przynajmniej będę wiedział, że próbowałem, a nie chowałem się po kątach, bawiąc się w jakieś intrygi i machlojki.
Te intrygi i machlojki pozwalały ci wypełniać zadanie bez zdemaskowania.
- Nie o zadanie tu chodzi! Po prostu nie wierzę w ten cały strach przed nim, w to bojaźliwe spoglądanie na niego. Boicie się go, chociaż nie ma czego. Ja tego nie rozumiem. To jakiś bezsens.
To nie strach. To przezorność. Gdybyś tylko ją spotkał, porozmawiał, wiedziałbyś, dlaczego tak się dzieje. Zniknęła by twoja arogancja i pyszałkowatość.
- Kogo bym spotkał?
Ją. Tą, którą zna. Która odważyła się poznać jego.
- To znaczy?
Niczego się nie nauczyłeś, chłopcze. Zupełnie niczego. Jesteś jak dziecko uwięzione we własnym umyśle. Jak więzień swej własnej pewności siebie.
- Zagadki, zagadki... Chce prostej odpowiedzi! Dlaczego? Dlaczego? Co w nim jest takiego wyjątkowego. W nim, a nie w tysiącach, które zabito z naszego rozkazu?
Zacząłeś igrać z ogniem z własnej woli. Spłoniesz.
Kryształ zabłysnął po raz drugi.
Nadchodzi. Przygotuj się...
- Zobaczymy, czy jego umiejętności dorównują jego sławie.
Nie. Ty zobaczysz...

*

Imperium jest ogromne. Rozciąga się na setki mil, od spieczonych południowym słońcem wybrzeży Ayle-an-Ith, Wielkiego Półwyspu, aż po lesiste pagórki poprzecinane siatką twierdz na północy, gdzie graniczy ze swymi sojusznikami: Kaylothem, Fidrastem, Amothorem i Amarhatem, N'trell. Lecz na nim świat się nie kończy. Na wschodzie pogańskie cesarstwo Tremal ustawicznie potyka się z imperialnymi armiami. Na północy, za wspomnianymi państwami, leżą skupiska małych, wpół barbarzyńskich księstw i państewek. Jeszcze dalej natomiast są Góry Lodowej Granicy, a za nimi mało znane ludy i krainy. Przy wschodnim krańcu gór, tam gdzie znikają one w głębinach Morza Księżycowego, jest Brama. Dzień w dzień przelewają się przez nią hordy demonów, lecz zastępy rycerzy Imperium oraz zakonników z Młota Rashy walczą z nimi i odpierają ich ataki. I dalej, za morzami, są zapewne jeszcze inne lądy, nienazwane i niezbadane.
Na wschodzie i północy bez ustanku toczy się wojna. To jednak nie wszystko. Od czasu do czasu wojska Imperium muszą wspomagać Smoczych Jeźdźców z N'trell w walkach przeciwko Władcom Maszyn. Ich pokraczne, piekielne mechanizmy na parę, tryby i pioruny sieją chaos i zniszczenie na polach bitew. Walka z nimi to jeden z najgorszych koszmarów.
Imperium zamieszkuje miliardy istot. Ludzi, elfów, krasnoludów, sarisów. Nawet aniołów. Powinno się raczej powiedzieć, że one przede wszystkim tu żyją, że to ich dom. Bowiem, czyż Myzrael, Imperator, sam nie jest aniołem? Nieśmiertelnym świetlistym? Jedynym władcą Arvealeonu, który, ze swej sali tronowej w Nowej Celestii, stolicy państwa, rządzi nieprzerwanie od kilku tysięcy lat.
To z jego rozkazu powołano Gwardię Imperialną, słynne Czarne Płaszcze. Fanatycznie oddanych magicznych wojowników, wykonawców jego woli. Aparat przymusu i terroru. Armię, gotową na każde jego skinienie skoczyć wrogowi do gardła, choćby i był po stokroć liczniejszy. Zwykli ludzie bali się Czarnych. Uosabiali potęgę, majestat i wszechwładzę Myzraela, jego nieomylność i przenikliwość. Słyszeli wszystko, widzieli wszystko byli wstanie wyczuć jeszcze więcej. Szlachta ich nienawidziła. Powołując się na wolę Imperatora, mogli wsadzić każdego do więzienia, bez procesu, bez sądu, bez należytego szacunku dla lepiej urodzonych.
Wielu z Płaszczy było paranoikami. Wszędzie wietrzyli zdrajców i podstępy mające na celu obalenie władzy Myzraela. Inni byli totalnymi fanatykami, ślepo posłusznymi rozkazom. Jeszcze inni pragnęli władzy i podniecała ich świadomość posiadania czyjegoś życia w swych rękach. Lecz byli jeszcze tacy, którzy naprawdę robili wszystko dla dobra Imperium, niejednokrotnie poświęcając przy tym samych siebie.
Gdzieś tam, między nimi, była także Amandha Gnye.

