Piekielnik i Potwór
Nikt tak naprawdę nie pamiętał, kiedy i jak wszedł do miasta.
Padało. Deszcz ostro zacinał kąsającymi twarz kroplami, a wschodni wiatr za nic nie mógł sobie poradzić z nabrzmiałymi, brudnymi chmurzyskami, nisko wiszącymi na nocnym niebie. Nad trzymanymi nielicznymi pochodniami unosiły się małe obłoczki pary. Z każdą chwilą zmysły stawały się coraz bardziej otępiałe i obojętne na wszystko dookoła. Tylko smród spoconych ciał ludzi i zwierząt pozostawał tak samo wyrazisty i przykry dla nozdrzy - zapach przypominał bardziej aromat niemytych przez wieczność stóp jakiegoś boga niż cokolwiek innego, co można było opisać zmysłem węchu.
Mimo wszechogarniającego przygnębienia, dojmującej wilgoci wdzierającej się w każdą część ciała, oraz świadomości, że bramy miejskie zamykano za pół godziny, tłumek przed posterunkiem straży ani myślał się zmniejszyć. Nie była to wprawdzie ta sama nieprzejednana ciżba, jaką można było tu zastać jeszcze przed zachodem słońca, lecz mimo to każdy stojący do zapłacenia myta i oclenia załamywał ręce nad stratą czasu i marzył, aby znaleźć się w ciepłym, miękkim łóżku - lub w ogóle łóżku - w jakiejś tawernie, albo jeszcze lepiej, w burdelu w ramionach taniej, w miarę czystej dziwki.
Powodem, dla którego tak wiele różnorakich dusz próbowało dostać się w obręb murów miejskich, był rozpoczynający się następnego dnia comiesięczny jarmark. Trudność przekroczenia bram potęgowało jednak zarządzenie rady miejskiej, która rozkazała straży kontrolować każdego przejezdnego. Obawiano się rozmaitych wichrzycieli i terrorystów, którzy mogli spróbować zasiać chaos i zamęt niespodziewanymi atakami, dlatego też postanowiono zastosować środki zapobiegawcze, potrajając liczbę strażników przy bramach. Oczywiście ten, kto chciał, i miał pieniądze, a także odpowiednią determinację, i tak wchodził. Przekupność strażników była rzeczą powszechnie znaną.
Mrok gęstniał z każdą chwilą, a pochodnie dzierżone przez trzy pary strażników odbierających myto niewiele pomagały. Deszcz szumiał nieustannie, raz po raz to wzmagając się, to opadając. Stojący na końcu ze strachem co i rusz zerkali za siebie, w ciemność. Gdzieś w pobliskim lesie odezwał się wilk.
Nikt nie zauważył przemykającej w cieniach postaci, prawie niewidocznej, cichszej niż szept. Mimo że z trudem można było odetchnąć czy poruszyć się, nie zawadzając o kogoś, obcy nie miał problemów z omijaniem każdego, kto nieopatrznie stanął zbyt blisko, nie dotykając jednocześnie kogokolwiek.
Dopiero gdy wyszedł z cienia, w mdłe światło pochodni, zorientowano się, że ktoś bezceremonialnie, nie zwracając uwagi na innych, wepchał się do kolejki. Odezwało się kilka gniewnych głosów, lecz nieznajomy nawet nie zwrócił na nie uwagi. Pewnym krokiem podszedł do strażników.
Był wysoki, i to chyba wszystko, co można było o nim z pewnością powiedzieć. Odziany w idealnie czarny, długi płaszcz, ciężki od wody, ubrudzony błotem, szczelnie owijał jego sylwetkę, tak że nie można było domyśleć się postury. Głęboki kaptur zakrywał oblicze, lecz to najwyraźniej mu nie wystarczyło, gdyż ktoś uważny zobaczyć mógł wyraziście niebieski szal, zasłaniający dolną część jego twarzy. Czoła i oczu nie można było dostrzec w panującym półmroku
Nie miał żadnego widocznego bagażu, tobołka czy podróżnego wora. Wyglądało, jakby udał się tylko na przechadzkę po okolicy i teraz z niej wracał.
Nieznajomy znalazł się przy jednej z par strażników. Nie zwalniając kroku, wydobył monetę z sakiewki i bez słowa rzucił w kierunku tamtych. Mignęły stalowe kolce nasadzone w karwaszach i guzy na kłykciach czarnej rękawicy. Jeden z knechtów, starszy i bardziej doświadczony, złapał pieniądz w locie. Obcy bez słowa ruszył dalej, ku miejskim uliczkom.
- Zara! - warknął drugi ze strażników, młodszy, gołowąs, pewnie świeży rekrut. - Szmatę z twarzy zdejmij, mordę pokaż, dobytek daj do obejrzenia! Już!
Ruszył za nieznajomym.
- Zostaw - odparł starszy, łapiąc go za rękę. - Niech idzie...
- Ale...
- Zostaw, powiedziałem. Spójrz.
W ręku, odbijając niepewne światło pochodni, lśnił złoty imperial. A za każdego wchodzącego do miasta polecono im brać nie więcej niż trzy ogniaki.
Obcy zniknął w ciemnościach śpiącego kamiennego kolosa. I tylko uważne oczy zawsze czuwających starców z gildii żebraków bacznie mu się przyglądały, gdy mijał ich, sterczących pod ścianami budynków. W kilka modlitw później odpowiednie osoby już o nim wiedziały.
*
Miasto było ogromne. Nie tak duże, jak Nowa Celestia, lecz wystarczająco, aby mogło dorobić się własnej dzielnicy biedoty, śmierdzącej, brudnej i niebezpiecznej. Udał się tam bez wahania Nie miał złudzeń. Wiedział że tylko tam będzie mógł pozostać w miarę nie zauważalnym.
Po godzinie uważnych poszukiwań, naznaczonych podejrzliwym zerkaniem we wszystkie strony, uważnym stąpaniem po miejskim bruku, i nasłuchiwaniem ciszy, znalazł karczmę. Był to pochylony, przegniły, drewniany budynek, dwupiętrowy, o ceglanej podmurówce. Przez niemiłosiernie pobrudzone szyby sączyło się niewiele światła. Nie było żadnego szyldu.
Wszedł do środku. Półmrok, pokraczne dziecko tak cenionej przez niego ciemności, przywitał go z obojętnością. Nie było żadnych gości, jeżeli nie liczyć jakiegoś biedaka zmożonego pijackim snem, śpiącego na jednej z ław. Nie wykonując żadnego gwałtownego ruchu, wszedł do środka, bezszelestnie zamykając drzwi. Kilka stołów, krzeseł, smród nieświeżego jedzenia i skisłego piwa - wnętrze nie zachęcało do pozostania. Zignorował sygnały swych wyostrzonych zmysłów. Było mu obojętne gdzie będzie spać.
Podszedł do karczmarza. Był typowy, jak zwykle. Ktoś kiedyś powiedział, że to właśnie taki tryb życia sprawia, że tak wyglądają. On jednak uważał, że po prostu ktoś ich gdzieś hoduje, by potem wysyłać w świat. Dlatego są do siebie tacy podobni.
Stał więc przy łojowej, kopcącej się lampie i wycierał gliniane kubki szmatą. Był gruby, łysy, z tłustymi fałdami na karku, indyczym podgardlem, wąsami, kaprawym spojrzeniem świńskich oczu. Miał na sobie brunatną koszulę i biały, lecz mimo to brudny to nieprzyzwoitości fartuch. Resztę skrywał za szynkwasem.
- Dobrześ trafił bratku z czasem - rzekł do gościa, nie przerywając swej pracy. Starał się udawać obojętność, lecz gdy tylko rzucił na przybysza okiem, wiedział, co musi zrobić. - Jeszcze kilka chwil i miałem zamykać. Interes ostatnio schodzi na psy, jak widzisz.
- Pokój i strawę - powiedział nieznajomy, nie rozdziewając się. Głos miał nieprzyjemny, jednocześnie drażniący i wzbudzający niepokój. Niski tembr sprawiał wrażenie, jakby jego właściciel warczał na swego rozmówcę. - Jadło do pokoju. I daj dzban piwa.
Rzucił kilka ogniaków na blat.
- A, proszę szanownego pana bardzo - odparł karczmarz, zgarniając monety ręką. Wszystkie, poza jedną. Może dolewał wodę do piwa, lecz na cenach pokoju nigdy nikogo nie orżnął. Takie miał zasady. Tak to nazywał. Znajomi natomiast mówili na to dziwactwo.