*

Szedł schodami w dół. W ciemność.
Spróchniałe drewno trzeszczało nieprzyjemnie pod stopami. Ze wszystkich sił starał się zachować jak największą ciszę, lecz jego wysiłki były jedynie marnymi, nieudanymi próbami. W końcu, po tych kilku chwilach pełnych napięcia, ściany po bokach rozstąpiły się, a jego piekielne oczy ujrzały sporą, naprawdę dużą, przyprószoną fosforyzującymi grzybami piwnicę. Na środku pomieszczenia stał stół. Na nim zaś laska z kryształem na czubku. Obok parę ksiąg, podróżna sakwa, bukłak.
Nieopodal zaś on. Wpatrywał się w duże lustro przed sobą. Chuda, tyczkowata sylwetka człowieka, który nigdy nie najadł się do syta. Tatuaże. Ruda czupryna zmierzwionych włosów.
Obok jego kostki stał cierpliwie mały gliniany golem, z wyciągniętym w górę maczugowatym ramieniem, trzymającym złożony kawałek papieru.
- Jesteś w końcu, Rosividzie - rzekł tamten spokojnie, nie odrywając spojrzenia od zwierciadła.
- Witaj, Sivaniusie - odparł półdemon.
Kilka chwil milczenia. Władający westchnął głęboko.
- Czy dostrzegasz absurdalność zaistniałej sytuacji? - spytał.
- Absurdalność?
- Nie dziwi mnie to, że ciebie nie dziwi, że mnie tutaj widzisz. Tak samo, jak nie dziwi, że nie zadajesz pytań na temat mistrza.
- Już od dawna świat przestał robić na mnie wrażenie.
- A ludzie?
- Tym bardziej. Gdy choć raz zobaczy się zwyczajną podłość, nic nie jest cię wstanie już zaskoczyć.
- Podłość? - mag uśmiechnął się krzywo do swego odbicia. - Ach, żebyśmy byli wstanie jeszcze ją jednoznacznie zdefiniować, prawda? Powiedzieć, co jest złem, a co dobrem.
- To niemożliwe.
- Czyżby? A czy kiedykolwiek próbowałeś? Co? A może twój ograniczony umysł nie jest wstanie pojąć ogromu złożoności niektórych spraw? Może wmawiasz sobie, że to niemożliwe, bowiem podświadomie lękasz się, że nie potrafiłbyś zrozumieć postawionego przed tobą problemu?
- Daruj sobie. Nie przyszedłem tutaj prowadzić filozoficzne dysputy. Jesteś mi winień wyjaśnienia. Odpowiedzi.
Sivanius obrócił się gwałtownie w miejscu. W prawej ręce trzymał czerwony kryształ wielkości pięści, pieczołowicie oszlifowany.
- Tak uważasz? Zatem niczego nie pojmujesz? Gdzież twoja przenikliwość umysłu, półdemonie? Gdzież twa obojętność? Gdzież jakiekolwiek domysły? Przecież nie mogłeś być aż tak wielkim ignorantem, ani tym bardziej bezmózgim narzędziem w rękach losu. Nie kołatało ci się nic w twym twoim diabelnym czerepie? Nic... - urwał nagle. Zmrużył swe jadowicie zielony oczy. - Masz rację. Tak. Powinienem wyjaśnić parę spraw, pokazać, o co tak naprawdę tu chodzi. Chociaż wątpię - kolejny uśmiech przeciął jego twarz. - Żeby cokolwiek to między nami zmieniło. Żeby zmieniło bieg wydarzeń, które mają nastąpić. Obaj dobrze bowiem wiemy, jaki ma finał cała ta historia. Prawda?
- Prawda.
Przez kilka chwil zbierał myśli.
- Należę do Gwardii Imperialnej - powiedział w końcu, patrząc w ogniste oczy Rosivida. - Jestem Czarnym Płaszczem. Ukończyłem Tarl-a-Vayna z wyróżnieniem, kilka miesięcy przed tym, jak włamałeś się do akademii i zabiłeś tych kilkunastu magów. Niedługo później zostałem zwerbowany w szeregi Imperialnych, przez mego nauczyciela, który wyszukiwał co bardziej uzdolnionych adeptów szkoły, aby przygotować ich do służby Imperium. Żeby nie było żadnych niejasności: to był mój wybór. Chciałem tego, pragnąłem, uważałem to za wielki zaszczyt, za powód do dumy. Nadal tak uważam. Nie jesteś w stanie tego zrozumieć.
- Nie chcę.
- Jak uważasz. Nie wiesz jednak, co to oznacza poświęcenie, troska o wspólne dobro, o pokój i porządek w Imperium. Gdyby nie my, ten świat by się zawalił.
- I w celu utrzymania tego porządku stosujecie terror i strach.
- Czasami trzeba. Czasami większe dobro można utrzymać tylko mniejszym złem.
- Czasami? Zadziwiająco często widzę efekty tego „czasami”. Niewygodni ludzie znikają. Słabi się boją tych, od których powinni oczekiwać ochrony. Moje żebra jeszcze pamiętają wasze metody przesłuchań, wasze sposoby dochodzenia do jedynej i słusznej prawdy, waszej prawdy. Niektórzy pamiętają coś więcej. Rzeź w Caerhedii.
- Silisz się teraz na moralizatorstwo. Ty, który nic nie wiesz o naszym posłannictwie, o naszej służbie i misji. Ty, symbol tego, z czym walczymy. Gdyby nie my, hordy podobnych do ciebie morderców szalały by po całym Imperium, zapanowałby chaos, a nasz wewnętrzny wróg zniszczyłyby Arvaeolon od środka! Demony, heretycy, wywrotowcy, buntownicy, anarchiści, niszczyciele obecnego porządku. Przed tym bronimy zwykłych ludzi, to dzięki nam mogą spokojnie spać, nie wiedząc nawet, że godzinę drogi stąd jakiś potwór w ludzkiej skórze pragnie zniszczyć wszystko, na co przez lata pracowali.
- Bronicie? Wywożąc bogu ducha winnych chłopów na Wyspę Czaszek? A może wyżynając całe wsie, pełne rzekomych buntowników? Czy może prześladując uchodźców Caerhedii? Albo innych, niewinnych
- Te zbrodnie, jak je określasz, to wyższa konieczność. Nie ma niewinnych, Rosividzie. Każdy z nas ma coś na sumieniu, coś za co można go nazwać wrogiem. Ty, ja, Gevelerein...
- Nawet Imperator?
W jadowicie zielonych oczach zajaśniał gniew.
- Nie próbuj nawet tego, półdemonie. Nie próbuj zachwiać moją wiarą. Nie próbuj mnie przekonać do swoich racji. To niemożliwe.
- Nie zamierzam. Za bardzo jesteś tym przeżarty, za bardzo wypaczyli twój umysł.
- Za bardzo wierzę, za bardzo jestem ufny, żeby mnie splugawić...
- Kłamstwa i półprawdy. Sylvanowie nazywają to relatywizmem. Zresztą, to nieważne, niczego już nie zmieni. Straciłeś tylko wątek.
- Igrasz ze mną. W ogóle cię nie obchodzi, co chcę powiedzieć.
- Przeciwnie. Właśnie dlatego jeszcze nie chwyciłem za sztylety. Mów.
Mag przeżuł w duchu jakieś przekleństwo.
- Mówili, że jestem utalentowany. Że się idealnie nadaje do bycia Czarnym Płaszczem. Tak właśnie mówili. Utalentowany, idealnie się nadaje. Wiedziałem, że to była prawda. Każde powierzone mi zadanie wykonywałem bez najmniejszych problemów. Zdobywałem uznanie, szacunek. Jednak największą nagrodą były zawistne spojrzenia innych. Tak, w tak młodym wieku byłem znacznie dalej niż starsi ode mnie Gwardziści. W końcu dostałem to zadanie. Teraz dostrzegam, że miałem ogromne szczęście. Wielokrotnie mogła podwinąć mi się noga. Dopiero jednak teraz okazało się, że problemy i niepowodzenia są nieuniknione. Ale - skrzywił wargi wpół uśmiechu. - Może uda się to jeszcze naprawić...
- Do rzeczy. Co tu miałeś robić? Co cię łączy z tym wszystkim?
- Jeszcze nie pojmujesz? Myślałem, że stało się to dla ciebie jasne już w chwili zobaczenia mnie tutaj. Ale cóż... Ta sprawa jest bardzo skomplikowana, wiele jej wątków trzeba by omawiać równolegle... To ja jestem mistrzem. To znaczy, to ja się pod niego podszywałem. Widzisz, zabiliśmy go kilka miesięcy temu, gdzieś tam, w jakiejś obławie. Znaleźliśmy jednak listy świadczące o tym, że ma stały kontakt ze swoim uczniem. Moi przełożeni zdecydowali, iż można wykorzystać Kahena, bo tak się nazywał akolita, jeżeli to cię interesuje, wykorzystać go więc do bardziej... delikatnej sprawy. Nie wiem jednak, czy jesteś nią zainteresowany. W każdym razie, z tego co słyszałem, nie powinieneś, to bowiem sprawa polityczna...
- Posłucham. Kontynuuj.
- Ach, zawsze prosto do sedna, nieprawdaż? Żeby jednak w pełni to wszystko zrozumieć, trzeba zagłębić się w niuanse tej sprawy. Nazwisko Ryvar Aldenroan coś ci mówi? Obiło się o uszy?
- Nie bardzo.
- To jeden z synów króla Kaylothu, naszego, pies go trącał, sojusznika. Ichni generał jakiejś tam armii, jakby tego było mało. Ma spore wpływy na dworze swego ojca, prawdopodobnie to on posadzi swe kościste pośladki na tronie, gdy jego szanowny monarcha w końcu wyzionie ducha. Na nasze nieszczęście jest bardzo nieprzychylnie nastawiony do Imperium. Jakaś zadra z przeszłości, złe wspomnienia, takie tam, wiesz jak to jest z takimi szczylami. Emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i chłodną kalkulacją. Już obmyśla, jakby wyswobodzić swój kraj spod opiekuńczych skrzydeł Imperatora... Hej, nie uśmiechał się tak krzywo! W każdym razie, działa w tym kierunku bardzo ostentacyjnie, jeżeli wiesz co mam na myśli. Co więcej, zyskuje sobie coraz większe poparcie wśród możnych i średniej szlachty swej ojczyzny. Tak wielkie, że może to zagrozić obecnemu porządkowi i ładowi Arvealonu. A tego nikt by nie chciał, no nie licząc takich delikwentów jak ty.
- Daruj sobie.
- Jakby tego było mało, mamy niezbite dowody, że mości książę nie jest takim porządnym człowiekiem, za jakiego się podaje. W grę wchodzi przede wszystkim nekromancja. Rozumiesz, do czego to może zmierzać? Cholera! Do czego na pewno zmierza, nawet w tej chwili, nawet teraz, jak tu stoimy i rozmawiamy! Gromadzi siły, gromadzi popleczników, zgłębia wiedzę, która każdego innego zaprowadziłaby na szafot. Do tego nienawidzi Imperium jak ostatniej zarazy. Co może się stać za kilka, góra kilkanaście lat? Moi przełożeni obawiają się ciosu w plecy, przeciwnika nie tylko od wschodu, północnego wschodu, lecz także północnego zachodu, dysponującego największą flotą pływającą na oceanie zewnętrznym, do tego pozyskującego nieograniczone ilości niewolników z zamorskich koloni....
- Wciąż nie rozumiem, jaki to ma związek z tym, co się tutaj wydarzyło...
- Moi przełożeni podjęli decyzję. Księże Ryvar miał zostać zgładzony. Zdajesz sobie jednak sprawę, że nie możemy od tak, po prostu wejść do królewskiego pałacu i zabić następce tronu.
- Dlaczego? To przecież w waszym stylu.
- Nie żartuj sobie. Zresztą, to także w twoim stylu, czyż nie? Nie, nie mogliśmy tak postąpić. Spowodowałoby to zbyt wiele negatywnych... implikacji, tak to dobre słowo. Taka próba poza tym jest zbyt niepewna i niebezpieczna. A poza tym, kogo w pierwszej kolejności będą oskarżać o zabicie następcy tronu? Powstał więc plan, dokładny i przemyślany, skupiający się na tym mieście. Zdajesz sobie sprawę, jak blisko granicy z Kaylothem się znajdujemy. Godzina jazdy wierzchem, i już tam jesteśmy, już można obłapiać tamtejsze dziewki. Przez takie położenie odwiedza je wielu podróżnych, zarówno z Arvaelonu jak i Kaylothu. Miasto z nich żyje. To i nie ma się czego dziwić, że rada miejska przymyka oko na przejezdnych. No chyba że do rządu dorwie się tych kilku paranoików, którzy wszędzie widzą terrorystów i wichrzycieli. Ich jednak można łatwo zastąpić, zamienić... pozbyć.
- A miasto jest wam potrzebne w celu...
- Nie, miasto jest tylko nieprzydatną kupą gruzu i błota. Jego rola ogranicza się tylko do tego, że książę przejeżdżałby przez nie w drodze do Nowej Celestii, zaproszony przez naszych dyplomatów. Podstawieni agenci imperialnego wywiadu pokierowaliby go w tą stronę, nieświadomego nadchodzącego zagrożenia. Miasto zatem byłby tylko areną działań, areną popełnianych czynów i zbrodni, tak naprawdę nie różniącej się od innych popełnianych tutaj. Niczym więcej. To na ludziach, z którymi ty zazwyczaj masz do czynienia, z którymi ty się stykasz, ludziach z twojego światka, się skupiamy. W tym przypadku na Gevelereinie oraz jego szajce obwiesi i bandytów. Widzisz, jest on człowiekiem skomplikowanym i trudnym do rozgryzienia, mającym przy tym dużą władzę. Potrzebujemy jego ludzi, jego wpływów i bazy operacyjnej w slamsach. To właśnie jego ludzie zabiliby księcia, z naszą pomocą oczywiście, ale zrobiliby to, samemu, niestety, przy tym ginąc. Później zapewne byłaby wielka polityczna nagonka, skandal i tym podobne sprawy. Zagoniono by Czarne Płaszcze do szukania winnych. My oczywiście odnaleźlibyśmy ich w slamsach, jako członków lokalnej siatki przestępczej, lecz jasnym by było, iż to tylko niczego nieświadome narzędzia. Po wyjątkowo bolesnych i długich torturach wyjawiliby w końcu, że za tym wszystkim stoi grupa magnatów i bogatych szlachciców z Kaylothu. Niestety, nie znaliby nazwisk. W ten jednak sposób sprawa przeniosłaby się na teren naszego sąsiada. Imperator poprosiłby o wpuszczenie jego Gwardii do Kaylothu w celu kontynuowania śledztwa. Oczywiście ten ich cały król zgodziłby się, bo cóż by bowiem mógł zrobić?. My natomiast odnaleźlibyśmy popleczników księcia, jego nekromanckich kompanów, oraz, kto wie, może natknęlibyśmy się na jakieś inne brzydkie sprawki lokalnych wielmożów, które potem można by wykorzystać. Koniec końców: Księże zabity, zagrożenie zażegnane, zło pokonane, Imperium bezpieczne. Kaylotczycy niczego nieświadomi. A Gwardia ma czyste ręce i nieskalane zbrodnią oblicze.
- Jak się domyślam, nie wszystko szło jak po maśle.
- Tak, masz rację. Jak już wspomniałem, Gevelerein jest człowiekiem trudnym i skomplikowanym. Nieufnym podstępnym, sprytnym, i, co tu dużo mówić, inteligentnym. Nie chciał z nami współpracować. Zresztą, Gwardia nie mogła do niego ot, tak, przyjść i wyłożyć wszystkie karty na stół. Wydawało się, że groźby i prośby na niego nie skutkują, a likwidacja nie wchodziła w grę. Wiesz, jak to jest w takich szajkach. Zabijesz przywódcę, to wszystko albo się rozpadnie, albo jego najbliżsi towarzysze wezmą się za łby, aby tylko zdobyć władzę. Co samo w sobie jest równoznaczne z jednym wielkim burdelem, chaosem oraz rozbiciem całej siatki na kilka drobniejszych. Nie o to nam jednak chodziło. Potrzebowaliśmy w miarę spójnej i jednolitej siły, idealnego narzędzia, które, pokierowane odpowiednio, równie idealnie wykonałoby to zadanie. A później można było by je łatwo zniszczyć. Co tam, zniszczyć! Zastąpić, podporządkować, a tym samym zyskać kontrolę nad tym półświatkiem i jego interesami. Jego pieniędzmi.
- Zatem?
- Postanowiono w sposób bezkrwawy usunąć Gevelereina. A ściślej, spowodować, aby jego poplecznicy sami go usunęli, z własnej woli. Wiesz co się mówi w slamsach. Że jak ktoś nie potrafi upilnować własnego podwórka, to nadaje się tylko do tego, a spuścić go do rzeki. Jeżeli zatem Gevelerein zacząłby popełniać błędy, lub źle rządzić dzielnicą, wówczas szybko podniosły by się głowy buntowników i innych takich, co to czekają na jego ciepłą posadkę. Uznaliby go słabym i niezdolnym do trzymania reszty krótko za pysk. Aby tego dokonać posłużyliśmy się bestią. Idealnie się do tego nadawała. Jej działania w szybkim tempie spowodowały, że Gevelerein zaczął tracić w oczach swych kompanów, a zwłaszcza swych wrogów. Szeptano, że był zbyt słaby, strachliwy, lub zwyczajnie za głupi, aby zakończyć to raz, a dobrze. Jego działania nie przynosiły efektów. No, przynajmniej do chwili, aż nie pojawiłeś się ty. Jeszcze trochę, może miesiąc, może tylko tydzień, a któryś z jego ludzi próbowałby się go pozbyć. A wtedy pozyskany przez nas człowiek z jego otoczenia, z naszą pomocą oczywiście, sięgnąłby po władzę. Zresztą, nawet by nie wiedział o naszym udziale. Ciągle myśli, że to jacyś ludzie z Kaylothu na niego nastają.
- Skąd pewność, że byłby ci posłuszny?
- Musiałby! Wstrzyknęliśmy mu Czarny Dekokt, taki narkotyk ze wschodu, śmiertelnie niebezpieczny. Działa bardzo pobudzającą, lecz nie zażywanie go regularnie zabija bardzo szybko i boleśnie. A jak się pewnie domyślasz, tutaj, na zachodnim wybrzeżu Eyaroth niezbyt łatwo o taki narkotyk. Aby żyć, musi z nami współpracować. Aby dostać działkę, musi być posłuszny. W przeciwnym wypadku, mogiła.
- A ty? Jakie było twoje zadanie?
- Och, byłem tylko trybikiem, co prawda jednym z większych, lecz tylko trybikiem w tej wielkiej machinie. Przybyłem tu przed kilkoma miesiącami, udając wyrzuconego z uczelni adepta magii. Zaoferowałem swe usługi, i, jako że Gevelerein nie miał maga, zostałem przyjęty. Jednocześnie, podszywając się pod nieżyjącego już mistrza, listownie powiadomiłem Kahena, aby tutaj przybył i pozyskał jakiś głupców do swej lichej sekty. Po jakimś miesiącu przekazałem mu rytuał i dokładne wytyczne, co ma zrobić. A ten idiota wybrał do roli bestii Maarva. Jakby dookoła było mało ofiar. Dbałem o wszystko tutaj, aby rzeczy działy się według ustalonego planu. Pociągałem za niewidzialne sznurki. Obserwowałem i reagowałem na zmiany. Odwaliłem całkiem niezłą robotę, możesz mi wierzyć. A ty wszystko popsułeś.
- Tak. Świetną. Cholernie świetną. Ponad pięćdziesiąt osób nie żyje, pięćdziesiąt bogu ducha winnych osób zostało rozszarpanych. Wykorzystałeś jakiegoś nawiedzonego idiotę aby stworzył potwora. Posłużyłeś się Maarvem, który i tak miał złamane życie.
Sivanius westchnął, wzruszając ramionami.
- Bogowie, jakie to typowe! Jakie obłudne w każdym calu, jakie pełne zakłamania! - rzekł. - Ostatnia osoba na świecie, która ma do tego prawo, próbuje mnie osądzać. Zabójca do wynajęcia, morderca bez skrupułów, półdemon, śmierdzący piekielnym Dis z daleka. Czy w ogóle zadajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?
- Nie próbuj sobie ze mną pogrywać! - warknął w odpowiedzi Rosivid. - I nie próbuj się mną usprawiedliwiać. Wiesz dobrze bowiem, że nie o to tutaj chodzi.
- Nie pogrywam - odparł tamten. - Ani tym bardziej nie staram się usprawiedliwiać. Nie mam z czego. Działałem dla dobra Imperium. To stawia me czyny wyżej niż twoje próby pojmowania dobra i zła.
- Kpisz.
- Doprawdy? Powiedz mi zatem, co jest większą kpiną. Moje mniejsze zło w imię większego dobra, czy twoje pozbawione logiki działania? Tak, tak, drogi półdemonie! Jako mag wierzę w racjonalizm i logikę. Ani jednego, ani tym bardziej drugiego nie jestem wstanie dostrzec w twych czynach. Dlaczego bowiem ty, tak przecież obnoszący się ze swoją obojętnością, nagle zaczynasz się przejmować losem kilku biednych głupców, dziwek, biedaków? Chyba zdajesz sobie z tego sprawę, że oni ani by tobie nie podziękowali, ani nie byliby przychylnie nastawieni. Czy ktoś taki jak ty ma prawo do jakiejkolwiek wdzięczności? Nie sądzę. I nie ma się czego obrażać. To leży w ich naturze, są przecież tacy ograniczeni, tacy ślepi na niektóre metody manipulacji, na zwykłą demagogię i emocje. Prędzej cię wyklną i przepędzą, niż okażą choćby cień szacunku, dobroci. Nazwą potworem. I w końcu, wezwą nas abyśmy się z tobą rozprawili.
- Do czego zmierzasz?
- Zmierzam do tego, że nie masz żadnego prawa do osądzania moich czynów, do wmawiania mi, że postępowałem źle czy niegodziwie, że jestem winny. Nie ma dobra i zła! Nie ma jasnego podziału na cnotę i niegodziwość. To co tutaj robiłem, nie jest chwalebne, to prawda, nie jestem z tego dumny. Lecz była to wyższa konieczność, musiało się tak stać. Pomyśl, gdybym zawiódł, ile miast mogłoby zostać spalonych? Ilu ludzi wymordowanych? Śmierć tej garstki to tylko mała cena. Działałem w imię...
- W imię czego? Jak się jeszcze będziesz usprawiedliwiał, co? Kolejne słowa niczego nie zmienią, nie wskrzeszą niewinnych, nie sprawią, że uzyskasz przebaczenie. Czego oczekujesz ode mnie? Że podam ci dłoń i powiem, że masz rację, że inaczej się nie dało? Albo że powiem, iż cię rozumiem? Odkąd tutaj jestem, tylko jedną osobę byłem wstanie zrozumieć. Maarva. Nie, Sivaniusie. Nie powiem niczego.
- Wiesz czego oczekuję? Żebyś choć raz był szczery, i powiedział, dlaczego.
- Nie ma takich odpowiedzi! Nigdy ich nie było. Rzeczy po prostu się dzieją. Tak działa świat. Zostajesz wplątany w wydarzenia nie z własnej woli. Potem jednak nie możesz być do końca obojętny. Musisz wybrać. Tak jest zawsze, na tym polega wszelkie działanie. Czasami tylko ma się szansę wybrać. Rzadko, piekielnie rzadko. Wtedy nie musisz wiedzieć wszystkiego, być pewnym wszelkich konsekwencji. Wybierasz, to, co uważasz za słuszne.
- Dobre?
- Nie. Świat nie jest tak prosty. Zwykle zbyt trudno jest dostrzec, co jest właściwe i słuszne. Jednego jestem jednak pewien, jednego się nauczyłem. Każdy ma prawo do życia. Każdy biedak, każdy żebrak, dziwka, złodziej. Nawet ja. Mam takie samo prawo jak jakiś szlachcic, kupiec, mag czy lord. Takie samo prawo jak do oceniania i osądzania ciebie. Bowiem, jak się okazuje, świat nie wygląda tak, jak mówią ci wszyscy rzekomi znawcy, ci doświadczeni i obyci. Istnieję i działam inaczej niż to sobie umyślili kapłani i podobni tobie, Sivaniusie. „Zło ma we krwi” mówią. „Musi służyć złu” słyszę ciągle. Pieprzyć to. Niczego nie jesteście wstanie zrozumieć, jesteście na to zbyt ślepi i głupi. Wycieracie sobie usta pojęciami dobra i zła, traktujecie wszystko zbyt wybiórczo, kiedy tylko jest wam potrzebne, prawicie innym o wyższej konieczności, aby tylko usprawiedliwić się przed sobą i otoczeniem, mieć dobry powód do swych czynów. Wyższa konieczność? Więc teraz idź do rodzin tych pomordowanych i powiedz im to w twarz! Przejść na cmentarz i powiedz tym w grobach, że byli tylko narzędziami, gorzej, że byli niczym, zwierzyną w roli przynęty, możliwymi do zaakceptowania ofiarami. Powiedz to niewinnym, którzy umierają w całym Imperium, bo wy chcecie realizować swe plany!
- Niewinnym? Pamiętasz co mówiłem? Nie ma niewinnych i czystych, każdy z nas ma coś na sumieniu. Od zwykłych złośliwości i nikczemności, poprzez największe zbrodnie czynione w białych rękawiczkach. Na nic tu odziewanie kogoś białe lub czarne szaty. Doskonałym tego przykładem są oni, Maarv, Kahen, Gevelerein. Cała trójka jest szara.
- Tak, oczywiście. Maarv został wykorzystany. Akolitą manipulowałeś. Gevelerein nie chciał współpracować. Są złem najprawdziwszym. O, przepraszam. Szarością.
- Na wszystkich bogów, Rosividzie! Nie możesz przecież być tak zaślepiony! Nie rozumiesz? Dałeś się złapać na jego ckliwą historyjkę, jak jakiś dzieciak.
- Kolejna prawda objawiona? Tak jak to, że nie ma niewinnych? Swoją drogą, to doskonała wymówka do prześladowań, do tortur. Idealnie zagłusza sumienie kata.
- Uprawiasz teraz demagogię.
- A wy zasłaniacie się wyimaginowaną powinnością i relatywizmem. Prawda? Wszytko jest względne? Zwłaszcza to, czy ktoś jest winny czy nie, albo czy coś jest dobre, nie, przepraszam, właściwe dla Imperium. Wtedy nikt nie ma wątpliwości i wszyscy z uśmiechem instrumentalnie traktują zwykłych ludzi. Bo tak trzeba. Bo tak być powinno. A może powiedzmy po prostu prawdę: bo tak jest najłatwiej, bo istnieje możliwość wykorzystywania tych, którzy wam ufają. Bo to jest bydło, które ma służyć wam, wielkich i wspaniałym. Służyć i siedzieć cicho, bez szemrania pozwalać się manipulować, w imię dobra tych, dla których są bezmózgim ścierwem. Gdy zatem spojrzeć na to z tego punktu widzenia, każdy z nas, ja, Maarv, akolita, Gevelerein, jest zbrodniarzem bowiem nie zamierza się podporządkować. Jest winny.
- Chcesz zatem poznać prawdę o waszej winie?! Proszę bardzo! Oto ona! Maarv cię okłamywał, w każdym momencie, od chwili, jak wszedł do mojej pracowni. Potem także. Nie dziw się, słyszałem wszystko, dzięki temu magicznemu kryształowi. Musiałem cały czas mieć na niego oko, nie mogłem przecież polegać na tym idiocie, Kahenie. Udawał swe przygnębienie, a w myślach zadawał już sobie pytanie, co z tobą zrobi, gdy będzie bestią. To prawda, że sprawiłeś, iż żałował za swe zbrodnie. Gdyby jednak to on wgrał, nie zawahałby się wyrwać ci serca i zjeść na surowo. Nie czuł winy, nie chciał tego zmienić. Okłamał cię nawet, gdy mówił o człowieku, który przeżył jego atak. Wiesz co on zrobił? Gdy okaleczył już tamtego biedaka, uciekł do jakiejś alejki, przeistoczył się i wrócił, aby sobie popatrzeć na agonię tamtego. Nie pomógł mu, nawet nie spróbował! Kłamał także, gdy mówił, że nie może patrzeć na swoje ofiary. O nie, było wręcz przeciwnie! Uwielbiał to, czuł się wtedy taki wielki, taki wspaniały, taki potężny! Był z siebie dumny, ze swojej brutalności, z rzezi których dokonał. Z przelanej krwi tych niewinnych, których ty żałujesz, półdemonie. Mało? Zatem Kahen. Był zwyczajnym głupcem. Wierzył, naprawdę wierzył, był aż do tego stopnia zagubiony w świecie, że pozwolił uwieść się chorej idei. Sam chyba przyznasz, że to żałosne. Zmarnować takie narzędzie byłoby nie do pomyślenia. Jak można wierzyć w cokolwiek, co nie ma na nas wyraźnego wpływu? W bogów, którzy nie odpowiadają na modlitwy, w demony, dla których jesteśmy tylko mięsem? Jak można w ogóle wierzyć? Ten zagubiony idiota...
- Wystarczy.
- Ach, wcale nie, Rosividzie. Pozostałeś jeszcze ty i Gevelerein. Ciebie chyba odpuszczę, wszak znasz siebie najlepiej, dobrze wiesz, że jesteś winny każdego czynu, jaki ci zarzucają. Prawda, zbrodniarzu? Zostaje więc tylko Gevelerein. Sądzisz że kim on jest? Przecież to bandyta, ściąga haracze, utrzymuje dziwki, trzyma krótko za pysk wszystkich rzezimieszków i złodziei, coby nie rozłazili się nigdzie i nie bruździli mu w interesach. Ludzie go tu szanują, lecz to tylko szacunek wywołany strachem...
- Czyli podobny do tego, jaki wam okazują.
- Czy zatem jest on nam równy, podobny do Czarnych Płaszczy? Nie. Jeżeli dożyjesz do tego momentu, to przejdź się po ulicach. Zajrzyj do zaułków, do burdeli. Zobaczysz tam dziwki, młode dziwki, jeszcze dzieci. Najstarsza nie ma nawet szesnastu lat. Jestem pewien że większość z nich to jego córki. Tak, tak, drogi Rosividzie. Ten twój Gevelerein, który przecież tak się troszczy o slamsy, lepiej niż rada miejska nawet, lubi dokładać do pieca. Bardzo, ale to bardzo dokładać do pieca. Może nie spał nawet z połową kobiet tutaj, zwłaszcza tych zasyfionych, lecz od kiedy jest szefem, każdy nowa żoneczka, którą zobaczy, ląduje pierwej w jego łóżku. Wiesz, to takie miastowe prawo pierwszej nocy. Najzabawniejsze jest jednak to, co mówią potem matki tych dziewczyn. Że była to tylko przygoda, albo że był to dla nich zaszczyt. Zaszczyt, dasz, kurwa, wiarę! I powiedz mi: czy ktoś taki jest niewinny? Czy kogoś takiego powinno się wspierać?
- Może i nie. Ale to nie znaczy, że można bawić się w takie intrygi. Musi być jakaś granica.
- Granice i prawa ustanawiane są tylko w naszym rozumie. Są tylko przeszkodą dla wielkich umysłów i wielkich działań. Jeżeli istnieje jakaś granica, to nie dla władców i nie dla ich sług. Myślę raczej o cenie, którą trzeba zapłacić, którą muszą zapłacić zwykli i niewinni ludzie aby wszyscy mogli cieszyć się pokojem. Nie ty, ja, nie mieszkańcy tego miasta, nie nawet całe Imperium. Wszyscy... A poza tym, tak już na marginesie: to nie jest zabawa. Traktuje to absolutnie poważnie. Śmiertelnie.
- Tak jak ja.
- Dobrze zatem, że przynajmniej to nas łączy.
Chwila ciszy. Obaj mierzą się wzrokiem, jak wytrawni fechmistrzowie przed pojedynkiem.
- To wszystko? - zapytał Rosivid.
- A jak myślisz?
- Myślę, że wprost nie możesz się powstrzymać przed powiedzeniem kilku słów od siebie. To, co usłyszałem przed chwilą, było tylko wymuszoną propagandą.
- Propagandą? Ach, więc jeżeli ktoś mówi, o wolności, równości, ochronie niewinnych, tym podobnych bzdetach, których nawet nie chce do końca zrozumieć, to nazywa się to poglądami. Jeżeli natomiast ktoś mówi o powinności, służbie, szacunku, lojalności, jest już to propaganda?
- Jeżeli mówi o tym, jakby to była prawda objawiona, konieczność przed którą nie ma ucieczki, usprawiedliwiony przymus.
- Jak zwykle, proste odpowiedzi, wyjaśniające wszystko. I kto tu posługuje się prawdą objawioną? Nic nie jest jasne! Każde nasze działanie, każda nasza decyzja rodzi kolejne wątpliwości. Nigdy nie jesteś do końca pewien jak się zachować, ani jakie konsekwencje przyniesie twój czyn. Zawsze, ale to zawsze pozostanie gdzieś na granicy świadomości obawa. Co w takim razie można mówić? Czego każdy z nas może być pewien? Czyżby jeno śmierci i podatków? Czy tam, gdzie inni mówią o propagandzie, naprawdę ona występuje? Albo może to jest tylko zwykłe przekonanie o słuszności swych czynów, wiara, że działa się dla większego dobra? Poświęcenie w imię tego, o czym ignoranci podobni tobie nie chcą mówić, co sprawia, że nie mogą się bezmyślnie cieszyć swym urojonym, wmówionym przez innych szczęściem?
- Coś jeszcze?
- Tak, bardzo dużo. Zbyt dużo, jak na te kilka chwil spokoju, które nam pozostały. Czy czasami nie wydaje ci się, że słowa mogą płynąć nieprzerwanym strumieniem, którego nie jest wstanie powstrzymać żadna tama czy zapora?
- Nie. I nie wiem, jaki to ma związek z naszą rozmową.
- Setki wypowiedzianych słów mogą przeistoczyć się w opowieść. Słyszałem wiele takich opowieści o tobie. W żadną nie wierzę.
- Nie obchodzi mnie, w co wierzysz.
- Nie obchodzi, nie obchodzi! Rosividzie, powinna to być twoja mantra, twoje motto! Ilekroć musiałem słuchać o twoich wyczynach, o twoich jakże spektakularnych zabójstwach, zawsze uderzała mnie twoja obojętność i niemal najemnicza neutralność. Naprawdę taki jesteś? A może to tylko kłamstwo, tylko ułuda? Może w głębi duszy gdzieś tam tli się iskra człowieczeństwa? W końcu przecież tylko w połowie jesteś demonem, prawda?
- Nie znasz mnie. Nic o mnie nie wiesz.
- Nie. I, prawdę po
Wenn ist das Nunstuck git und Slotermeyer? Ja! …Beierhund das Oder die Flipperwaldt gersput.

Piekielnik i Potwór - cz4.

4
*

Nie poddam się. Nigdy.

*

Kolejnej błyskawicy nigdy nie było. A świat ruszył do przodu swym normalnym tempem.
Rosivid ryknął niczym jakiś demon, bies z samego serca Dis, i poderwał się na nogi. Ręka Sivaniusa, ta, w której trzymał Fobosa, eksplodowała, zamieniając się w chmurę krwi i małych kawałków mięsa. Posoka trysnęła strumieniem z kikuta. Władający wrzasnął rozdzierająco, żałośnie, na podobieństwo umierającego stworzenia. Zatoczył się do tyłu, upadł, pełzł przez chwilę na plecach, byle do tyłu, byle jak najdalej. W ręku półdemona zmaterializował się drugi sztylet. Ruszył, wpierw powoli, niepewnie, chwiejnie stawiając stopy, walcząc z oszałamiającym bólem. Jednak z każdym kolejnym wracały mu siły, nabierał energii, życia. Czuł jak połamane żebra wracają na swoje miejsce, jak demoniczna krew leczy wszystkie wewnętrzne obrażenia. Ból w plecach odchodził, rozcięcia i zadrapania zabliźniały się.
Sivanius widział, doskonale widział, jak płomienne źrenice zabójcy rozszerzają się powoli, a ich ogień zaczyna buzować w niezmąconej czerni spojrzenia.
Gniew!
Z kolejnym krokiem języki ognia pojawiły się na ramionach półdemona, jego plecach, szyi. Przypominały falującą grzywę jakiegoś piekielnego rumaka. Czerwień, złoto i pomarańcz tańczyły wściekle.
Kolejny krok.
Gniew! Nienawiść! Tylko to pozostaje, tylko te dwa uczucia zawsze brzmią jednakowo, zawsze oczyszczają, spalają wewnętrznym ogniem. Zmieniają. Są najlepszym katharsis, jedynym, które sprawia, że świat nigdy już nie wygląda tak samo.
- Nie! Nie! Nie! - krzyczał Sivanius. Sprawną ręką wykonał w powietrzu nieznaczny gest. Kilka magicznych pocisków wystrzeliło z palców i pomknęło w stronę zabójcy. Żaden nawet nie dotarł do celu. Płomienna aura otaczająca Rosivida spaliła je na popiół jeszcze za nim choćby go musnęły.
Kamienie dookoła i posadzka przed zabójcą zaczynały się topić.
- Nie! To nie tak! To nie może być prawda! - zawył Czarny Płaszcz, próbując niezgrabnie odsunąć się dalej. Pobladł strasznie, wargi mu posiniały. Taplał się we własnej krwi. - Nie ja miałem umrzeć! Nie! Nie wierzę!
Był już na wyciągnięcie ręki. Czuł dojmujący żar bijący od półdemona. Płaszcz zaczął go parzyć, mimo iż zapewniano go, że jest ognioodporny, i to magicznie.
- Słuchaj! - zaczął. - To nie tak! Możemy się przecież dogadać! Nie musi...
- Zamknij się! - warknął Rosivid, zatrzymując się przed władającym. Ubranie Sivaniusa zaczynało dymić. - Jesteś żałosny. Inni Gwardziści mięli przynajmniej tyle honoru, żeby nie skamlać u moich stóp.
- Czymże jest honor wobec chęci życia?
- Czymże? Gdzie zatem są teraz te wszystkie wcześniejsze słowa? Gdzie twe zapewnienia, groźby? - twarz Rosivida wydawała się teraz jeszcze drapieżniejsza niż zazwyczaj. - Gdzie jest twój Imperator?
Milczał. Jego spojrzenie było puste. Zrozumiał. Wykrzesał z siebie resztki dumy. Mimo wypływającej z rozerwanej dłoni krwi, mimo spuchniętego oka, mimo rozbitego nosa, nagle stał się na powrót tym samym młodym Gwardzistą.
- Zrób to szybko - rzekł.
Zamknął oczy i wstrzymał oddech. Czekał. Wbijającego się w jego szyję sztyletu nawet nie poczuł. Podobnie jak bólu i ogarniającego każdy skrawek ciała zimna.