Spojrzał w oczy nieznajomego, lecz zaraz spuścił wzrok, wzywając w duchu bogów. To co dojrzał, przeraziło go nie na żarty, mimo że w swym życiu widział już niejedno.
- Pokój drugi od schodów, pierwsze piętro - wysapał, starając się nie zająknąć. - Zaraz przyniosę strawę. Ciepłą. Kurczak będzie dla jaśnie pana. Gulasz wyszedł. Skończył się, znaczy.
Tamten bez słowa wspiął się po schodach.
Karczmarz odetchnął z ulgą jak tylko usłyszał skrzypnięcie drzwi. Przez moment rozmyślał najintensywniej, jak tylko potrafił to jego umysł, nad tym co ujrzał przed chwilą. Racjonalna część jego jaźni starała się zanegować i usprawiedliwić te obrazy. Reszta modliła się do bogów. Jeszcze przez długi czas miał pamiętać tamte oczy, całe czarne, z kocimi źrenicami przypominającymi płomienie świec i czerwoną, pokrytą mikroskopijnymi łuskami skórę wokół nich, oraz na odsłoniętym czole tamtego. Płonące oczy kota. Oczy demona.
Samotny ogniak w milczeniu leżał na wyszorowanym blacie szynkwasu.
*
W pokoju śmierdziało nie gorzej niż w głównej sali. Przywitało go krzywe łóżko okryte zatęchłą pościelą, kufer i szczury popiskujące w rogu. Było bezgranicznie ciemno, lecz w zupełności mu to nie przeszkadzało. Dla zachowania pozorów zapalił jednak samotną świecę. Jego wzrok nie potrzebował aż tyle światła, lecz nie chciał, aby karczmarz przestraszył się jeszcze bardziej i pomyślał, że ma pod dachem wariata. I tak już wyraziście czuł przerażenie tego grubasa.
Godzinę później siedział w milczeniu na skrzypiącym łóżku. Talerz z niedojedzonym kurczakiem i prawie pusty dzban piwa stał na podłodze, obok zwiniętego, przemoczonego płaszcza. Pił tylko z przyzwyczajenia. Alkohol nie miał prawie na niego żadnego wpływu.
Chodźmy, podejdźmy bliżej. Nie bójcie się - mimo że wielu uważa go za chodzącą śmierć, nie jest teraz w stanie nam nic zrobić. Na razie tylko siedzi i myśli. Niech mroki nocy rozświetli nasza wyobraźnia.
Jest wysoki i chudy, wręcz żylasty. Czerwona, łuskowata skóra pokrywa całe ciało. Ma czarne, średniej długości włosy, zaczesane do tyłu. W słońcu błyszczą. Mało kto jednak o tym wie. Rzadko bowiem chodzi za dnia, między ludźmi. Ubrany jest w czerń. Na uwagę zwraca przede wszystkim skórzana kurtka w wszytymi stalowymi naramiennikami i karwaszami, takoż koloru bezgwiezdnej nocy. Całości dopełnia kaptur. Nie jest on, czego można się błędnie domyślać po pierwszym spojrzeniu, przyczepiony do płaszcza. Ręce chronią rękawice bez palców, zbrojne w stalowe guzy na kostkach. Ktoś zdolny wykrywać moc z trudnością wyczułby, że zarówno kurtka, jak i rękawice emanują magią. Z trudnością nie dlatego, że to słaba magia. Wręcz przeciwnie. Na tyle silna, że zdolna do samoistnego tłumienia swej aury.
Do obu ud przytroczone są pochwy, a w nich widać sztylety o czarnych, zdobionych, wykwintnych rękojeściach. Oraz bardzo poręcznych. Obydwa są magiczne. Jeden, o przeraźliwie zimnym, niebieskim ostrzu, nazywa się Fobos. Drugi natomiast, czerwony i piekielnie gorący, to Deimos. Są jego jedyną bronią, najlepszą, jaką miał kiedykolwiek, innej nie pragnie. Poza tym, to dar, jeden z nielicznych prezentów, jakie kiedykolwiek otrzymał. Podobnie jak kurtka i rękawice.
Bliżej, chodźmy bliżej. Usiądźmy obok niego. Myślami jest daleko, więc nie ma się czego bać. Przyjrzyjmy się jego drapieżnej twarzy, ostrym kościom policzkowym, idealnym łukom brwi, nienaturalnie białym, pięknym zębom. Gdyby nie to, że jest czym jest, kobiety oglądały by się za nim. I zapewne nie tylko to robiły. On jednak potrafi tylko wzbudzać w nich strach. Kiedyś była jedna, która pokochała go takiego, jakim był. Potem pojawiła się następna. Lecz to stara historia, nie warto do niej wracać. On tego nie chce. To boli.
Niewidzialnym palcami dotknijcie jego skóry, szczególnie na plecach. Wyczujecie setki blizn, od ostrzy i batów, szponów i kłów. Taki ból mu nie straszny, przyzwyczaił się. Zabawne nad jak wieloma rzeczami potrafi przejść do porządku dziennego. Teraz to mu obojętne. Wielu pokonał, wielu charczało leżąc przed nim, gdy życie uciekało z krwią. Wielu przeklinało go.
Drgnął.
Szybko! Uciekajmy zanim sztylety wysunął się z pochew i rozpoczną swój śmiertelny taniec, pełen bólu i krwi, morderczej nienawiści i cierpienia. Jest wojownikiem. Zabójcą do wynajęcia. półdemonem, piekielnym bękartem, którego ścigają wszyscy, Gwardia Imperialna, Młot Rashy, źli i dobrzy, inni. Powody? Wiele, zbyt wiele aby o nich teraz tutaj mówić. To i tak nie ma znaczenia.
Nie spał. Czuwał. Nie mógł spać. Śnił mu się wtedy ogień, taki zwykły, nie piekielny, trawiący dach i ściany domu. Wrzask jego gwałconej żony i płacz mordowanej córki, jedynych istot które kiedykolwiek kochał, które on, diabelstwo, bękart zgwałconej przez potężnego biesa czarodziejki, on więc, wieczny wyrzutek i włóczęga, odważył się pokochać.
Rany po ukrzyżowaniu pulsowały znajomym bólem. Jego stary przyjaciel, towarzyszący mu od zawsze, nigdy go nie zawodził.
Słuchał, lecz nie tak, jak słuchają ludzie czy inne rasy. Nie słuchał uszami, lecz całym sobą. Wyczuwał dwie osoby splątane w jedno ciało, dwa pokoje dalej. Jakiś gruby, bogato odziany kupiec i jego dziwka. Wyraźnie słyszał posapywania i stęknięcia tamtego, przyśpieszone uderzenia jego serca. Ona leżała pod nim, puls ledwo powyżej normy, pojękiwała z udawanej rozkoszy. Ma trzynaście lat.
Dalej - strach karczmarza i niezrozumienie stojącego przed nim parobka, chłopaczka z ulicy, przygarniętego do pomocy. Jedynej karczemnej dziewki tu pracującej nie było - poszła do swego gacha, mieszkającego dwa domy dalej. Pewnie się z nim teraz gzi. Dobrze im ze sobą.
Karczmarz tłumaczy coś parobkowi, każe iść, ponagla. Tamten wybiega. Słyszał wszystko dobrze, każde słowo. Na jego strasznej i pięknej zarazem twarzy, pokrytej czerwoną łuską, wykwita znajomy grymas. Gniew. Podrywa się z miejsca i bezszelestnie wychodzi, zostawiając płaszcz.
Kornik ukryty w jednej z nóg łóżka podejmuje swoją pracę.
*
Karczmarz zakręcił młynka palcami patrząc, jak parobek wychodzi z jego pokoju, cicho stukając drzwiami. Wyjrzał przez brudne okno, w ciemność. Deszcz docinał nieustannie. Miły chłopak. Porządny, Wie gdzie jego miejsce, co musi robić, a czego nie powinien. Nie to co ci bandyci o tępych mordach, cała ta złota młodzież, co za dwa ogniaki gotowa ci wsadzić sztylet pod żebro. Niemniej, był dla niego szorstki i burkliwy, przez cały czas. Jeszcze by się w głowie gówniarzowi poprzewracało, jakby zobaczył, że ktoś dla niego jest miły. Co to on, ojciec jaki, czy co?