*

Błysk.
Stoi przed wrotami do akademii, młokos, prawie że dziecko. Innym uczniom towarzyszą rodzice. On jest sam. Zawsze sam. Dziecko z bidula. Magowie bacznie mu się przyglądają, miny mają nietęgie. Tylko jeden z nich kiwa głową z aprobatą. Jego mistrz.
Błysk.
Katya. Coś do niej kiedyś czuł. Może to nawet była miłość. Ona na pewno go kochała. Tą szczeniacką, romantyczną miłością, niemożliwą do istnienia na dłuższą metę. Była pierwszą dziewczyną, którą kiedykolwiek pocałował. Skrzywdził ją. Nigdy nie mógł sobie tego wybaczyć.
Błysk.
Smak porażki. Gorzki i cierpki. Tępy ból w skroniach. Pokonano go. Upokorzono. Obiecał sobie, że nigdy więcej.
Błysk.
Nienawidzą go. Zazdroszczą. Jest od nich lepszy, dużo lepszy od tej zgrai dyletantów. Przewyższa ich umiejętnościami i wiedzą. Mali głupcy, zamknięci w swych ciasnych umysłach. Nie zdają sobie nawet sprawy, po jaką potęgę mogliby sięgnąć.
Błysk.
Chwile porażki są już dawno minioną przeszłością. Teraz wszyscy kiwają głowami, chwalą go. Nie potrzebuje ich, nie potrzebuje nikogo. Nikogo! Doskonale wie, co chce w życiu osiągnąć.
Błysk.
„Jestem pod wrażeniem twoich dokonań, mój uczniu. Mam dla ciebie pewną propozycję...”
Błysk.
Lato. Łany złocistego zboża dookoła. On i Katya odpoczywają pod drzewem. Opiera się o jego ramię. Milczą.
„Dlaczego mi to robisz?”
„Nie byłoby z tego nic dobrego. Tylko ból i cierpienie.”
„Ty i ja. Na zawsze.”
„Dostałem dwadzieścia lat pożyczonego życia.”
Jej płacz.
Błysk.
Po raz pierwszy zakłada płaszcz Gwardzisty. Przepełnia go duma. Głowę ma nabitą ideałami. Wierzy w nie. Lecz nie ma także złudzeń. Jego bronią jest strach i terror.
Błysk.
Amandha Gnye. Zna ją tylko z wiedzenia. Wręcza mu kopertę z jego ostatnim zadaniem.
„To coś związanego z księciem Ryvararem Aldenroananem.”
Błysk.
Ostatni dzień. Rosivid. Ból.
Błysk.
Uśmiech Katyi, tamtego letniego dnia, kilka lat temu, a przecież wydaje się, że to tak nie dawno. Może coś by z tego było, może kiedyś by się im udało. W innym świecie. Nie tutaj.
Może.
Błysk. Ostatni.
Falujące w ciszy złociste zboże.
Potem była już tylko ciemność. Pustka. Otchłań.