Westchnął. Zrobił to co powinien, do czego go przymuszano. Pojawił się obcy, inny, pewnie jeden z tych cholernych awanturników, którzy zawsze się wpychają tam gdzie nie trzeba. To co że ma te dziwne oczy - dziwadło to dziwadło, nie jego problem. Posłał chłopaka gdzie trzeba, więc zaraz przyjdzie kilku tych dryblasów o byczych karkach, co to ich łatwiej przeskoczyć niż obejść, spiorą obcemu mordę i wezmą ze sobą. Jemu natomiast może przypadną fanty nieznajomego. Może nawet w szarpaninie upuści sakiewkę? Kto wie?
Coś gryzło w jego cwanym umyśle, coś tak natrętnego jak bzyczenie muchy. Wyrzuty sumienia? A cóż to takiego, na wszystkich dobrych bogów?
Drzwi rozwarły się nagle, uderzając o przeciwległą ścianę. W progu ukazał się nieznajomy. Nie miał płaszcza, kaptur opadł mu na plecy. Patrzył ponuro, gniewnie. Rysy jakby mu się jeszcze bardziej wyostrzyły. Karczmarz ujrzał go w pełnej krasie. Poczuł bolesne ukłucie w sercu, które jednak zaraz, ku jego nieszczęściu, zniknęło. Nogi się pod nim ugięły, pot zrosił czoło. Podświadomie czuł, że blednie. Mimo wszystko zadziałało jego karczemne doświadczenie w wypędzaniu zbyt pijanych gości.
- No kolego - rzekł. Głos drżał mu bardzo. - To jest mój dom, gościom wstęp...
- Nie chrzań! - warknął tamten, stając w progu. Jakakolwiek próba ucieczki była skazana na porażkę. - Wszystko słyszałem!
- Nie wiem o czym...
Obcy warknął coś niezrozumiale i jednym susem znalazł się przy karczmarzu. Chwycił go za szyję i podniósł, przyciskając do ściany. Mimo swej żylastości był nieprawdopodobnie silny. Karczmarz zamachał w powietrzu grubymi nogami, charcząc. Wyraźnie widział wściekły ogień buzujący w oczach tamtego.
- Milcz - rzucił nieznajomy. - Takie tu teraz porządki? Najsampierw pokój i żarcie, a jak tylko głowę na poduszce złożę, to po zbirów ślesz? Powinienem ci za konfidencję jaja urwać, knurze!
- Ja nie... nie mogłem ina... czej. Musiałem.... Nie miałem... wyjścia.... Kazał...
- Kto?!
- Puść... błagam.... Nie mogę.... oddychać...
Puścił. Karczmarz z łoskotem zwalił się na podłogę
- Mów, bo łeb rozwalę!
- Gavelerein - wycharczał grubas, masując sobie szyję. - Nazywa się Gavelerein. On tu rządzi. Wszystkim. Każdy musi mu płacić, jeżeli chce żyć w spokoju.
- Gildia Cienia?
- Nie, to nasze chłopaki, swoje, stąd. On ich krótko za pysk trzyma. Kurwy, hazardy, kieszonkowcy, żebracy. Wszystkim rządzi. Jego słowo to prawo.
- Czego więc chce ode mnie? Po cholerę wysyła swoich ludzi?
- Nie wiem... przysięgam! - skulił się przed wzniesioną pięścią. - Kazał donosić o każdym awanturniku i poszukiwaczu przygód, o każdej grupie, jak przyjdzie do mnie, do każdej karczmy w slamsach. To więc robię, nic więcej! Było tu kilku takich, lecz zaraz zniknęli, jak poszli do szefa. Potrzebuje ich albo co.... Nic więcej nie wiem!
- Co mi więc z tego? - obcy wyglądał na udobruchanego. - Powiem ci jak będzie. Wrócę teraz do siebie. Jak przyjdą te zakapiory, wpuścisz ich jak gdyby nigdy nic. Tylko niczego im nie gadaj, ani pary z gęby! Jak skrewisz, żywcem ze skóry obedrę. Piśniesz choćby jedno słówko nie takie jak trzeba, a karczma pójdzie z dymem. I wiesz mi, nie ważne ilu ich będzie, ja i tak ich zgnoję. Nie miej żadnej nadziei, że im się uda.
Odwrócił się z zamiarem wyjścia. Przystanął przy progu.
- A, i jeszcze jedno. Jakiś grubas chędoży się z dzieckiem, dziewczynką. Dwa pokoje obok mnie.
- Co? - do karczmarza najwyraźniej nie dotarły te słowa.
- Jakiś spasiony warchlak pieprzy się z dzieckiem! - powtórzy gniewnie obcy.
Właściciel karczmy, zrozumiawszy w końcu, wzruszył tylko ramionami.
- Zapłacił jej i mi, więc robi to co chce.
Tamten nic nie odpowiedział. Wyszedł.
*
Przyszło czterech. Nalane, tępe mordy, kaprawe spojrzenia, wygolone głowy. Śladowe ilości inteligencji. Każdy większy od nieznajomego o głowę, każdy szeroki, o byczym karku. Za broń służyły im obkute żelazem, krótkie pałki. Oraz wielkie jak bochny chleba pięści.
- Gdzie? - warknął któryś z nich w stronę karczmarza.
- Pierwsze piętro, drugie drzwi od schodów - odparł, dodając po chwili wahania. - Powodzenia.
- Taa... Morda w kubeł.
Przez krótką chwilę grubas ich nie żałował. Podał im zapasowy, mosiężny klucz.
Mgnienie oka później znaleźli się przed drzwiami. Kiwnęli ku sobie głowami w milczeniu. Byli doświadczonymi zawodowcami - tak przynajmniej o sobie myśleli. Niejednemu już gębę obili, gnaty porachowali czy nóż pod żebro wsadzili. Kilka razy także i tą robotę odwalali, choć było im to nie w smak. Towar musiał być w miarę sprawny i cały, więc musieli się hamować, czego wybitnie nie znosili. Co najwyżej strzelić parę razy w pysk, wybić tylko kilka zębów, na końcu zdzielić pałką w tył głowy. Nic wielkiego.
Klucz szczęknął cicho w zamku, najciszej jak tylko można było. Trzech weszło do środka, wyciągając pałki. Czwarty został na czujce, na wszelki wypadek.
Podeszli do łóżka, otaczając je. Podłużny kształt na nim spoczywający ani drgnął. Żaden się nad tym nie zastanowił. Gdy któryś z nich szarpnięciem zdarł pościel, było już za późno.
Żaden z nich bowiem nie zauważył ciemnego, skulonego kształtu w głębi korytarza, czarniejszego niż mrok otaczającej ich nocy. Kształt patrzył morderczo na stojącego samotnie draba. Uśmiechał się paskudnie. Widział swoją ofiarę.
Czujka wleciał z hukiem do pokoju, rozsiewając wszędzie fontannę krwi z rozciętego gardła. Za nim wpadła smuga czerni. Błysnęły ostrza sztyletów, szczęknął metal. Zakotłowało się. Trójka miejskich bandytów wpadła w panikę i zaczęła machać swoją nieudolną bronią na oślep. Jeden padł po chwili, bulgocąc niesmacznie, trzymając się za rozkwaszony nos. Drugi zawył gdy jego prawa ręka została złamana z nieprzyjemnym odgłosem chrupnięcia. Na trzecim wylądował obcy, zwalając go na łóżko. Stał skulony na bandycie, podróżnymi butami wyciskając powietrze z jego płuc. Jego twarz znalazła się przy twarzy tamtego. Fobos natomiast przy szyi.
- Czterech - szepnął, błyskając ognistymi oczyma. - Za mało, cholernie za mało. Musicie się bardziej postarać.
Odwinął się niemal w miejscu i kopnął zamaszyście próbującego wstać draba z rozwalonym nosem. Z głuchym łoskotem silnoręki wylądował na ścianie, jęcząc żałośnie. Nieznajomy bez słowa podszedł do tego ze złamaną ręką, po czym jeszcze silniej wykręcił mu uszkodzoną kończynę. Dzięki swemu demonicznemu spojrzeniu widział w ciemnościach, jak kolor skóry tamtego przybiera zielony odcień, a z rozgryzionych warg kapie krew.
Siła. Ulotna rzecz, nie ma co.
- Jeden niepotrzebny ruch i stracisz przyrodzenie - rzekł w stronę podnoszącego się z łóżka. Tamten oklapł nagle i stracił całą ochotę do walki. - Teraz możemy porozmawiać.
- Pierdol się! - warknął jedyny sprawy oprych. - Już nie żyjesz, pierdolony jebusie! Dorwiemy cię! Jesteś trupem.
- Do tej pory jeszcze byłem miły. Zaraz mogę przestać.
Cisza. Jęczenie poturbowanych zakapiorów wydawało mu się muzyką.
- Chcieliście podobno mnie zabrać do Gavelereina. Dobrze więc. Pójdę. Ale z własnej woli i na moich warunkach. Żadnego szarpania, żadnego obijania gęby. Już i tak wam wystarczy.
- Co do...
- To co słyszałeś. Nie lubię się powtarzać. Zbieraj kolegów. Wy przodem.
Trwało to kilka chwil, lecz w końcu stanęli na nogach. Gdy mięli już ruszyć, znów odezwał się obcy.
- Jeszcze to - rzekł, trącając butem trupa. - Owińcie go pościel i zabierzcie. Chyba że któryś z was chce do niego dołączyć.
Bez słowa wykonali polecenie. Gdy wychodzili z tawerny, pojękując i postękując, z ciałem kolegi na plecach, nie zwracali uwagi na śmiejącego się pod nosem karczmarza. Kiedy tylko sala na powrót opustoszała, wyjął spory dzban najprzedniejszego piwa jakie miał i nalał sobie pełen kufel. Ten był dla niego. Po skosztowaniu nalał po raz drugi i opróżnił. Ten natomiast był dla nieznajomego o demonicznych oczach.
*
Gavelerein był niski, przysadzisty, nijaki. Lekko zaokrąglony od piwa brzuch naciskał na przymały kaftan. Płowe włosy kontrastowały ze śniadą cerą. Brzydka blizna wykrzywiała szorstką, pokrytą niezaleczonymi dziobami po ospie, szeroką twarz. Obojętne, lub tylko wyśmienicie udające obojętność mysie oczy uważnie lustrowały nieznajomego, raz po raz zerkając na owiniętego w prześcieradło trupa. Nie miał żadnych ozdób, pierścieni, bransolet, medalionów, nawet kolczyków w brwiach, co było ostatnio modne wśród pragnących wzbudzać strach oprychów i rozkapryszonych dzieci bogaczy.
Ten człowiek, najważniejsza szycha przestępczego półświatka w mieście, bardziej przypominał karczemnego kumpla od kufla, typowego miejskiego cwaniaczka, w tłumie lub ciemnościach to nawet lubującego się w ryzyku kupca okradzionego z dobytku, niż pozbawionego skrupułów człowieka z cieni. Takich ludzi jak on codziennie mijało się na ulicy, a jeżeli zwracało się na nich już uwagę, to tylko po to, aby złapać i złamać rękę sięgającą po mieszek.
Mimo wszystko swym zachowaniem budził, ograniczone co prawda, ale zaufanie. Wydawał się idealnie nadawać do trzymania na krótkiej smyczy wszystkich tych kieszonkowców, oprychów, żebraków i kurew oraz zamienienia tego całego bajzlu w dochodowy interes, przynoszący spore profity.
Nieznajomy stał przed nim w półmroku, tam, gdzie najmniej docierało mocne światło trzech stojący na kredensie świec. Był wyprostowany niczym struna i nieruchomy jak posąg. Swymi niesamowitymi oczami uważnie lustrował Gavelereina. Twarz miał ponurą. Jaskrawy, niebieski szal luźno zwisał mu na szyi. Kaptura jednak nie zdjął.
Droga do do przywódcy półświatka nie była trudna do zapamiętania, choć towarzysze półdemona, jeżeli można tak ich nazwać, starali się kluczyć i możliwie jak najbardziej skomplikować mu drogę. Jedynym efektem tych żałosnych prób było ich zmęczenie i chwilowa utrata przytomności tego ze złamaną ręką. W końcu jednak dotarli do jakiegoś burdelu, walącej się trzypiętrowej rudery o mało ważnej nazwie, na którą nie raczył nawet zwrócić uwagi.
Jeszcze zanim przekroczył jako ostatni próg, skoncentrował się, spiął cały w sobie. Wiedział, co mogło się teraz stać. Trójka obitych i sponiewieranych oprychów mogła nagle przestać być potulna i zawołać całą zgraję swoich kolegów o szerokich karkach. Wszystko to, aby tylko pokazać przybłędzie i dziwadłu, że nie może tak bezkarnie prać im pysków. Nie wiedział ilu ich mogło być w środku, ilu będzie musiał zabić, zanim się opamiętają lub, co było bardziej prawdopodobne, rzucą się do ucieczki.
Na szczęście nic takiego się nie stało. Gdy weszli do środka, zaczepiła ich burdelmama, sypiąc żarcikami. Znała tamtych, to było pewne, wiedziała, dla kogo pracują, lecz mimo to nie wahała się spróbować ich naciągnąć na przepuszczenie tych samotnych ogniaków, które zapewne podzwaniały w ich kieszeniach. Dopiero gdy jeden z nich, ten prawie nie uszkodzony, warknął, że idą do szefa, dała sobie spokój. Oczywiście nie przeszkadzało to innym dziwkom w pomieszczeniu składać propozycji. Jedna podeszła do nieznajomego, zmysłowo ocierając się biodrem i szepcząc zachęcające słówka. Odpuściła sobie jednak, gdy ujrzała jego twarz i spojrzenie. Cofnęła się, speszona, jak przed trędowatym.
W piwnicznych magazynach, po atrapami skrzyń, było tajemne przejście do podziemnej sieci prywatnych komnat.
Stał więc teraz przed Gavelereinem, niepozornym człowiekiem, posiadającym ten pewien rodzaj władzy, której nikt nie chce, a każdy, kto już ją ma, nie zamierza się z nią rozstawać. Milczał. Tamten uważnie lustrował go spojrzeniem mysich oczu, siedząc za ogromnym, czarnym biurkiem. Obaj byli skupieni i czujni, pewni siebie, gotowi na wszystko.
Na prześcieradle, w które był owinięty trup, już dawno pojawiły się szkarłatne plamy. Powiększały się powoli. Ciało wniesiono na polecenie obcego.
- Na cycki Elvayny! - warknął Gavelerein, lecz jego twarz przeciął pokraczny uśmiech. Czubkiem strącił skraj tkaniny - Co mu się stało?
- To ten przybł... - zaczął jeden z silnorękich.
- Nie ciebie pytam, głupcze! - głos jego szefa wibrował. Zwrócił się do półdemona. - Ty mi powiedz. No?
- Wypadek - stwierdził cicho i spokojnie zakapturzony. - Potknął się na schodach.
- Taa... Wypadki chodzą po ludziach, nie ma co...
- Nie raz nawet całymi stadami. Przebiegają.
- Bardzo dobrze powiedziane. Gdzie to było? - tym razem spytał podwładnego.
- U Skiema.
- Mordę mu obić, dzbany potłuc, stoły połamać. Niech się nauczy na przyszłość, coby o schody lepiej dbał. Porządnym ludziom krzywda się stać może. A teraz won! Wszyscy! I zabrać mi to ścierwo z dywanu.
Jeden z przybocznych, z zakrzywioną szablą przy pasie, zawahał się.
- Powiedziałem coś! Wynocha bo każe kulasy poprzetrącać. Poradzę sobie.
Wyszli - strażnicy, silnoręcy, czort wie kto jeszcze. Jakieś dziesięć osób. Został tylko on i nieznajomy.
- Ładne cięcia - powiedział po chwili ciszy. - Na szyi mego człowieka, znaczy się. Precyzyjne i skuteczne. Morderczo, że użyję tego słowa.
Obcy tylko wzruszył ramionami, niczego nie mówiąc.
- Oż kurważ mać! - Gavelerein doskonale udawał zdenerwowanie. - Skończmy z całą tą farsą! Dobrze wiem kim jesteś, twoja sława cię wyprzedza, Ros. Tak, tak, nie próbuj zaprzeczać... Wiesz co to znaczy cierpieć na sławę, jak ona bardzo potrafi człowiekowi doskwierać, prawda? Nie tak łatwo jest pozostać anonimowym, gdy jest się półdemonem i zabójcą do wynajęcia jednocześnie, według opowieści niektórych, niemożliwym do zatrzymania i pokonania.
- Rosivid - powiedział z naciskiem tamten. - Nie zdrabniaj.
- Tak, tak - tamten machnął lekceważącą ręką - Dobrze wiem. Jak to było? Ten, który rozdziela, czyż nie? Zdziwiony? - mysie oczy tchnęły rozbawieniem. - Nie zawsze byłem tym, kim jestem teraz. Liznąłem trochę uczonych pism, wiem co oznacza twe imię. Doskonale do ciebie pasuje.