*

Świat powoli wracał do względnej normy. Zniknął pierścień ognia, zniknęła nicość, nie było już nieforemnych głazów porozrzucanych byle gdzie. Obraz przed oczyma drgał, niczym rozgrzane powietrze na pustyni, gdy wszystko na powrót stawało się zwykłe, takie jak jeszcze całkiem niedawno.
Znów był w piwnicy. Gdzieniegdzie świeciły fosforyzujące grzyby. Stał stół, wisiało kryształowe lustro. Lustro. Zbyt piękne, aby umieścić je w tym pomieszczeniu.
Ciało Sivaniusa stygło, leżąc na podłodze. Z przebitej szyi i rozerwanej ręki jeszcze płynęła, w śladowych ilościach co prawda, ale mimo to płynęła, krew.
Półdemon podszedł do zwierciadła. Przywitało go jego własne odbicie. Ponury wyraz drapieżnej twarzy, dogasający ogień w oczach, czerwień skóry. Czuł się nad wyraz dobrze, zważywszy na to, że jeszcze przed kilkoma chwilami cały płonął. Kości się zrosły, rany zabliźniły. Regeneracja była kolejną z demonicznych skaz, jaką został napiętnowany przez swego ojca.
Naciągnął mocniej kaptur na głowę. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
Rosividzie.
Przystanął, zaskoczony. Rozejrzał się bacznie dookoła. Nikogo nie było widać. Momentalnie w jego rękach znalazły się sztylety.
Rosividzie.
Głos był... inny. Pełen sprzeczności. Daleki, lecz jednocześnie bliski. Miękki i delikatny, ale także twardy i mocny. Przypominał szemrzący między skałami strumyk, który w każdej chwili mógł wezbrać w wrącą rzekę. Spokojną, liryczną nutę piosenki z Caerhedii, muzyki naznaczonej nieskończoną tęsknotą, wiarą i pragnieniem wolności. Pięknem.
Odwrócił się powoli, wystudiowanym ruchem. Palce mocniej zacisnął na rękojeściach.
Jak to możliwe, że za tymi płomiennymi oczami i drapieżną twarzą kryje się tak strzaskana dusza?
Piękno. Żywe, realne, oddychające tym samym powietrzem co on, piękno. Jednocześnie chłodne i wyniosłe. Naznaczone ogromnym doświadczeniem i niezliczonymi latami życia. A przecież tak niezmienne, wieczne, noszące piętno nieśmiertelności.
Anielica.
Miała bladą, pergaminową, idealną cerę, delikatne rysy twarzy, z których najbardziej widoczne były wysokie kości policzkowe, a także duże, niebieskie oczy w których można było utonąć. Długie, kruczoczarne, gładkie włosy zaczesała do tyłu, pozostawiając kokieteryjny, samotny kosmyk. Odsłoniętą szyję przyozdabiał cienki, niewielki medalion, podkreślający jej smukłą linię.
Płaszcz Gwardii Imperialnej leżał na niej swobodnie, trochę niedbale. Nie zapięła go. Spod niego błyskała biało - niebieska suknia, szczelnie okrywająca ciało. Talia i piersi były nieznacznie zaznaczone.
Skrzydła miała białe. Jak każdy anioł zresztą. Były wielkie, smukłe i cienkie. Pióra idealnie do siebie przylegały, tworząc jedną, nierozerwalną całość. Były takie... delikatne. Zasłaniały wszystko, co mogło znajdować się za nią.
Anielica uśmiechnęła się lekko, nie rozchylając ust. Oddzielała ją od półdemona tafla lustra.
Witaj, Rosividzie.
- Kim jesteś? - spytał.
Kimś. Czy to ważne? Imiona i tytuły zdają się tylko kadzić naszej próżności. W gruncie rzeczy bowiem nie służą niczemu innemu, jak tylko porządkowaniu rzeczywistości.
- Po prostu nie chcę mówić do ciebie „ty”. To wszystko.
Tak, masz rację. To wiele ułatwia. Dobrze zatem. Nazywam się Izelarena.
- Dziwne.
I mówi to ktoś, kogo imię oznacza „ten, który rozdziela”?
- Nie wybrałem go.
Takoż i ja. Ale to teraz nieważne.['i]
- Właśnie. Co u diab... co tutaj się dzieje? Dlaczego jesteś w lustrze?
Jestem teraz bardzo daleko stąd. W Nowej Celestii. To zwierciadło służyło mi do kontaktowania się z Sivaniusem. Był jednym z moich podwładnych, podkomendnych, jeżeli wolisz. Kontrolowałam go, odbierałam jego raporty, wydawałam rozkazy. Doradzałam. Musieliśmy mieć pewność, że zadanie zostanie wykonane.
- Był twoim popychadłem.
To trochę za mocne słowo. Wypełniał wolę Imperatora.
- Cokolwiek. Dla mnie zatem jesteś współodpowiedzialna za to wszystko.
Współodpowiedzialna? Ach, drogi Rosividzie, wszystko, czego byłeś świadkiem, jest tylko i wyłącznie skutkiem decyzji Sivaniusa.
- Przeczysz teraz sama sobie.
Czyżby? Myślisz że pozwoliłabym mu działać w sposób tak chaotyczny, tak do bólu przewidywalny, pozbawiony finezji? Nie. Sivanius okazał się ignorantem, zapatrzonym w siebie głupcem, zbyt pewnym swych umiejętności. Brak mu było dystansu, krytycyzmu, powściągliwości. Pozwolił sobie na samowolkę, nie posłuchał moich rad. I zapłacił za to najwyższą cenę.
- Twierdzisz zatem, że to, co się tutaj wydarzyło, nie powinno mieć miejsca.
Nie. Miał wykonać to zadanie. Pozwolił jednak sobie na utratę dystansu. Zaangażował się. Przez ciebie.
- Staram się.
Czy jesteś z tego powodu z siebie dumny?
Zmrużył gniewnie oczy.
- Co masz na myśli? I czego ode mnie chcesz? Mów o co ci chodzi.
Ach tak, prosto do celu, jak zwykle. Niczym rozpędzony taran, nie zważając na to, co dzieje się dookoła. Na te małe szczegóły, drobiazgi, które w sumie okazują się najważniejsze.
- Daruj sobie. Jestem zmęczony. Dość mam już pogawędek jak na jeden dzień. Starczy.
Starczy? O nie, Rosividzie. Mogłam nie interweniować, pozwolić ci stąd wyjść, nie ujawniając się. Chciałam jednak z tobą porozmawiać, spojrzeć w twe piekielne oczy. Usłyszeć kilka słów. Chyba nie odmówisz damie?
- To zależy. Streszczaj się.
Ponawiam zatem moje pytanie: jak to możliwe, że za tymi płomiennymi oczami i drapieżną twarzą kryje się tak strzaskana dusza?
- Co masz na myśli?
Wiesz co spowodowało, że Sivanius przegrał? Jego ignorancja. Uważał ciebie za kolejnego najemnego zabójcę, który za kusą sakiewkę potrafi sprzedać własną matkę. Za nieszkodliwego głupca. Nie interesował się tobą, nie próbował nawet się przed tobą zabezpieczyć. Zginął na własne życzenie. Mimo moich rad i informacji, mojej pomocy.
- I?
Wiemy o tobie wszystko Rosividzie. Wszytko.
- Nie znacie nawet ułamka mojej historii. Nie obchodzi ona was. Jest wam potrzebna do waszych intryg. Jak na ironię, nie potraficie, nie chcecie wykorzystaj tej wiedzy.
Ułamek? Wiemy, czyim jesteś synem, wiemy o twoim dzieciństwie w monastyrze. O twojej żonie i córce, o tym, co się z nimi stało. O twojej ucieczce z Wyspy Czaszek, o szkoleniu jakie przeszedłeś...
- Co z tego? To moje życie. Nic wam to niego.
To, co się dzisiaj tutaj stało, dowodzi tylko tego, czego byłam wcześniej pewna. Nie można cię lekceważyć, tej nienawiści która w tobie drzemie, gniewu który cię spala od środka. Ale jednocześnie wydajesz się być taki słaby, że niemal ci współczuję.
- Daruj sobie. Nie potrzebuję twojej litości. Ani nikogo innego.
Nawet Amandhy Gnye?
Zawahał się przed odpowiedzią.
- To stara historia. Przeszłość.
Nie, Rosividzie. Wszystko co czynisz, wpływa na otaczający cię świat. To prosta lekcja, nawet dziecko zdaje sobie z tego sprawę. Wszyscy - ty, ja, ona - dobrze wiemy, że ta mieszanka nienawiści i fascynacji wpływa na was w szczególny sposób. Sprawia, że ten pojedynek ma wyjątkowy charakter. Niepowtarzalny.
- Wciąż nie rozumiem, do czego zmierzasz.
Z przyjemnością mu się przyglądam.
Skrzywił się gniewnie.
- Nie traktuję tego jak tanią rozrywkę.
Oczywiście. Nie możesz, albo nie potrafisz. Za bardzo ci na tym zależy. Za bardzo...
- Wiesz na czym najbardziej mi zależy? - krzyknął nagle, uderzając pięścią w stół. - Wiesz? Bo myślę że nawet się tego nie domyślacie. Nikt, ani ty, ani Amandha, ani każdy, kto jest na tyle głupi, żeby stanąć mi na drodze. Chce świętego spokoju. Życia bez walki, bez ciągłych pościgów, bez zabijania. Przeżyłem chwile szczęścia i chwile cierpienia. Kochałem i płakałem. Teraz jednak pozostała we mnie tylko nienawiść oraz gniew. To część mnie, kawałek mej duszy, moje dziedzictwo. Pogodziłem się z tym. Dlatego, aby utrzymać je w ryzach, muszę być sam. Daleko. Bez nikogo. Zupełnie sam. Inaczej kto wie, może moja plugawa krew w końcu zwycięży...
Nie rób teraz z siebie męczennika! Jeżeli tak bardzo zależy ci na spokoju, to dlaczego zabijasz? Dlaczego wciąż przelewasz krew innych, i to za kilka nieraz monet?
- Ja... tak wyszło. Po prostu. Tak się potoczyło moje życie. Nie chciałem tego. Nie pragnąłem. Oddałbym wszystko by być teraz z żoną i córką, z dala od ciebie, Amandhy, czy tego miejsca. Być w domu.
Jednak...[/i]
- Jednak to niemożliwe. Wiem o tym aż za dobrze. Gdy raz się to zacznie, nie można tego zakończyć. Maarv miał rację. To działa jak narkotyk. Jednak jest jeszcze coś. Inaczej nie potrafię. Może nie mogę, może nie chcę. Nie wiem. I nie zamierzam się dowiadywać. Nie można roztrząsać ciągle przeszłości, nie można tylko wspominać. To zabija pewniej niż całe naręcza sztyletów.
Anielica milczała.
- Nie mam też złudzeń - ciągnął dalej półdemon. - Nie wiem, ile w tym wszystkim jeszcze jest mnie, a ile tego demona, który we mnie siedzi. Nie wmawiam sobie, że prowadzę jakąś krucjatę. To tylko robota. Zabijam dla tego, kto więcej zapłaci. Jestem neutralny. Muszę być.
Wystarczy. Pozwól...
- Nie! Nie wystarczy! Wszyscy, każdy z was, każdy z tych porządnych, wierzących w swoją niezachwianą poprawność, imaginujących sobie słuszność swoich czynów, jest w głębi duszy tylko zwykłym, cynicznym śmieciem, przeżartym aż do szpiku kości. Odkąd tylko pamiętam podobni do was próbowali mnie wykorzystać, manipulować mną, traktowali niczym bezwolne narzędzie, którym trzeba sterować, a które nie musi niczego wiedzieć. Wy, wielcy i wspaniali, brzydzicie się mną, nazywacie piekielnych bękartem, potworem, bestią, a jednocześnie chcecie się mną posłużyć, aby załatwić swoje brudne interesy. I wiesz co? Pieprzyć was! Pieprzyć to wszystko, o czym gadacie, co jest dla was ważne. Nie zamierzam być taki, jakim mnie postrzegasz. Nie wiesz nic, a ja jestem dla ciebie niczym. Jesteś do mnie podobna, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Równie dobrze mogło by cię tu nie być. Świat by się z tego powodu nie załamał.
Patrzyła na niego uważnie. Coś intrygującego tańczyło w jej niebieskich oczach.
- W ogóle to zaczynam się zastanawiać, dlaczego chcesz ze mną rozmawiać - stwierdził.
Właśnie - dlaczego? Przychodzi ci do głowy jakaś odpowiedź?
- Wiesz, ostatnio mocno oberwałem. Z pomyślunkiem u mnie nie najlepiej.
Amandha miała rację do ciebie. Jesteś bardzo interesującą... osobą. Nie wierzyłam jej, gdy o tobie mówiła. A mówiła całkiem dużo.
- Jakieś konkrety?
Och, nic, czego byś sam nie wiedział, albo od niej nie usłyszał. Trochę słów zainteresowania pomieszanych z nienawiścią. Ciekawość i niechęć. Niezdrowa fascynacja, chore zaangażowanie. Wiesz, że uważa cię za swego ostatecznego wroga, nemezis?
- I wzajemnie.
Nie wątpię. Ale wracając do tematu.... Intrygujesz. Na pierwszy rzut oka jesteś tak podobny do innych, zabójców czy najemników, albo nawet poszukiwaczy przygód. Jednak, gdy się lepiej tobie przyjrzeć... Tyle w tobie sprzeczności... Nienawiść i strach. Cierpienie, udręką, gniew i mrok. Obojętność, lecz jednocześnie pragnienie... właśnie - czego? Twoja piekielna krew buzuje w tobie, lecz jednocześnie ty z tym walczysz, przeciwstawiasz się jej. W jakim celu? Czy nie lepiej byłoby dla twej duszy, gdybyś zaufał swej naturze?
- Nic nie jest z góry przesądzone. Każdego dnia pytam sam siebie, czy jestem jeszcze człowiekiem, czy może już demonem. Robię wszystko, aby pozostać tym pierwszym. Chcę mieć wybór. Chcę wiedzieć, że to wszystko, co do tej pory uczyniłem, było moim świadomym wyborem, że czyniłem to, bo chciałem, a nie dlatego, że tak szeptała mi krew. To moja próba.
I dlatego zostałeś zabójcą?
- Nie zostałem. To się po prostu zdarzyło. Gdy podejmowałem tą decyzję, po śmierci najbliższych mi osób, chciałem tylko jednej rzeczy, miałem tylko jedno pragnienie.
Jakie, Rosividzie?
- Chciałem się zemścić. Na... na nich. Tych, którzy mi je odebrali. Żonę i córkę. To dlatego chciałem nauczyć się zabijać. Pragnąłem się mścić. Lecz potem... kto zaufa półdemonowi, kto da mu jakąś pracę, byle jaką, nawet za głodową stawkę? Wszędzie gdzie poszedłem, widziałem tylko niechętne mi spojrzenia, obrzydzenie, strach. Ci wszyscy, którzy potrafią żyć w świetle dnia, oni ocenili mnie po pierwszym rzucie oka. Byłem dla nich przeklęty. Dlaczego zatem miałem im mącić w głowie, pokazywać, że ktoś taki jak ja może być inny? Dlaczego miałem ich wyprowadzać z błędu? A może tak naprawdę nie jestem inny? Może jestem taki jak demony, tylko wmawiam sobie coś innego?
Powiedz mi, czy ci się udało? Czy zemściłeś się?
Skrzywił się okropnie.
- Nie.
Dlaczego?
Kolejne zawahanie.
- Nieważne. Znów zboczyłaś z tematu.
Powiedz.
- Nie. Nie teraz. To jeszcze nie czas.
Tajemnice, tajemnice... każdy z nas je posiada. Każdy nie chce się nimi dzielić. Lecz, prędzej czy później, one wychodzą na światło dzienne.
- Utarte frazesy, pozbawione znaczenia.
Mimo to się sprawdzają.
- W istocie.
Tak... Ale wracając... Chciałam cię zobaczyć. Sprawdzić, czy rzeczywiście jesteś tym samym Rosividem z opowieści w które wierzyłam, tym samym zabójcą, o którym czytałam w raportach. Wierzyłam w nie, ufałam im. Opierały się bowiem na relacjach świadków i innych Gwardzistów, więc, na Najwyższych, dlaczego miałam w nie nie wierzyć? Lecz mimo to... Wątpliwości istniały zawsze. Musiałam cię wybadać.
- Dlaczego mi to mówisz?
Zasługujesz na szczerość. Nawet ty, mimo że żelazna logika podpowiada, iż powinno się ciebie powiesić na suchej gałęzi, bez sądu.
- Dobrze to słyszeć. Staram się. Mimo że czasami miewam wyrzuty sumienia. Ale tylko czasami, naprawdę bardzo rzadko.
Czyli zabijanie sprawia ci przyjemność? Wiesz, dla wielu jest to wystarczający powód, by nazwać cię potworem...
- Jest między nami różnica, Izelareno, między takimi jak ty, jak Sivanius, a mną. Mała, prawie nie dostrzegalna, ale jest. Zawsze była i zawsze będzie, aż do końca świata. Różnica, na którą nie chcecie zwracać uwagi, na którą nie możecie zwrócić uwagi, bo jesteście zaślepieni.
Zatem oświeć mnie.
- Nie mam złudzeń. Powtórzę się teraz, ale to co robię, nie jest dla mnie żadną krucjatą przeciwko złu, przeciwko skurwysynom panoszącym się na świecie. Nie kieruje się jakimiś wydumanymi frazesami, jakimiś chorymi ideami. Nie chcę się okłamywać, przynajmniej nie w tej sprawie, nie w ten sposób. Chodzi o pieniądze, o możliwość przeżycia kolejnego dnia i dalszą ucieczkę, byle przed siebie, ciągle do przodu, do utraty tchu. Wiem, co we mnie siedzi, jaka krew i jakie dziedzictwo. Jestem zły i robię różnorakie skurwysyństwa, to prawda. Zabijałem bogu ducha winnych ludzi, mających rodziny, marzenia, plany na przyszłość. Żony, córki, synów, mężów, to teraz bez znaczenia. Przeze mnie straciło życie kilka porządnych osób, które niczym nie zawiniły. Trafiło się także kilku wyjątkowych skurwieli, lecz to tylko nikły odsetek całej liczby. I wiesz, co w tym najdziwniejsze? Gdy patrzyłem w oczy ich bliskich, czułem tylko pustkę. Tylko pustkę. Sądzę, ha, mam pewność, że to, czym się.... zajmuję, zmieniło mnie. Już wcześniej, dzięki mojej krwi, byłem w jakiś sposób ułomny. Lecz gdy opuściłem Thallys'avaynayne, gdy stawiałem pierwsze kroki jako zabójca, gdy wchodziłem w tą rolę, ta niewielka cząstka światła, którą zaszczepiono mi, gdy miałem normalne życie, ona... umarła.
A ta różnica....