- Nie ja je wybrałem.
- Skoro tak mówisz... Ale nieważne. Co ktoś tak sławny jak ty robi w takiej granicznej dziurze jak to miasto? Za bardzo dopiekła ci Gwardia czy Młot? A może ściga cię rodzina kogoś, kogo posłałeś do wszystkich czartów? Ha! Chciałoby się uciec z naszego kochanego Arvaelonu, Imperium, psia jego nędza? Co? Znudziła ci się opieka Imperatora, żeby mu ktoś skrzydła obciął?
- Cokolwiek - Rosivid wydawał się nieporuszony wywodem Gavalereina. - Obchodzi cię to?
- Szczerze? Ani trochę. Normalnie kazałbym cię wsadzić do kosza i wrzucić do rzeki. Nie potrzeba nam tu takich sław. Nawet jeżeli jesteś chociaż w połowię tak dobry, jak mówią...
- Próbowałbyś. A raczej: twoi ludzie by próbowali mnie załatwić. Zgadnij z jakim skutkiem? I do kogo bym później przyszedł.
Przywódca miejscowego półświatka skrzywił się.
- To nie czas i miejsce na takie licytacje. Zamiast tego w dobrym tonie jest zadać kolejne pytanie. Zatem: czego chcesz?
- Czego ja chcę? - ogniki w oczach Rosivida zapłonęły mocniej. - Wielu rzeczy, o których nawet nie masz pojęcia. Teraz jednak to nieważne. Intryguje mnie inna sprawa. Mianowicie: dlaczego wysyłasz swoich ludzi aby przyprowadzili mnie do ciebie, a teraz gdy już jestem już tutaj przed tobą, zadajesz jakieś pożałowania godne pytania?
- Chyba nie jest ci z tego powodu przykro? Wiesz, robię tak z każdym awanturnikiem czy poszukiwaczem przygód który wpadnie do slamsów, nie czuj się więc wyjątkiem.
półdemon wzruszył ramionami. Opanował ten ruch do perfekcji, trenując go przez lata przepełnione obojętnością.
- W gruncie rzeczy masz całkiem pojętnych ludzi. Szybko się opamiętali - przez chwilę na jego drapieżnej twarzy tańczył nieokreślony grymas. - Gdyby tak się nie stało, kto wie, kiedy i w jakich okolicznościach byśmy się spotkali. Któż także może się domyślać, ile krwi by się polało? I czyjej.
Spojrzenie Gavelereina stwardniało. Wyprostował się, układając ręce w piramidkę.
- Posłuchaj - warknął. - Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa....
- Nie, to ty posłuchaj! - głos Rosivida był niczym najlepsza stal. Twardy, ostry, metaliczny. W oczach buzowały mu płomienie. I nie była to zgrabna metafora. - Nienawidzę, jak ktoś próbuje mnie wydymać. Nienawidzę także, jak ktoś traktuje mnie jak marionetkę, którą można okłamywać przy byle okazji, która nigdy nie ma nic do gadania. A już w szczególności nienawidzę, jak ktoś stara się mnie nastraszyć. Jeszcze nikomu się to nie udało, i nie myśl sobie, że ty będziesz pierwszy. Jeżeli chcesz czegoś ode mnie, to graj w otwarte karty, zamiast bawić się w te głupie podchody. Więc, czego ty chcesz?
- Tak... - Gevelerein westchnął, lecz nie spuścił wzroku. Był na to za twardy. Gdyby nie patrzył w oczy swym podwładnym, wrogom, dłużnikom, byłby nikim. Gorzej - parującym gównem lub przegniłym do cna trupem na dnie rzeki. - Przynajmniej w tym pogłoski mówią prawdę. Nie dasz sobie w kaszę dmuchać...
- Do rzeczy.
- Tak... Widzisz, jestem człowiekiem interesu. Potrafię dbać o swoje podwórko i nie pozwalam, aby ktokolwiek mi tu bruździł. Ta sprawa jednak to znacznie większe gówno. Ani ja, ani tym bardziej moi ludzie nie są w stanie sobie z tym poradzić - zamilkł na chwilę. - Ktoś... coś... morduje po nocach ludzi w slamsach.
- Nic nowego. Przykręć swoim oprychom śrubę.
- Bez mojej zgody żaden z nich nie pierdnie, a co dopiero mówić o czymś... takim. Nie, to żaden z moich, pewnie nawet to nie człowiek. Ani tym bardziej elf, saris czy krasnolud.
- Potwór? To robota dla awanturników czy innych poszukiwaczy przygód, nie dla mnie. Poszukaj sobie kogoś innego.
- Czekaj no, daj skończyć! Myślisz że tak nie robiłem? Niby dlaczego kazałem wszystkim karczmarzom donosić o obcych? Było kilku przed tobą, a jakże! W pogiętych zbrojach, z tępymi mordami, w brudnych szatach, co to kiedyś może służyły jakiemuś władającemu do podcierania, uzbrojeni w połamane magiczne patyki i zardzewiałe miecze. Poszukiwacze przygód, psia ich nędza...
- I?
- A jak myślisz? Nazajutrz znajdowano ich tak jak inne ofiary, wybebeszonych, z rozprutymi brzuchami, rozciągniętymi jelitami, rozerwanymi gardłami, wyżartym przyrodzeniem. Żeby jeszcze w jakiś ciemnych zaułkach znajdowano. Ale nie! Na środku placów, przed świątynią kapłanów biedoty, na najruchliwszych ulicach. Jakby tego skurwiela to bawiło i podniecało, jakby chciał, żeby każdy to widział.
- A ofiary? Te zwykłe.
- Co z nimi ma być? Ludzie jak ludzie. Głównie ci z natury bezbronni. Wiesz, parę dziwek, starcy, jakieś kumoszki, przekupki. Żaden z moich w każdym razie. Niewielu mężczyzn, jeden czy dwóch, góra czterech. A, i jeszcze dzieci. Najczęściej takie, co to jeszcze nie wiedzą, jak się można bawić pod pierzyną. Pewnie ktoś jeszcze, ale nie wiem, mam od tego ludzi którzy się tym zajmują. Atakuje w nocy, gdy wszyscy śpią, a i moje chłopaki się nie szwendają niepotrzebnie o takiej porze. Zresztą, co by mogli zrobić? Pokrzyczeć trochę? Pomachać pałką? Zeszczać się w portki ze strachu?:
- Coś jeszcze?
- A skąd mam do cholery widzieć? To jak? Proste pytanie: piszesz się na to? I nie mów, na cycki Elvayny, że to nie robota dla ciebie. Słyszałem że robiłeś gorsze rzeczy, bardziej krwawe. Jak z tym arcykapłanem, co go zaszlachtowałeś w biały dzień, przed katedrą, mimo że miał obstawę czterech paladynów. Albo z tamtym lordem. Prawda to, że zrobiłeś z niego kadłubek, wyrwałeś język, wydłubałeś oczy, obciąłeś nos, coś tam jeszcze.... a on nadal żył, jak go znaleźli?
- To była sprawa osobista. Nie chcę o tym mówić - w głosie Rosivida zabrzmiała jakaś tajemnicza, niemożliwa do odgadnięcia nuta.
- Jak chcesz. To jak będzie?
Chwila ciszy.
- Dlaczego, Gavelerein? Dlaczego ci tak zależy na życiu kilku osób? Ludzie przecież ginęli i będą ginąć, taka jest ich natura. Co z tego że rozszarpie ich jakaś bestia? Umrą prędzej czy później, w ten czy inny sposób. Co? Jaki masz ty w tym interes? Nie wyglądasz na błędnego rycerza. Dziwki można zastąpić, przekupki gryzą się między sobą, by wywalczyć lepsze miejsce na handel. Zawsze się znajdzie nowa chętna do płacenia haraczu. Starcy? Kogóż oni obchodzą? Dzieci... - jego pewny głos nagle załamał się, zamienił w słaby szept. Zamilkł.
Niski człowieczek o oczach koloru mysiego futra nie zauważył tego, zatopiony w myślach. Albo nie chciał zauważyć.