- Tak, istnieje. Przynajmniej dla mnie. Okłamujecie się. Cały czas wynajdujecie sobie powody, usprawiedliwiacie, zakładając kolejne maski, byle tylko mieć spokojne sumienie. Żyjecie w świecie złudzeń, w którym zło czynione jest ze szlachetnych pobudek, czasami nawet nie jest złem, tylko jedyną możliwą do obrania ścieżką. Właściwym wyborem, który niesie ze sobą możliwe do zaakceptowania konsekwencje i ofiary. Babracie się tym gównem i jeszcze krzyczycie, że to w porządku. Mimo że rękami Maarva Sivanius zabił tutaj prawie pół setki osób, potrafił jeszcze wypominać mi, jakim jestem zbrodniarzem i potworem. Podobnie jak ja, nie macie żadnych wyrzutów sumienia. Tylko że ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co czynię. Wy natomiast robicie wszystko, aby wybielić swe dokonania, jakbyście nie mogli sami uwierzyć, że popełniając jakąkolwiek zbrodnię czynicie dobrze. Zabijanie nie sprawia mi przyjemność. Pozwala mi jednak żyć dalej. Absurd. Wy natomiast, traktujecie śmierć innych jako coś... Nie. Nawet tego nie ma. Dla was śmierć tych ludzi jest niczym. Nawet nie splunięciem, nawet nie wydarzeniem. Niczym. W zupełności.
Mocne słowa.
- Ty także zasługujesz na szczerość. Nawet jeżeli to co mówię, niczego nie zmieni.
Mylisz się jednak.
- Nie mam ochoty na jakieś kolejne wydumane kazania, więc daruj sobie.
Dlaczego zatem nie odwrócisz się teraz, i nie wyjdziesz stąd?
Nie odpowiedział. Anielica mówiła dalej.
Mogłabym teraz mówić o powinności, służbie, obowiązku czy honorze. Nie zrobię tego jednak. Żyje już ponad dziesięć wieków i wiele rzeczy widziałam. Także kolejnych fanatyków, którzy wycierali sobie gęby tymi słowami, za każdym razem tak samo, posługując się podobnie brzmiącymi frazesami. Wiesz, z wami śmiertelnikami zawsze jest taki sam problem. Nie potraficie pamiętać. Przez kolejne stulecia widziałam wielu takich samych, watażków, wodzów, prawdziwych przywódców, czy też zwyczajne gnidy. Łączyło ich jedno - ciągle popełniali te same błędy, mówili te same słowa, odkrywali podobne idee. To jak nierozerwalny krąg, jak powtarzające się po sobie pory roku. To takie... dziwne. Powiedziałabym, że przygnębiające, ale to złe słowo. Ciężko się was nauczyć. Zwłaszcza nieśmiertelnym. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele razy musiałam patrzeć na podobne wydarzenia, podobnych ludzi, mówiących podobne rzeczy. To chyba właśnie owa powtarzalność życia najbardziej dobija. Najgorsze jest jednak to, że nie potrafcie wyciągać wniosków ze swych porażek. Za każdym razem dajecie się uwieść żądzy władzy, bogactwa, złudnego szczęścia, które tak naprawdę jest tylko iluzją, chorobą trawiącą wasze umysły. Śmiertelnicy przychodzą i odchodzą, raz za razem uporczywie drepcząc utartymi ścieżkami, imaginując sobie, że odkryli coś nowego, wyjątkowego, czego nigdy wcześniej nie było. To nie prawda. Idee i myśli powracają ustawicznie, przybrane za każdym razem w zupełnie inne szaty, po którymi ukrywa się stara treść. To, ten brak pamięci, niemożność uchwycenia powtarzalności, przysłania wam obraz zaistniałej sytuacji. Nie rozumiecie, bo nie chcecie zrozumieć, jak wielkie zagrożenie na was czyha, na każdego żyjącego na świecie. W jakim niebezpieczeństwie trwamy, już od tysiącleci Trwa wojna. Mimo że tutaj nie słychać jęku rannych, wrzasków mordowanych, okrzyków walczących. Ale ona jest, już od setek lat. Na wschodzie, tam gdzie rozciąga się pustynia, gdzie króluje niewolnictwo. Północnym wschodzie Władcy Maszyn tylko czekają na odpowiednią chwilę, aby zaatakować. Na północy twoi... kuzyni otworzyli Bramę. Prawda jest taka, że tylko męstwo sił Imperium sprawia, że możesz bawić się swoimi sztylecikami. Ale wojna jest, nawet tu...
- Jeszcze chwila, a zaczniesz mówić, że nie macie wyboru, że tak było trzeba... Sivnius mi wystarczająco wiele powiedział o swoim zadaniu, o tym całym księciu.
Po raz kolejny zatem muszę przyznać, że za bardzo go ceniłam. Błędem było, że przyjęliśmy go na służbę. Nie powinien nic ci mówić.
- Tak, jasne, cokolwiek... Co nie zmienia faktu, że posłużyliście się tymi ludźmi. Byli dla Gwardii tylko narzędziami.
Czy uważasz zatem, że Imperium, otoczone przez wrogów, nie ma prawa się bronić?
- Nie...
Czy twoim zdaniem, nie możemy używać wszelkich środków, aby mieć pewność, że ludzie pod naszą opieką będą bezpieczni?
- Nie powiedziałem...
Myślę więc, że nie jesteś w pełni pojąć problemu. Jeżeli zawiedziemy, jeżeli z jakiś powodów nie uda się, to nie będzie drugiej szansy. To, co się stanie, nie będzie zwyczajnym kryzysem, zwyczajną kapitulacja i narzuceniem niekorzystnych warunków pokonanej stronie. Jeżeli przegramy, to będzie to zagłada. Wyobraź sobie, że wszystko co cię otacza, każda osoba którą widzisz, na której kiedykolwiek ci zależało, zamienia się w proch. Przestaje istnieć. Nawet nie umiera. Po prostu jest tak, jakby ich nigdy nie było. Ani twej żony, ani córki, ani Amandhy czy mnie. A świat zamienia się w rumowisko, w wypalone pustkowia, przeistacza się na podobieństwo Dis.
- I żeby ocalić świat pozwalacie, aby jakiś psychopata wymordował pięćdziesiąt niewinnych osób? Piękne, cholernie piękne. I właściwe. Zwłaszcza dla nich.
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jaką oni mają alternatywę? Gdyby Imperium upadło, gdyby Imperator umarł, zostaliby albo niewolnikami na wschodzie, traktowanymi gorzej jak psy, albo zatruliby ziemię w imię Władców maszyn, albo stanowiliby pokarm dla demonów. Jaki mają więc wybór? Musimy ich chronić. Przewodzić im.
- Bardzo dziwnie pojmujecie tę ochronę. Jakim prawem decydujecie za innych?
Jakim prawem? Sami zrzekli się wolności, wybierając zamiast niej ignorancję. Nie obchodzą ich demony, wojna, kataklizmy. Chcą tylko żyć, kochać, handlować, czerpać ze świata pełnymi garściami, być szczęśliwymi, za wszelką cenę. Za wszelką, Rosividzie! Tak bardzo pragnął tego złudnego szczęścia i braku jakiegokolwiek cierpienia, że są w stanie nie tylko sprzedać siebie, lecz nawet stać się ślepi i głusi na otaczający ich świat, targające nim problemy. Myślą, że jak zamkną oczy i zatkają uszy, wszystkie utrapienia nagle znikną, rozpłyną się w powietrzu.
- A wy, cała ta zgraja szubrawców, Imperator, Gwardia, Zakon, Arcyksiążęta, wy więc uważacie, że najlepiej nadajecie się do rządzenia?
A możesz wskazać kogoś innego? Kogo? Ciebie? Przecież ty jesteś obojętny, nie zależy ci na innych, nienawidzisz ich. Zresztą, oni podobnie. Albo może powinien to być jakiś ludzki król, z przerostem ambicji, rządzą władzy, chciwy i rozpustny? Nie, jesteście na to za słabi. To my, Anioły, sprawiliśmy, że nie biegacie do tej pory w skórach, podbierając sobie nawzajem kobiety. My sprowadziliśmy cywilizację i nauczyliśmy was wszystkiego, co teraz tak trwonicie na mało znaczące błahostki. Jeżeli ktoś przeznaczony jest do władzy, to tylko my, Skrzydlaci, którzy widzieli Elizjum i Arkadię. Którzy zbudowali Celestię, najwspanialsze miasto...
- Wy, którzy zbuntowali się i porzucili święte krainy, osiedlając się tutaj niczym jacyś uciekinierzy.
Coś się w niej zmieniło, na ułamek sekundy. Obraz w zwierciadle zafalował.
Nigdy więcej tak nie mów, Rosividzie. Nie wiesz wszystkiego, nie było cię tam, wtedy. Nie widziałeś tej decydującej chwili. Nie pojmujesz nawet ceny, jaką przyszło nam zapłacić. Nie jestem aż tak stara żeby to pamiętać. Urodziłam się już tutaj, w Albenie, podobnie jak rodzice. Mój dziad i babka byli przy tym, gdy Izuel wypowiadał posłuszeństwo Rashy, wśród zgliszczy naszego miasta. Pamiętają nasz exodus. Słuchałam ich opowieści, dlatego mam chociaż mgliste o tym pojęcie. Ty nie wiesz niczego. Dlatego lepiej zamilcz.
- Zawsze to była wasza czuła nuta...
Każdy ma takie czułe nuty. Ja - przeszłość. Ty - żonę i córkę. Prawda?
- Tak. Prawda.
Zamilkła na chwilę. Poważny wyraz jej twarzy gdzieś się ulotnił.
Od kiedy tylko poznałam tą część twej historii, zastanawiało mnie to. Jak taka kobieta mogła cię pokochać, zwalczyć w sobie te nienawistne stereotypy, przebić się przez tą maskę i dostrzec w tobie wyjątkowość? Jak ty, potwór, mogłem ją pokochać? A ona ciebie?
- To nie ma żadnego związku z naszą rozmową.
Owszem, ma. Tylko trzeba umieć to dostrzec. Jak bowiem można nazwać to, co się wam przytrafiło? Dobrem, czy też może złem? Swym uczuciem oderwałeś ją od rodziny i planów na przyszłość, od marzeń, sprawiłeś, że była wystawiona na krzywdzące spojrzenia innych, musiała słuchać pełnych nienawiści słów.
- Nie próbuj wywołać u mnie poczucia winy...
Ale jednocześnie sprawiłeś, że żyła w najprawdziwszym szczęściu przez ponad sześć lat. Dała ci córkę. Potem jednak świat wystawił wam rachunek, zbyt duży, aby spłacić go w całości. Zatem? Dobro to, czy zło? Czy postępowałeś wobec niej właściwie, czy też może zachowałeś się jak ostatni egoista?
Uderzył pięścią w stół po raz kolejny. Tym razem jednak posypały się drzazgi, a blat przełamał się na pół. W jego oczach szalał ogień.
- Nie... - chrapliwie wciągnął powietrze, patrząc gdzieś w bok. - Nie próbuj nawet... Nigdy... - oddychał ciężko przez chwilę, lekko pochylony, opierając się o strzaskany stół. Na jego ramionach raz po raz to pojawiały się, to znikały maleńkie języki ognia, chwiejne i niepewne.
Patrzyła na niego zaciekawiona.
Rozumiem. To dlatego...
- Niczego nie rozumiesz! - warknął, prostując się nagle. Oskarżycielsko wyciągnął w stronę Anielicy palec. - Niczego! Nie! Rozumiesz! Nikt nie jest w stanie tego pojąć. Tego bólu, tej udręki. Od zawsze otaczała mnie nienawiść, tylko nienawiść i strach! Przyzwyczaiłem się do tego. Lecz nie mogłem, nie potrafiłem znieść, że przeze mnie i one cierpią. Moja żona i córka niczym nie zawiniły, a w głowach podobnych tobie, nazywających samych siebie porządnymi i uczciwymi, przyrównywano je do zbrodniarek! Nie mogli sobie wyobrazić, że zwyczajna kobieta mogła pokochać takie dziwadło. Jestem dla nich potworem, nie mam więc prawa do miłości, prawa do życia, prawa do oddychania tym samym powietrzem co oni. Nie mam prawa być kochanym. To jest powód, dlaczego nienawidzę innych. Nie dlatego, że byłem przez nich opluwany, nie dlatego, że nie są w stanie zrozumieć, lecz dlatego, ponieważ osądzają, zaślepieni swoją wmówioną praworządnością, stereotypami, fałszywą tolerancją. Skrzywdzili je, bezmyślnie i złośliwie, bez powodu. Nie mają żadnego prawa! Nikt nie ma takiego prawa!
Żuł jakieś przekleństwo przez kilka chwil.
- Mogłem tę sprawę pozostawić swojemu biegowi. Zasłonić się obojętnością, postąpić, jak na najemnika przystało. Nie zrobiłem tego jednak. Wiesz dlaczego? Nie z powodu litości, czy miłosierdzia. Ta nienawiść nadal we mnie jest, i będzie chyba już na zawsze. Ludzie, których zabił Maarv, których zabiłby jeszcze, to bydło. Ślepe, głupie, chore bydło. Dlaczego zatem? Bo tak zrobiłby każdy porządny człowiek.
Parsknęła teatralnym śmiechem.
Nie rozśmieszaj mnie, Rosividzie! Nie ma porządnych ludzi. Nie ma uczciwych, praworządnych, uczynnych altruistów, którzy z okrzykiem na ustach ruszają na ratunek dziewicą w niebezpieczeństwie! Śmiertelnicy to totalni skurwiele. Są zdolni do największych świństw, największych zbrodni, największego okrucieństwa, na które anioły nigdy by się nie odważyły. I jeszcze potrafią robić to wszytko z uśmiechem na ustach i mieć pretensję, że nazywa się te rzeczy po imieniu. Tak, jeżeli chodzi o o to, to wszyscy jesteśmy winni, Rosividzie, nawet ty. Wiesz jaki jest z tobą problem? Gubisz się w pojęciach dobra i zła. To tylko wymysły chorych filozofów i skrzywionych psychicznie starców odtrąconych przez logikę. Nikt nigdy nie postępuje w narzucony z góry sposób, słuchając swego sumienia. To są tylko abstrakcyjne rozważania, nie poparte czymkolwiek. Prawdziwe dobro i zło, jeżeli można to tak nazywać, a już dawno doszłam do wniosku, że nie można, ujawnia się dopiero podczas sytuacji, przed którymi stajemy. Jakże bowiem jest łatwo krzyczeć: „jestem dobry”, a gdy trzeba komuś pomóc, uciec z podkulonym ogonem, nie oglądając się za siebie. Tak samo łatwo jest z cynicznym uśmiechem opowiadać, jaki to ktoś jest zły, by w czasie kryzysu zdobyć się na akt prawdziwej odwagi. Wszystko zależy od sytuacji. A i nawet to nie jest pełny opis, ledwie tylko odłupany okruch pojmowania tych sił.
- Do czego zmierzasz?
Nie można mówić o dobrze i źle w takich aspektach, jak błędy Sivaniusa...
- „Błędy”, dobre sobie.
Z punktu widzenia Gwardii, jego samowola i brak finezji było ogromnym błędem. Gdybym to ja miała wykonać to zadanie, działała bym w większym ukryciu i zminimalizowała straty.
- Właśnie. Zminimalizowałabyś straty. Maarv zamordowałby kilku biedaków mniej. A akolita siedziałby zapewne w klatce.
Nie kpij, bo to naprawdę nie ma najmniejszego sensu. Twoja złośliwość jest bezpodstawna.
- Tak, oczywiście. Z pewnością. Widzisz do czego to prowadzi? Raz postąpiłem tak jak wszyscy powinni postąpić. I co za to dostaję? Kolejne oskarżenia. I stwierdzenie, że wypominanie tego zła, które się tutaj zdarzyło, jest bezpodstawne. Potwór nie ma prawa wypominać cokolwiek komukolwiek. Ma tylko zabijać.
Każdy z nas może być potworem, wystarczy dać mu szansę.
- Nawet Sivanius. Nawet ty.
Tak. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Każdy. Jeżeli popełnia błędy i pozwala się zaślepić. Czemukolwiek.
- Nie. Dla pewnych spraw jeszcze warto walczyć. Ale tylko dla niektórych.
Mylisz się. Słyszałam podobne słowa już zbyt wiele razy. Przekonasz się, o tak, jeszcze się przekonasz, jak bardzo się mylisz, Rosividzie.
- Zobaczymy.
Tak, zobaczymy. Będę cię miała na oku, możesz być tego pewien.
Zawahał się przez chwilę. Walczył przez kilka sekund z samym sobą. W końcu powiedział:
- Życie czasami jest całkiem posrane, prawda?
Czasami nawet aż za bardzo.
- Jedynego, czego pragnąłem od życia, to spokój. Chciałem żyć w spokoju, z żoną i córką, z dala od tego wszystkiego. Nawet tego nie było mi dane doświadczyć.
Ja też pragnę spokoju. I bezpieczeństwa. Dla wszystkich. Szkoda tylko, że zamiast uznania nazywają mnie zbrodniarką, morderczynią. Nikt nie chce mnie zrozumieć. Potrafią tylko zazdrościć nieśmiertelności. Nie zdają sobie nawet sprawy, jakże ciężkie jest to brzemię.
- Czy zauważyłaś, że w tym największy problem? Nikt nikogo nie potrafi zrozumieć.
Tak. Nikt. Jesteśmy jak ślepcy.
- Czas już to kończyć. Muszę jeszcze odebrać zapłatę.
Czas. Mam tylko nadzieję, że jeszcze spotkasz się z Amandhą. Że ona cię zabije.
- Czasami ja też mam taką nadzieję.
Odwrócił się z zamiarem wyjścia. Zatrzymały go kolejne słowa anielicy.
Zdajesz sobie jednak sprawę, że znów spróbujemy usunąć Gevelereina? Że twoje działania były bezowocne?
- Czyżby? Może i tak. Może nawet wam się uda, może on zasłużył sobie na to. Lecz, jeśli mam być szczery, nie dbam już o to. Było, minęło, skończyło się. To był tylko czysty przypadek, że tu trafiłem, że pokrzyżowałem wam szyki. Nic więcej. To co będzie później, mało mnie interesuje.
A może to było przeznaczenie?
- Nie żartuj ze mnie. A poza tym, jeżeli nawet coś takiego by istniało, byłoby tylko dowodem, że jesteście złem, że popełniliście zbrodnie.
Kto wie, dokąd tak naprawdę prowadzą ścieżki losu. Co jest nam pisane.
- Tylko śmierć jest pewna. Bywaj, Izelareno.
Bywaj, Rosividzie Przeklęty.