- Myślałem, że jak żyjesz pomiędzy takimi jak ja, to jesteś w stanie zrozumieć - powiedział z wyrzutem. - Jestem odpowiedzialny za nich, opiekuję się, nie tylko wyciskam pieniądze. Oprócz mnie nikt się nie zajmie nimi. Bo i kto miałby to zrobić? Rada miejska, te grube knury, które w zdzieraniu podatków nie są lepsze od nas? Szlachta? Prędzej by zapędzili ich do folwarku i zajeździli jak starego konia. Kapłani? Smród slamsów nad wyraz skutecznie ich odstrasza. Może sam Imperator? A co go obchodzi taka prowincja i te małe, śmieszne ludziki? Kto więc? Mają tylko mnie i moich ludzi, tylko my ich ochronimy. Tylko ja rozumiem.
- A jak jest naprawdę? - ogniki w oczach Rosivida zatańczyły. On też rozumiał, nad wyraz dobrze.
Gavelerein westchnął po raz kolejny i zrobił coś, czego obiecał samemu sobie, kiedyś, wiele lat temu, gdy dopiero zaczynał walkę o pozycję, nigdy nie robić. Spuścił wzrok. Nie wiedział sam dlaczego. Coś było w spojrzeniu tamtego, tego dziwadła, półdemona, diabelskiego bękarta, coś, co sprawiało że czuł niepokój, zmieszanie, niepewność... strach? Być może, lecz to był zupełnie inny rodzaj strachu, niż doświadczał do tej pory. To nie śmierci się teraz lękał. Bał się o swoją duszę, lub o coś, co z niej pozostało.
- Ludzie - rzekł. - To łajzy, szubrawcy i skurwiele. Wiesz co się mówi, jak ktoś nie potrafi upilnować swego podwórka? Że się do niczego nie nadaje. A zwłaszcza do trzymania innych za pyski. Umyślni już rozsiewają plotki. Że jestem słaby, że nie potrafię innych ochronić, że pozwalam, aby ktoś mordował na moim terenie. Jeszcze trochę i moi wrogowie zwęszą o co chodzi i przylecą tu z wywieszonymi jęzorami, aby mnie wygryźć. Wiesz ilu jest chętnych na mój stołek? Mimo że staram się ich pozbywać? Dużo, cholernie dużo. I to nawet w moim otoczeniu. Dlatego tak ważne jest złapanie tego czegoś, tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić aby sprawa przeszła bokiem, bo mnie wyniosą nogami do przodu. To jak będzie? Zgadzasz się?
Milczenie.
- Rosivid? No?
- Porozmawiajmy zatem o zapłacie. - odparł tamten.
- Dzięki bogom! Dam dwadzieścia Imperialów za jego głowę. A czterdzieści za żywego.
- Czterdzieści za głowę lub sześćdziesiąt za żywego.
- Nie przesadzasz może trochę?
- To zależy, jak bardzo cenisz sobie życie i swój stołek. A ja nie jestem tani. Te plotki są jak najbardziej prawdziwe.
- Cholera! Każdy, dosłownie każdy zawsze chce zarobić na cudzym nieszczęściu!
- To już twój problem. Więc?
- Szlag! Mogę dać trzydzieści i pięćdziesiąt. I do tego tydzień w moim burdelu za darmo.
- Trzydzieści pięć i pięćdziesiąt pięć. A zamtuz możesz sobie darować. Nie skorzystam.
Zastanawiał się przez chwilę, niczym rasowy kupiec, w myślach rachując za i przeciw, plusy i minusy. W końcu rzekł:
- Niech będzie! Cholera, za stary jestem już na to. Robię się miękki. Jak cycki burdelmamy - postukał w zamyśleniu palcem o biurko. Wszedł jeden ze strażników.
- Jeżeli chcesz czegoś się więcej dowiedzieć, porozmawiaj z moim czarodziejem. Sivaniusem. Sporo o tym wie. Oraz z tym...no... jak się nazywa ten dzieciak... Maarv! - pstryknął palcami. - Porozmawiaj także z Maarvem. To on zbierał informację. Widział każde ciało. Chyba wie o tym najwięcej.
Rosivid niemal przekroczył już próg, gdy zatrzymał go głos Gavelereina.
- Jeszcze jedno - zawahał się. - Czy to one? - wskazał na bronie skryte w pochwach przyczepionych po zewnętrznych stronach ud półdemona, każda długa na czterdzieści pięć centymetrów. - Czy to Fobos i Deimos? Te twoje sztylety, którymi utoczyłeś tyle krwi, tyle dusz posłałeś w zaświaty?
Zabójca skinął niechętnie głową.
- Mogę je zobaczyć? Dotknąć?
- Nie.
- Dlaczego?
Zawahał się przed odpowiedzią.
- I tak byś nie uwierzył.
Wyszedł. Strażnik zamknął drzwi z łoskotem.
*
Nie docenił Gavelereina. Szef miejscowego półświatka był na tyle zmyślny i obrotny, że miał na usługach władającego. To oznaczało że, po pierwsze: był inteligentny. Po drugie natomiast: zapobiegliwy. Nie wolno było lekceważyć osób, które były w stanie nająć i zatrzymać przy sobie kogokolwiek obdarzonego talentem magicznym. Nawet jeżeli ów parający się magią był jak Sivanius - dwudziestokilkuletni, wytatuowany gówniarz, wyrzucony z jakiejś akademii za niesubordynacje lub cokolwiek innego, co nie spodobało się tym zasuszonym starcom w wymyślnych, idiotycznych szatach. Tylko trzy rzeczy pozwalały się domyślać, że ma jakiekolwiek pojęcie o magii. Chuda, tyczkowata sylwetka człowieka, który nigdy w swym życiu nie najadł się do syta, dębowa laska z kryształem na czubku, oparta niedbale o ścianę jego sporej komnaty, oraz księgi. Dużo ksiąg. Poustawianych byle jak na półkach, pozostawionych na dużym stole, porozrzucanych na podłodze.
Młody władający pochylał się nad blatem, uważnie śledząc czytany przez siebie tekst jakiegoś woluminu. Nie zwrócił nawet uwagi na Rosivida, stojącego cierpliwie przed nim w milczeniu. Swoją uwagę półdemon skupił na kilku rzeczach. Rosnącej irytacji spowodowanej zbyt dużą jak dla niego liczbą lamp i świec. Chwilowemu lustrowaniu komnaty, w której oprócz krzywego kredensu, stołu i ogromnego łoża, nie było żadnych sprzętów. Czarnym tatuażom na bladej, częściowo odsłoniętej piersi tamtego. Lecz przede wszystkim uważnie przyglądał się rękom młodego czarodzieja. W każdej bowiem chwili mogły ułożyć się w magiczną inkantację, zdolną, w przypływie znacznego szczęścia, wypalić ogromną dziurę w piersi zabójcy.
- Czego dusza pragnie? - głos młodzieńca, nie, nie bójmy się użyć tego słowa, był taki, jakiego można się było spodziewać. Pełen życia, werwy, buty, młodzieńczej fantazji i energii.
- Przysyła mnie Gavelerein. Mam zająć się sprawą morderstw.
- Ach, następny straceniec? - Sivanius podniósł wzrok, aby lepiej przyjrzeć się kolejnemu, w jego mniemaniu, przyszłemu trupowi. Gdy ujrzał twarz Rosivida, w jego jadowicie zielonych oczach pojawiła się mieszanina strachu i zainteresowania. Podobnego do tego, jakie okazuje mędrzec badający kolejny eksponat. Odchrząknął. - Zapewne, wielu ludzi mówi ci, że wyglądasz jak dziwadło, więc ja tego nie powiem...
Mylił się. Zadziwiająco niewielu miało szansę kiedykolwiek dokładniej przyjrzeć się jego twarzy.
- Jak cię zwą? - młody władający mówił dalej, niezrażony brakiem reakcji tamtego.
półdemon zawahał się przez chwilę.
- Rosivid.
- Czekaj, czekaj - podrapał się po rudej czuprynie. Skąd on mógł być? Z Caerhedii? - Coś mi świta. Gdzieś już słyszałem to imię... Dawno temu... a może i nie? Coś ty takiego, bratku robił, że cię pamiętam...
- Nieważne. Powiedz wszystko co wiesz o sprawie. Natychmiast.
- Tak, tak! - wydawał się w tej chwili trochę roztrzepanym, marzycielskim młodzieńcem, który zapomniał wykonać powierzone mu zadanie, a teraz stara się wykręcić sianem od odpowiedzialności. - Hej, jestem tam no ktoś?! - krzyknął w stronę zamkniętych drzwi. Wszedł strażnik. - Kopsnij się no po Maarva i przyprowadź go w te pędy. Ale to biegiem!
- Więc? - zabójca skrzyżował ręce na piersi. Cierpliwość była tym, czego mu nie poskąpiono, choć jego demoniczne dziedzictwo wydawało się temu zaprzeczać.