*

Daleko od tamtej piwnicy, zrujnowanego domu, miasta, daleko nawet od dobrze znanego świata, w trzewiach ziemi, wśród przepastnych jaskiń piekielnego Dis, zapieczętowanego tysiąclecia temu przez bogów dominium demonów, tam więc, gdzie płoną wieczne ognie i zawodzą potępieni śmiertelnicy, słychać spokojne, nieśpieszne, ciche stąpnięcia.
Mężczyzna z czerwoną, łuskowatą skórą, ognistymi oczami i małymi, kozimi różkami, wszedł płynnym, nieludzko zwinnym krokiem do dużej, przepastnej komnaty przyozdobionej stalaktytami u sklepienia. W jednej ze ścian, w czymś na kształt kominka, tylko o wiele większego, szalał ogień. W sposobie poruszania się mężczyzna można było dostrzec niebezpieczną grację i śmiertelne zagrożenie. Uśmiechał się figlarnie.
Zatrzymał się w niewielkiej odległości, tam, gdzie kończyły się bezpieczne cienie. W milczeniu spoglądał na plecy istoty stojącej przy kominku.
Nie można był jej nazwać człowiekiem. Miała ponad cztery metry wzrostu, błoniaste skrzydła nietoperza, kilka par rogów wyrastających z masywnej czaszki. Kolor skóry przypominał czerwień krwi. Ruchliwy, wężowy ogon tańczył wściekle po kamiennej posadzce, raz po raz uderzając o zakończone kopytami nogi istoty. Mięśnie drgały niebezpiecznie na jej udach, ramionach, plecach.
Większy demon.
- SHAW! - warknął bies, odwracając się w stronę ukrytego w mroku mężczyzny. - NAJSŁABSZY Z MOICH WROGÓW! PODAJ MI CHOĆ JEDEN POWÓD, DLA KTÓREGO CIĘ JESZCZE NIE ZABIŁEM.
- Bo - zaczął tamten. Jego głos był teraz inni niż podczas rozmowy z Rosividem. Bardziej śliski, melodyjny, podobny do ludzkiego. - W przeciwieństwie do twoich przygłupich sług, mam odwagę kłócić się z tobą.
- TAK. CZASAMI TO NAWET BYWA ZABAWNE. CZEGO CHCESZ, PRZECHERO? NIE MAM OCHOTY NA TWE KOLEJNE INTRYGI.
- Widziałem się z twoim synem - w oczach Shawa na chwilę zapłoną mocniej ogień. - Z Rosividem.
- DOBRZE CI RADZĘ, PĘDRAKU - głęboki głos demona był nabrzmiały gniewem. - ABYŚ NIGDY WIĘCEJ NIE NAZYWAŁ TEGO ŚCIERWA MOIM SYNEM. DOBRZE CI TO RADZĘ. CO Z NIM? A ZRESZTĄ, NIECH BĘDZIE COKOLWIEK. NA RAZIE MAŁO MNIE TEN DUREŃ OBCHODZI. NIECH ZDYCHA.
- Nie doceniasz, go, podobnie jak pozostałych śmiertelników. Wielka nienawiść w nim jest. Wielki gniew, który można by wykorzystać.
- MASZ MNIE ZA GŁUPCA? MYŚLISZ ŻE O TYM NIE WIEM? JEŻELI TA GNIDA DOŻYJE DO ODPOWIEDNIEJ CHWILI, WTEDY SIĘ NIM ZAINTERESUJE. MAM WOBEC NIEGO PEWNE ZAMIARY LECZ JESZCZE NIE CZAS NA TO, ON JEST ZBYT SŁABY, PLANY ZBYT NIEPRZEMYŚLANE.
- A co do tych planów...
- NAWET TEGO NIE PRÓBUJ, MAŁA GNIDO! NIE PRÓBUJ ODE MNIE WYCIĄGNĄĆ CZEGOKOLWIEK. NIE POSTRADAŁEM JESZCZE ZMYSŁÓW, ŻEBY TOBIE ZAUFAĆ.
- Przychodzę tylko z tą informacją...
- I CZEGO OCZEKUJESZ? GRATULACJI? PODZIĘKOWAŃ? IDŹ W TAKIM RAZIE DO TYCH TWOICH ŻAŁOSNYCH ŚMIERTELNIKÓW, KTÓRYM TO TAK LUBISZ SIĘ PRZYGLĄDAĆ. ONI SĄ WYSTARCZAJĄCO GŁUPI, ABY CZYNIĆ TAKIE AKTY SŁABOŚCI. PASUJESZ DO NICH, PODSTĘPNA, ZDRADZIECKA, DWULICOWA ŻMIJO.
- Traktuje twe słowa jako komplementy.
- TRAKTUJ TO SOBIE JAK TYLKO CHCESZ. MÓWIĘ TYLKO JAK JEST NAPRAWDĘ. WYNOŚ SIĘ. NIE CHCE MI SIĘ MARNOWAĆ CZASU NA TAKICH JAK TY.
- Powiedz mi tylko, co w nim jest takiego szczególnego, że raczyłeś zwrócić na niego uwagę? Oczywiście, poza tym, że jest potencjalnie następną Bramą, którą można otworzyć.
- NIE MA W NIM NIC WYJĄTKOWEGO. PRZYNAJMNIEJ NIE DLA MNIE.
- Myślę, że kłamiesz.
- MYŚL SOBIE CO CHCESZ...
- Myślę, że są jeszcze inne powody, dla których się nim interesujesz. Myślę, że postanowię je odkryć.
- CZY TO BRZMI JAK WYZWANIE?
- Nie. To tylko obietnica.
- NIE POGRYWAJ SOBIE ZE MNĄ. NIE IGRAJ. INNI PRÓBOWALI.
- Znasz mnie przecież. Jestem przecherą. Mistrzem kłamstw. Taka już moja natura.
- TYM RAZEM JEDNAK KONSEKWENCJE MOGĄ CIĘ PRZEROSNĄĆ.
- Zaryzykuję. Poza tym sądzę, że twój syn jest wart takiego ryzyka. Zobaczymy, jak bardzo jest twardy, jak szybko uda mi się go złamać. Zniszczyć. Sprawić, aby cierpiał jeszcze bardziej, niż teraz. Może nawet zdołam sprawić, aby był mi posłuszny? Co? Nie miałbyś nic przeciwko temu, prawda? Przecież on cię nie obchodzi.
- NIE UDA CI SIĘ. BĄDŹ CO BĄDŹ, TO MOJA KREW.
- Ha! Może w takim razie mały zakład?
- NIE. TY ZAWSZE STARASZ SIĘ PRZECHYTRZYĆ PRZECIWNIKA.
- Tak jak ty.
- I CO Z TEGO.
- To zrobimy to tak: daj mi okrągły ludzki rok. Jeżeli w tym czasie mi się nie uda, przysięgnę ci służbę na następny wiek. Jeżeli jednak wygram, powiesz mi, dlaczego jest dla ciebie taki ważny.
- NIE BAWIE SIĘ W TWOJE GIERKI.
- Zatem się boisz? Zależy ci na nim?
- NICZEGO SIĘ NIE BOJĘ. JEST DLA MNIE NICZYM.
- To dlaczego się wahasz? Przecież nic na tym nie stracisz. Prawda?
Bies patrzył przez chwilę na Shawa, nie mówiąc ani słowa.
- ZGODA. I TAK PRZEGRASZ.
- Chcę tylko, aby to była Wiążąca Umowa.
- JAK KAŻDY TCHÓRZ, POTRZEBUJESZ ZABEZPIECZENIA.
- Jak każdy przezorny, pragnę tylko, abyś nie próbował się wywinąć.
- PRZECIEŻ I TAK SPÓBUJĘ. PODOBNIE JAK TY.
- Między nami jest jednak mała różnica. Ja lubię to robić. Ty traktujesz to jako konieczność.
- COKOLWIEK.
- Tak. Cokolwiek.
Obaj wiedzieli, że była to gra. Pojedynek dwóch umysłów. Słowa, jakie między nimi padały, zdawały się tak naprawdę dla nich nie mieć żadnego znaczenia. Każdy miał sekrety, które drugi chciał wybadać, nie narażając się przy tym na odsłonięcie. Shaw zastanawiał się, w sposób całkowicie nie możliwy do zrozumienia przez człowieka, z iście demoniczną precyzją i irracjonalnością, jakaż to tajemnica tkwi w Rosividzie, skoro ojciec półdemona udziela tak wymijających odpowiedzi. W wyobraźni, jeżeli demony mają coś na jej kształt, widział rozwijającą się pajęczynę poszczególnych możliwości oraz związanych z nimi konsekwencji. Planował. Zastanawiał się, którą nić trzeba by przeciąć, aby cała ta misterna konstrukcja rozleciała się... w diabły.
Mogło się przecież okazać, o tak, mogło, przecież nic nie jest z góry przesądzone, nie dla piekielników, że Rosivid przyłoży rękę do kilku dość nieprzyjemnych zdarzeń, które mogłyby się zakończyć w sposób dość nieprzewidywalny.
Shaw uśmiechnął się w niezmąconych ciemnościach. Nieprzewidywalność. Chaos. Entropia. Nie każdy bies ma w sobie choćby cząstkę tych sił. Część nawet jest w stanie hołdować prawu i porządkowi. Gniew, nienawiść, zbrodnia też mają swoje reguły, mawiają. Tak się składało, że duża ich liczba była jego najzacieklejszymi wrogami. Chciałby zobaczyć ich głowy nabite na pal. Ale wcześniej czołgali by się u jego stóp.
Z ojcem Rosivida łączyły go dwie sprawy. Tak jak większość demonów, pragnęli wolności, ucieczki z tej klatki, jaką po interwencji bogów światłości i zniknięciu Ahsara stało się Dis. Chcieli garściami czerpać z nieprzebranego kotła życia, jakim był świat na powierzchni. Chcieli mieć to życie dla siebie, tylko dla siebie, aby w końcu uciec z tej małej kuli błota i pomknąć ku skupiskom pradawnej mocy, znacznie przerastającej możliwości istot, które śmiertelnicy nazywali bogami.
Drugą rzeczą była zadawniona nienawiść do pewnej anielicy, której imię w dawnych językach znaczyło „Sumienie”. Śmiertelnicy nazywali ją natomiast Izelarana.
Shaw pamiętał to, co wydarzyło się na Polach Przelanych Łez, tysiąclecia temu, gdy śmiertelnicy byli jeszcze młodzi i podobni bydłu, bardziej nawet niż teraz. Niegojące się rany po ognistymi mieczu anielicy nie pozwalały mu zapomnieć o poniżeniu, jakie go spotkało. Najczęściej jednak przypominały o tym głębokie blizny po obciętych skrzydłach.
Gdyby jego podejrzenia okazały się słuszne, a plany owocne, rękoma półdemona odpłaciłby jej. Odpłaciłby z nawiązką. Po wielokroć.

*

- Nie wierzę, Rosividzie. Po prostu nie wierzę w to, co mówisz.
Gevelerein siedział przy swoim masywnym biurku i bez entuzjazmu gapił się na zabójcę. W jego mysich oczach dostrzec można było niedowierzanie i strach. Pojedynczy strażnik stał przy drzwiach, rękę położywszy na rękojeści miecza.
- Nie ma znaczenia, w co wierzysz - odparł półdemon, nie przekraczając cienia. Źrenice z ognia ledwo się tliły. - Stało się. To był Maarv. Już nie żyje.
- Kurwa - zaklął tamten po chwili milczenia. Wyciągnął z którejś szuflady spory mieszek złota. Rzucił na blat. - Bierz, zasłużyłeś sobie. Wszystko, całe złoto.
półdemon bez słowa schował mieszek.
- Skurwiel - mówił dalej Gevelerein, nie patrząc na zabójcę. - Pieprzony skurwiel. Dałem mu więcej, niż kiedykolwiek by miał, dzięki mnie nie zgnił w rynsztoku, nie żebrał o kromkę chleba. Kurwa. Tak to jest, jak chce się być dla kogoś dobrym, jak choć jeden pieprzony raz chce się zlitować nad kimś. Inni uznają to za słabość i spróbują wykorzystać. Zawsze. Wyhodowałem sobie na piersi żmiję.
- To nie była jego wina. Manipulowano nim.
- Tak, tak, tak! Zawsze jest jakieś ale, które wszystko tłumaczy. Pieprzyć go. Było, minęło.
- To była jakaś chora sekta...
- Cokolwiek, Rosividzie. Naprawdę mało mnie to obchodzi. Stało się. Powinienem to przewidzieć - westchnął. - Na dodatek gdzieś zniknął Sivanius. Na cycki Elvayny! Mam dzisiaj wyjątkowego pecha. Najpierw ten pieprzony psychopata, a potem mój mag. Żeby się tylko nie okazało, że gówniarz spróbował mnie wychędożyć i dać nogę. Mam tylko taką nadzieję.
półdemon zawahał się. Nie, nie powie mu ani słowa. Nic więcej. Ruszył w stronę wyjścia.
- Rosividzie?
Zatrzymał się i obrócił. Gevelerein wyciągnął w jego stronę dłoń.
- Dziękuje. Dobrze wiedzieć, że przynajmniej na niektórych można polegać.
Zabójca nie poruszył się.
„Nikt nie był wstanie zrozumieć jego bólu, nikt nawet nie próbował. Odsunęli się od niego, pozostawili samemu sobie. Skończył tak, jak wtedy gdy zaczynał. Całkiem sam, zdradzony przez wszystkich, przez ich głupotę i ignorancję.”
„Może nie spał nawet z połową kobiet tutaj, zwłaszcza tych zasyfionych, lecz od kiedy jest szefem, każdy nowa żoneczka, którą zobaczy, ląduje pierwej w jego łóżku”
- Rzadko komu dziękuje za cokolwiek. Doceń to - głos niskiego mężczyzny stwardniał.
- Jesteś dla mnie śmieciem, Gevelerein - warknął Rosivid, podchodząc na odległość wyciągniętej ręki. Patrzył morderczo na tamtego. - Nie jesteś lepszy od tamtego akolity. To Maarv jest tutaj największą ofiarą. Wykorzystaliście go - ty, twoi ludzie, tamten psychopata. Gdy potrzebował pomocy, odwróciliście się od niego, pozostawiliście samemu sobie. Typowe, nie spodziewałem się niczego więcej. Tylko tępa, cyniczna głupota, traktowanie człowieka jak przedmiot, byle tylko wykorzystać i zostawić. Trzęsiesz całą dzielnicą, a samemu sobie wmawiasz, że dbasz o innych. Gdyby nie groźba utraty stołka spod tyłka, pozwoliłbyś mu mordować dalej. Gardzę tobą. Jesteś żałosny. I tchórzliwy. Obyś zdechł.
Stojący przy drzwiach strażnik ruszył do przodu. Zabójca powstrzymał go ruchem ręki.
- Odstąp. I tak nie dasz rady.
Gevelerein poczerwieniał na twarzy. W mysich oczach tańczył gniew. Mimo to gestem rozkazał swemu człowiekowi stanąć.
- Dla swego dobra, dobrze ci radzę, nie powtarzaj tego - rzekł. - Wyjdź. Wyjedź z miasta. Dam ci godzinę. Wiesz co muszę zrobić, co chcę zrobić. Jeżeli bym to zignorował, straciłbym w oczach moich ludzki. Nagrabiłeś sobie.
Zabójca doskonale wyobraził sobie następną chwilę. Wyszarpuje sztylet i tym samym ruchem rozcina gardło niskiego człowieka. Krew tryska momentalnie, na podobieństwo wody z fontanny, barwiąc wzorzysty dywan pod ich stopami na rubinowo. Gevelerein składa usta do niemego krzyku, lecz zamiast tego pada jak ścięte drzewo. Drga przez chwilę w przedśmiertnych konwulsjach. Potem nieruchomieje, na zawsze.
Z trudem się powstrzymał.
- Wiem. Doskonale wiem - spojrzenie Rosivida było dziwnie puste. - Nie uda się ci. A raczej ludziom, których naślesz.
- Myślę, że spróbuję.
- Myślę, że niedługo znajdziesz parę trupów.
- Podejmę to ryzyko.
Zabójca ruszył w stronę drzwi.
- Nie masz żadnego prawa mnie osądzać, półdemonie - rzekł Gevelerein siadając przy biurku. - Nie jesteś ode mnie lepszy.
- Mam tyle prawa, ile zdołam go sobie wyrwać.
Wyszedł.

*

Zawsze palił za sobą mosty. To była najważniejsza lekcja, jakiej kiedykolwiek się nauczył. Pal za sobą mosty, abyś nie wspominał i nie starał się wrócić. Idź przed siebie - tylko w ten sposób możesz przeżyć. Dokąd się teraz udasz, Rosividzie? Dokąd będziesz uciekał? Czyżby do Kaylothu?
A twe słowa? Ileż ich wyrzekłeś, ileż było naznaczonych emocją, ileż gniewem. Wierzysz w nie? Czy naprawdę wierzysz w to, co sam o sobie mówiłeś?
A może, o tak, może to jest prawda, może twa urojona wiara w znajomość samego siebie, w głębokie poznanie swej na wpół przeklętej duszy, jest tak naprawdę kolejną twoją...
Maską?
Co byś jednak powiedział, drogi Rosividzie, gdyby nagle się okazało, że z każdym następnym słowem, nawet najmniejszym słóweczkiem, kłamstwem wymierzonym w samego siebie, przemilczanym niedopowiedzeniem, półprawdą przystrojoną w szaty ułudy, z każdym następnym więc słowem na tej masce, skrywającą kogoś zupełnie innego, różnego od ciebie, nieznanego, pojawiają się rysy? Blizny? Szramy, podobne do tych, jakimi naznaczone są twe plecy?
Jaka jest bowiem różnica między tym, kim naprawdę jesteśmy, a tym, co o sobie sami mówimy?
Jaka, Rosividzie?

*

Przez kilka godzin Maerie była bohaterką. Czuła się wyjątkowa.
Przeżyła atak bestii. Widziała ją, a mimo to uszła z życiem. Potwór już ją miał, lecz wyrwała się z objęć śmierci i dostała drugą szansę.
On ją wyrwał. Uratował.
Powinna być mu wdzięczna. Potrafiła jednak odczuwać tylko strach. Te piekielne oczy nie pozwalały na nic innego. Uciekła. Czuła się winna.
Koleżanki z pracy nie rozumiały jej dziwnego smutku. Powinna się przecież cieszyć, zwłaszcza że, jak się później okazało, potwór został ostatecznie wysłany w niebyt. Była zatem jego ostatnią niedoszłą ofiarą. Przez ten jeden dzień traktowały ją jak kogoś wyjątkowego. Burdelmama pozwoliła jej nawet wziąć wolne na cały dzień. Mogła robić, co tylko chciała.
Siedziała zatem w swym małym, mieszkanku wynajmowanym za pół darmo po znajomościach, albo snuła się ciasnymi, śmierdzącymi uliczkami dzielnicy, ubrana w długą, skrywającą wszystko sukienkę, i właściwie zastanawiała się, co tak naprawdę się z nią stało. Co jej się przydarzyło.
Żyła. Lecz nie potrafiła się z tego cieszyć. Czuła dziwną pustkę tam, gdzieś w środku, w głębi, gdzie nigdy nie dotarła codzienność, brud i otępienie. Podobną pustkę czuła po swym pierwszym kliencie. Tylko że wtedy towarzyszyła jej jeszcze ból i cierpienie.
A teraz? Nic. Zupełnie nic.
Nie rozumiała tego. Może nie potrafiła? Albo podświadomie nie chciała zrozumieć. Bała się tych myśli, podobnie jak bała się tamtego, z oczami jak u demona. W końcu jednak doszła do wniosku, że jest mu coś winna. Podarował jej życie, mimo że pewnie zrobił to tylko przypadkiem i nie zwrócił na nią nawet najmniejszej uwagi.
W gruncie rzeczy to i tak nie miało najmniejszego znaczenia. Uważała bowiem, że i tak go już nigdy nie zobaczy.
Jakież zatem było jej zdziwienie, gdy następnego dnia, późnym wieczorem, gdy słońce ledwo już dogorywało na zachodzie, zobaczyła go, ubranego w czerń, z płomiennymi oczami, jak wychodził z prywatnych kwater szefa.
Poczuła ukłucie strachu, lecz przemogła się, podeszła. Położyła rękę na jego ramieniu, tak, jak robiła to zazwyczaj, gdy zaczepiała potencjalnego klienta.
Bez słowa odwrócił się. Rzutem oka ocenił jej wyzywający strój. Zmrużył gniewnie oczy. Czekał.
- Hej - powiedziała Maerie, przełykając przy tym wielką gulę strachu, która urosła w jej gardle. - Może mnie nie pamiętasz, ale to....
- Pamiętam - odparł. Głos miał taki jak wtedy, nieprzyjemny i drażniący. Pełen gniewu.
- Chciałam ci podziękować za to, co zrobiłeś... tam, wtedy, w nocy. Zabiło by mnie gdyby nie ty. Jesteś dla mnie... - przełknęła ślinę po raz kolejny. - Bohaterem.
Nie odezwał się.
- Wiesz - mówiła dalej. - Jeżeli chcesz, możemy pójść na górę. Zrobię to dla ciebie za darmo. W podzięce.
- Nie - rzucił ostro.
- Ale...
Delikatnie, acz stanowczo, chwycił ją za podbródek. Nie opierała się. Spojrzała w ogień szalejący w jego spojrzeniu. Chciała się wyrwać, uciekać daleko, jak najdalej, byle już nie musieć w nie patrzyć. Z trudem się powstrzymała. Nagle, ku swemu zdumienia, dostrzegła w tych kocich źrenicach z płomień i czerni ich otaczającej jakąś nieodkrytą jeszcze nutę. Ból i tęsknotę.
- Twoje oczy... - powiedział powoli. - Są podobne do oczu mojej córki.
Puścił ją i ruszył w stronę wyjścia.
- Dziękuje - rzekła, gdy przekraczał próg. Nie odwrócił się.
Po kilku latach zapomniała o nim, o tym, co się wydarzyło, o bestii. Gdy sama już była burdelmamą, starą i pomarszczoną, straszyła młode prostytutki duchem szalejącego po ulicach potwora. Wtedy była to już miejscowa, znana każdemu legenda, oczywiście rozmijająca się z prawdą w każdym niemal stopniu. Ale... czy kogokolwiek to obchodziło?

*

Trzy dni później, gdy Rosivida już dawno nie było w mieście, Stary Skiem stał w swej karczmie przed młodą kobietą ubraną w czarny długi płaszcz i pocił się ze strachu. Kobieta miała cienką, acz dobrze widoczną, brzydką bliznę na lewym policzku i broszę w kształcie imperialnej gwiazdy. Patrzyła na niego obojętnie.
- Po prostu pokaż mi pokój, w którym spał - rzekła Amadha.
- Tak, tak, proszę pani! - skwapliwie powiedział karczmarz, pełen nadziei, że Gwardzistka za chwilę sobie pójdzie. - Nikomu go nie wynajmowałem.
- Dlaczego? Coś nie tak z pomieszczeniem?
- Nie! Nie! - zaprzeczył. - Musi pani to sama zobaczyć.
Ruszyli schodami na górę. Karczmarz przodem.
- Wiedziałem, że Gwardia się tym zainteresuje, więc niczego nie ruszałem.
- Dlaczego zatem nie powiadomiłeś kogoś z władz wcześniej?
- Bo... bo... - zająknął się. - Bo to nie na moją głowę. Wie pani, jak to tutaj jest. Lepiej się nie wychylać, bo można nieźle oberwać. Już i tak za niego dostałem. Gębę mi obili i stoły połamali.
- Kto?
- A takie, tam oprychy, co to im za skórę zalazł. Nic, co mogłoby Gwardii czas zajmować.
Otworzył drzwi do pokoju w którym kilka dni temu siedział Rosivid.
Praktycznie nic się nie zmieniło. Nadal powietrze śmierdziało stęchlizną, a zniszczone łóżko zapadało się pod swoim ciężarem. Pod ścianą stał kufer, w rogu piszczały szczury.
Na łóżku leżał natomiast płaszcz Sivaniusa.
- Zostaw mnie samą - powiedziała do karczmarza, Ten pośpiesznie wypełnił jej rozkaz.
Przyjechała do miasta rankiem. Przed południem, dzięki pomocy straży i informatorów dotarła do Gevelereina. W zamian za obietnicę pozostawienia go w spokoju, wydobyła od niego wszystkie informację o Rosividzie. Poznała całą historię, która rozegrała się w ciągu tamtych dni.
Właściwie nie wiedziała, po co tutaj szła. Nie mogło tu być przecież żadnych znaczących tropów, ułatwiających pogoń podpowiedzi. Żadnych wskazówek pomagających w jej zadaniu. Zresztą, i tak to nie miało większego znaczenia. Domyślała się, dokąd uciekał jej największy wróg. Być może, że była nawet tego pewna.
Teraz jednak odnalazła płaszcz innego Gwardzisty. Po ukrytych symbolach dowiedziała się, że to był podopieczny Izelareny. Sivanius.
Przez całą drogę zastanawiała się, czy Rosivid go zdemaskował i zabił. Teraz miała pewność. Cóż, bywa. Nie znała dobrze tego dzieciaka, właściwie tyle co z widzenia. Oczywiście, była to ogromna strata dla Czarnych Płaszcz, tak jak strata innych sług Imperatora. Nie to było jednak teraz jej problemem.
Był nim Rosivid. Niemożliwa do rozerwania mieszanka nienawiści i zainteresowania już dawno sprawiła, że straciła dystans i obojętność wobec zabójcy. Nienawidziła go, lecz jednocześnie intrygował ją, jego historia, przeżycia i motywacje. Był dla niej istotą pełną sprzeczności, miotającym się pomiędzy swymi słabościami i wspomnieniami, a morderczym wyszkoleniem i piekielnym gniewem pół potworem, którego trzeba zniszczyć dla dobra Imperium.
Ale on wygrywał. Zabijał jej braci i siostry z Gwardii. Niewielu się to udawało. Był od nich lepszy. Chyba właśnie to sprawiało, że jej przełożeni tak bardzo się go obawiali. Pewnie dlatego też wysłali ją w pogoń za półdemonem. Tylko ona bowiem przeżyła kilkukrotne z nim spotkanie, tylko z nią potrafił i chciał rozmawiać. Choć ostatnim razem mogła nie mieć tyle szczęścia. Prawie ją zabił.
To było jak gra. Mordercza, diabelnie niebezpieczna, groźniejsza niż ścierające się armie. Ona go ścigała, on uciekał. Jaka jednak była stawka? Co było nagrodą za zwycięstwo? Ile jeszcze istot musiało zginąć z jego ręki, zanim ona go pochwyci?
Dlaczego, do jasnej cholery, ona musi się wahać?
Mogła to skończyć kiedy miała szansę. Wypuściła go. Dlaczego? To, co mówiła wtedy, teraz wydaje się jej takie odległe i nierealne.
Podeszła do łóżka. Płaszcz Sivaniusa był pocięty w wielu miejscach. Dotknęła swego prawego boku. Wyczuła bliznę. Znała te ostrza, czuła ból, gdy wbijają się one w skórę, mięśnie, przebijają narządy wewnętrzne. Podejrzewała, że nigdy nie będzie wstanie tego zapomnieć.
Wyciągnęła z sakwy małe podróżne lusterko. Zawiesiła je na kołku wbitym w ścianę. Dotknęła opuszkami palców tafli, przymknęła oczy i wymruczała kilka słów. Zwierciadło na chwilę rozbłysło, by potem przygasnąć. Żarzyło się lekkim, niebieskawym światłem. Pojawił się w nim obraz anielicy.
[/i]Amandho.[/i]
- Pani Izelareno....
Zakładam, że jesteś już na miejscu.
- Tak. Znalazłam płaszcz Sivaniusa.
A ciało?
- Jeszcze nie. Ale, znając Rosivida, zapewne trudno będzie je odnaleźć. Przynajmniej w całości.
Dopilnuj, aby odpowiednie osoby zajęły się tym starannie. Albo, jeszcze lepiej - ty to zrób.
- Ale... Rosivid. Z każdą chwilą ucieka. Jest coraz dalej.
Pamiętaj o tym, co ci mówiłam niedawno.
- Jaką masz, pani, pewność, że uda się do Kaylothu? Że spróbuje zabić tego księcia?
Nabierz wiary, Amandho. Ziarno zostało zasiane. Będzie w nim kiełkować, wpierw powoli i z trudem, lecz w końcu wystrzeli jak młody kwiat na wiosnę. On jeszcze o tym nie wie, być może nawet nie przemknęło mu to przez myśl, ale zrobi to.
Gwardzistka zawahała się przez chwilę.
- Pani, czy mogę podzielić się z tobą swoimi wątpliwościami?
Mów.
- Czy właściwym jest, abyśmy używali Rosivida jak narzędzia? Znaczy się, wiem, że dobrze jest napuścić jednego potwora na drugiego, wykorzystać, lecz...
Czyżbym słyszała w twym głosie zmartwienie, Amandho? Zrozum, to nie było naszym zamiarem. Sivanius miał przygotować grunt, misja miała zostać wykonana według naszego planu. Ale ten głupiec zawiódł, gdyż dał się ponieść swej rozdmuchanej fantazji. Miał możliwość ucieczki, lecz nie skorzystał z niej. Rosivid jest teraz jedyną alternatywą jaką mamy, poza kontynuowanie naszego planu. Lecz to drugie zajmie więcej czasu, i może zakończyć się podobnie, jak w przypadku mojego podopiecznego. Wiesz, skąd mam pewność, że tam się uda, że chociaż spróbuje? Chce on osiągnąć dwie rzeczy. Poszukuje odkupienia. Nie za swoje grzechy, gdyż o te nie dba. Szuka wybaczenia za swoją słabość, za to, że pozwolił, aby jego bliscy cierpieli. Pamiętasz, kto zabił jego żonę i córkę?
- Tak.
Sama zatem widzisz, jak bardzo książę jest do nich podobny. Po drugie - pragnie udowodnić, że zło, które czyni, jest jego własnym wyborem, że jest niezależny od swego dziedzictwa i krwi. Oraz, do czego nie chce się przyznać
Wenn ist das Nunstuck git und Slotermeyer? Ja! …Beierhund das Oder die Flipperwaldt gersput.

5
Patok pisze:Nad trzymanymi nielicznymi pochodniami
Zbędne.
Patok pisze:przykry dla nozdrzy
Nozdrze to dziurka w nosie.
przykry dla powonienia.
Patok pisze:apach przypominał bardziej aromat niemytych przez wieczność stóp jakiegoś boga
swąd, fetor, odór. Nie "aromat".
Patok pisze: i to chyba wszystko, co można było o nim z pewnością powiedzieć
można było powiedzieć z pewnością.
Patok pisze:długi płaszcz, ciężki od wody, ubrudzony błotem, szczelnie owijał jego sylwetkę,
Sylwetka:
1. ogólny kształt, postawa ciała;
2. płaski rzut, obrys postaci lub przedmiotu;
3. literacka charakterystyka osoby.
Tego nie da się owinąć płaszczem.
Patok pisze:tak że nie można było domyśleć się postury
Domyślić.
Patok pisze:nie zauważalnym.
niezauważalnym.
Patok pisze:rzekł do gościa, nie przerywając swej pracy
zbędne.
Patok pisze:Pokój drugi od schodów, pierwsze piętro
- Pierwsze piętro, pokój drugi od schodów.
Patok pisze:Karczmarz odetchnął z ulgą jak tylko usłyszał skrzypnięcie drzwi
z ulgą, jak tylko
Patok pisze:Talerz z niedojedzonym kurczakiem i prawie pusty dzban piwa stał na podłodze, obok zwiniętego, przemoczonego płaszcza. Pił tylko z przyzwyczajenia.
Zaburzenie tożsamości podmiotu.
Patok pisze: Alkohol nie miał prawie na niego żadnego wpływu.
Alkohol prawie nie miał na niego wpływu.
Patok pisze:Na uwagę zwraca przede wszystkim skórzana kurtka
Zbędne.
Patok pisze:Uciekajmy zanim sztylety wysunął się z pochew
wysuną.
Patok pisze:Jedynej karczemnej dziewki tu pracującej nie było
Jedynej pracującej tu karczemnej dziewki nie było.
Patok pisze:poszła do swego gacha
Zbędne.
Patok pisze:To co że ma te dziwne oczy
To co, że ma
Patok pisze:- No kolego - rzekł.
- No, kolego.
Patok pisze:I wiesz mi, nie ważne ilu ich
Wierz mi
nieważne.

--------------------------

Fajny tekst.
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”