- Zaraz, chwila! Poczekaj no bratku... - Sivanius zaczął w pośpiechu grzebać pośród ksiąg i papierów spoczywających na stole. Czoło przecięła mu pozioma bruzda zamyślenia. - Gdzie jest ta cholerna mapa? Mapa.. mapa... No gdzieś ją tutaj miałem, do cholery! Zaraz, zaraz...
Wyprostował się nagle, jak rażony piorunem.
- Już wiem! - zawołał. Szczeniacki uśmiech rozkwitł na jego twarzy. - Ty jesteś ten demoniczny zabójca, co wtargnął do Tarl-a-Vayna! Przecież to oczywiste, wszystko się zgadza! Oj, ostro wtedy im dałeś, tym wszystkim starym prykom z akademii. Kogo ty tam zabiłeś? Ech, nieważne! Szkoda że mnie wtedy już tam nie było, oddałbym wiele żeby to zobaczyć. Ale dobrze im tak!
- Cokolwiek - ogniki w oczach Rosivida migotały. To był zły znak. - Jest pod stołem.
- Co?
- Sporych rozmiarów rulon papieru. Zapewne mapa której szukasz.
Schylił się, wyciągając rzeczony przedmiot. Zgarnął na podłogę kilka ksiąg, uprzątając tym samym swe miejsce pracy, i rozwinął papier. Ich oczom ukazała się w miarę dokładna mapa slamsów z zaznaczonymi ważniejszymi miejscami. Nie była dziełem sztuki, lecz w zupełności spełniała swe zadanie. Kartograf musiał sporo sobie za nią policzyć.
- Dobra, zanim przyjdzie Maarv, powiem ci coś niecoś. Co dokładnie chcesz wiedzieć?
- Wszystko.
- Niewiele tego, tyle co nic. Najsampierw kilka faktów. To na pewno nie jest człowiek...
- To samo powiedział Gavelerein.
- Gavelerein pragnie, żeby to był człowiek - serdeczny ton w głosie młodzieńca znikł. - Nie mówi tego głośno, ufając rzekomo naszym słowom, lecz podświadomie chce, żeby to był tylko jakiś szaleniec. Łatwiej byłoby go wtedy złapać.
- Ale tak nie jest.
- Nie, nie jest. Na ciałach mniej zmasakrowanych ofiar widać ślady ogromnych kłów i pazurów. Bydle musi być wielkie. I lubi ostro sobie dokazywać. Aż dziw że nikt jeszcze go nie znalazł. Nawet nie widział.
- A co z ciałami bardziej okaleczonych?
- To krwawe ochłapy mięsa. Ledwie w tym można rozpoznać człowieka. Jedna wielka jatka. Kadłubki z rozprutymi brzuchami, nieraz same bebechy, porzucone kończyny, głowy z których ktoś zrobił miazgę. Ostatnią ofiarę chyba zeżarło na miejscu i zaraz wyrzygało.
- Ile jest ofiar?
- Jak dotąd? Jakieś pięćdziesiąt osób będzie. Osobiście uważam że mniej. Po prostu znajdujemy różne części tych samych ludzi w różnych miejscach.
- Długo to trwa?
- Ze dwa miesiące, coś koło tego.
- I nikt niczego nie słyszał? Nie widział? Nie chce mi się wierzyć.
- Wyobraź sobie, że ludzie najzwyczajniej w świecie się boją. Dziwne, nie? - młody władający zmrużył cynicznie oczy. - Ale tak na poważnie. To... coś działa zawsze w nocy, późno w nocy. Ludzie wtedy siedzą w domach, śpią, dupczą, chleją na umór, robią tysiące innych rzeczy. Jak usłyszą wrzask ofiary czy ryk czegoś, co rozrywa ją na strzępy, ryglują tylko mocniej drzwi i okiennice, chowają się pod pierzynę oraz udają, że nie istnieją. Co dziwniejsze, to pomaga. Bestia nie zaatakowała nigdy domu, nie wtargnęła do środka i nie wymordowała mieszkańców. Działa tylko na zewnątrz.
- A co z dziećmi? Słyszałem że też...
- Szczerze? Wiesz ile tu samopas biega tej małej gówniarzerii? Kradną, żebrzą, oddają swe ciała za pół darmo, a nocami szlajają się bez żadnej opieki, gdzie tylko ich nogi poniosą. To i potwór ma wyżerkę, choć podejrzewam, że te chudziny nie zaspokajają jego głodu.
- O ile robi to, żeby się najeść.
- Co masz na myśli?
- Ty mi powiedz. Podejrzewasz coś? Jakąś magię? Wilkołaka?
- Nie. Nie wyczuwam żadnej aury. Albo to bestia z lasu, z gór, czort jeden wie skąd jeszcze, która jakimś cudem dostała się do miasta, albo skubaniec potrafi dobrze się maskować. A wilkołak? Nie, to też nie to. Nowe ciała znajdujemy niemal codziennie, a w przypadku lykantropusa ataki zdarzały by się tylko podczas pełni. Myślisz że...?
- Nie wiem. Może. A może coś zupełnie innego. Może to demon?
- Czyli coś dla ciebie, co? Rodzinka? - Sivanius uśmiechnął się paskudnie.
Twarz Rosivida wykrzywił gniew. Wyglądała teraz wyjątkowo złowrogo i szpetnie. Ogień w oczach zatańczył wyraziściej, wściekle.
- Nie chcesz tego powtórzyć. Uwierz mi, naprawdę nie chcesz.
- Sądząc po twojej minie, to rzeczywiście nie. Ale sam przyznałeś, że coś takiego może tu być. Jeżeli tak, to co?
Wzruszył ramionami. Naprawdę doskonale to robił.
- Nic - odparł. - To dla mnie bez znaczenia. I tak wezmę tę robotę.
Drzwi otworzyły się, skrzypiąc szkaradnie. Wszedł średniej postury blondyn, młody chłopaczek, młodszy nawet niż Sivanius. Ubrany nijako, ale schludnie. Wyglądał na tego typu miejskiego cwaniaczka, któremu nie podawało się nawet ręki, w obawie przed utratą koszuli. Niewielki uśmieszek zdawał się być na stałe przyklejony do jego wychudzonej twarzy.
- Hej, panie czarodzieju! No co tam?
- Chodź no, jest sprawa. Ten tutaj zwie się Rosivid. - władający wskazał na nowo przybyłego. - Ten natomiast chłystek, złodziejaszek od siedmiu boleści, co tylko do kurew potrafi chodzić, to Maarv.
Chłopak wyciągnął rękę w stronę zabójcy, nie zmieniając wyrazu twarzy. Szybko jednak ją cofnął, niczym oparzony, gdy w mrokach kaptura dostrzegł pokrytą czerwoną łuską twarz. Uśmieszek jednak pozostał. Tylko oczy krzyczały ze strachu i zmieszania. Przez chwilę pojawiło się w nich nieodgadnione poczucie winy. Lecz przede wszystkim strach, zwierzęce przerażenie, potem natomiast ponura determinacja i ślad typowego miastowego cwaniactwa.
- Rosivid ma się zająć sprawą potwora.
- Więc patrzę na trupa - rzekł Maarv, siląc się na normalny ton. - Na twoim miejscu dałbym sobie z tym spokój i ruszył przed siebie, daleko stąd.
- Aż takie jest to beznadziejne? - demoniczne oczy zabójcy uważnie lustrowały chłopaka.
- Gorzej, wierz mi. Myślisz że masz jakieś szansę? Wierzysz w siebie? Widziałem ciała, wszystkie, także tych, co byli tu przed tobą, też pewni siebie, ufni w swe umiejętności, oraz liche doświadczenie. Wszyscy potem byli już tylko ścierwem, rozerwanym na kawałki, na widok którego zbierało się na porządnego rzyga. A ja musiałem na nich patrzeć, na każde pieprzone ciało, rozwleczone po bruku, z bebechami zamienionymi w girlandy. Myślisz że jak jesteś dziwadłem, to masz większe szanse niż oni? Że potwór potraktuje cię jak swojego i nie ruszy? Płonna nadzieja, przyjacielu.
- Myślę - twardy głos półdemona przeciął niezręczną ciszę - że już pojutrze rano będziesz wiedział, czy miałeś rację.
- Jestem tego pewien.
- Wystarczy - wtrącił Sivanius, zamaszyście stukając w mapę. - Bierz no igiełki w łapy i pokaż miejsca odnalezienia ciał.
- Wszystkie?
- Co to za problem? Dla ciebie? Twoja doskonała pamięć w końcu do czegoś się przysłuży. W końcu, czyż to nie ty przechwalasz się ciągle, że niczego nie możesz zapomnieć?
Przez kilka kolejnych minut chłopak cierpliwie wtykał kolejne igiełki symbolizujące ofiary. Gdy skończył, większość utworzyła cztery spore skupiska wokół dużego prostokąta na mapie.
- Widzisz?
- Co to za budynek?
- Świątynia oraz szpital kapłanów biedoty - rzekł władający. - Uprzedzając pytanie: tak byliśmy tam, tak, przetrząsnęliśmy wszystko, każdy pieprzony metr posadzki, każdą szafkę, piwniczkę i komórkę na miotły. Niczego nie znaleźliśmy, nawet najmniejszego kłaczka czy plamy krwi. A kapłani oczywiście niczego nie wiedzą. Mam na ten temat teorię. Albo, co jest mało prawdopodobne, siła wiary utrzymuje potwora daleko od świątyni, albo to właśnie tam gnieździ się to coś i działa według powiedzonka „nie sraj tam gdzie jesz”. A ty, co o tym sądzisz?
- Wysoką ma dzwonnicę?
- Świątynia? Znaczną - odparł Maarv. - Widać z niej prawie całe slamsy.
Na chwilę zapanowała cisza.
- A co w pozostałych dzielnicach? Ilu tam zabiło?
- Nic - chłopak wydawał się przygnębiony. - To się dzieje tylko u nas. Jakbyśmy, kurwa, nie mięli innych zmartwień. To jest właśnie najgorsze. Tym bogatym kupczykom i zadzierającym nosa szlachciurom nic się nie stało. Żyją sobie w bogactwie, bez zmartwień, bez kłopotów, mając wszystko na wyciągnięcie tłustej ręki. A nam pozostaje użeranie się z tym gównem. Mówił ci ktoś, że świat jest zdrowo popieprzony? Znam kilku takich stamtąd, których chętnie, bez mrugnięcia okiem rzuciłbym bestii na pożarcie. A tu gówno. To ścierwo najwyraźniej nie zamierza ruszyć dupy poza nasze małe piekiełko.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Rosividzie - Sivanius skrzywił się nieznacznie. - Co o tym sądzisz? O tym wszystkim? I co zamierzasz z tym zrobić?
- Co myślę? Nie wiem. Co zamierzam? To, co będzie konieczne.
- Zaiste, wyczerpująca odpowiedź. Wiele także wyjaśnia.
półdemon milczał, uważnie przypatrując się konstelacjom szpil. Cztery większe ich skupiska zawierały łącznie prawie trzydzieści zaznaczonych miejsc odnalezienia ciał. Pozostała dwudziestka rozsiana była po całym obszarze dzielnicy biedoty.
- Co tutaj jest, Maarv? - spytał, wskazując na cztery grupki igieł.
Władający prychnął gniewnie, przewracając oczyma w pogardzie.
- Ano to będzie tak - chłopak zaczął wyliczać na palcach, drugą ręką wskazując jednocześnie poszczególne miejsca. - Tu jest karczma „Pod pijanym gadem”. Największa w okolicy, można tam dostać całkiem strawne jadło i przednie piwo. To i klientów ma dużo, i to niemal każdego dnia. Zaraz obok jest lichwiarz, lecz to chyba nie ma żadnego znaczenia. Tutaj natomiast znajdziesz „Uśmiechniętą ladacznicę”, najdroższy i najlepszy zamtuz i slamsach. Dziwki tam są w miarę czyste i czasami nawet pozbawione tych cholernych choróbsk, wiem bo sam sprawdzałem... W każdym razie, klientów im też nie brakuje.
- Rozumiem do czego zmierzasz. A tutaj?
- To nasz ukochany plac targowy, jego mać. Musiałeś go zauważyć.
- Nie zwróciłem uwagi.
- Chyba bardzo się starałeś. Plac, jak to plac, nic szczególnego. Pusta przestrzeń między kamienicami, wybrukowana głównie kocimi łbami. Handluje tam to, co może się w tej okolicy uważać za kupców. Nic szczególnego, niewiele tam znajdziesz, a już w szczególności podarunku dla ukochanej. Co najwyżej handlary orżnął cię z pieniędzy, albo i stracisz całą sakiewkę, łącznie z paskiem.
- No dobrze. Ostatnie miejsce.
- Ach, to nasza chluba! Najlepsza szulernia w okolicy, ba! W całym mieście nawet. Grają tu lokalne sławy i przejezdni. Nawet można spotkać czasami kogoś stamtąd - tu chłopak machnął ręką w kierunku, gdzie najprawdopodobniej znajdowały się bogatsze dzielnice. - Jak tylko ktoś ma odpowiednie koneksje, oczywiście. Grają tam w co tylko sobie zachcesz, w każdą grę dozwoloną lub zakazaną w Imperium.
- Bestia więc wybiera te miejsca, gdzie najłatwiej w nocy na ofiarę i które w dzień odwiedza najwięcej ludzi - Rosivid mrużył przez chwilę oczy w zastanowieniu.
- Szuka świadków - wtrącił Sivanius. - Chce, aby każdy widział co zrobił. Jakby napawał się strachem.
- Po co?
- Abo to wiadomo, co się w czerepie takiego zalęgnie? - słowa Maarva naznaczone były gniewem i niepohamowaną złością na coś, co najwyraźniej zaprzątało jego umysł w danej chwili. - Nie wiadomo co to, nie wiadomo jak to wygląda, skąd jest i po co tutaj się znalazło, to i nie ma co rozwodzić się nad, dlaczego tak robi. Zło to zło.
- I mówi to ten, który kradnie innym ostatnie pieniądze? - władający zachichotał, lecz raczej niepewnie. Spoważniał pod uważnym spojrzeniem Rosivida.
- To chyba będzie wszystko - rzekł, prostując się. Ruszył w stronę drzwi. Zarówno przez głowę władającego, jak i kieszonkowca przemknęła myśli uznania dla oszczędności jego ruchów, wewnętrznej gracji i lekkości w każdym niemal geście. Jednocześnie byli niemal pewni, że ta sama lekkość i gracja może zamienić się w morderczy taniec jednego tancerza oraz jego broni. Taniec pełen śmierci, bólu i krwi.
- Kiedy się za to weźmiesz? - spytał Sivanius
- Jutro. - odparł nie odwracając się tamten.
- Wiesz, nie życzę ci powodzenia - stwierdził bez entuzjazmu władający. - Ta sprawa cuchnie i bez pomocy specjalisty od takich rzeczy nie ma co się za nią zabierać. Jest mi w zasadzie obojętne, co się z tobą stanie. Zapewne jutro twoje flaki przyozdobią bruk. Szkoda tylko tej twojej fikuśnej kurteczki i sztylecików. Niemniej posłuchaj mojej rady bo daję ją każdemu, kto się za to zabiera. Zostaw to, nie próbuj tego rozwiązać. To coś przerasta nas wszystkich. Najwyraźniej trzeba czekać aż samo się skończy. Nic nie poradzisz, ani twoje piekielne oczy, ani harda postawa, ani demoniczna krew. Po co się narażasz? Jaki masz w tym cel? Nie lepiej wyjechać stąd i zachować życie? Pojedziesz sobie gdzieś, gdzie znajdziesz lepszą robotę dla tych swoich ostrzy.
- Dlaczego to wszystko mówisz? Tak bardzo ci zależy na zniechęceniu mnie?
- Na zniechęceniu ciebie? Ani trochę. Mam to gdzieś. Właściwie, to powinienem robić coś zupełnie odwrotnego, wszak i ja mogę pożegnać się z tym wygodnym miejscem w świcie, jeżeli tą zbieraninę można tak nazwać, Gavelereina. Jestem jednak magiem, racjonalizm mam we krwi, a poza tym wiem kiedy sytuacja jest beznadziejna, kiedy nie można nic poradzić, kiedy należy wycofać się w cień i przeczekać. Tak właśnie jest teraz. I nie pomogą tu płacze biedaków, pieniądze, bogowie, ani tym bardziej dyletanccy poszukiwacze przygód. Potrzeba kogoś o znacznych umiejętnościach i doświadczeniu, kogoś bez strachu, kogoś w końcu, kto się nie zawaha.
- Piękne słowa. Teraz musisz jeszcze w nie uwierzyć.
- A ty? Wierzysz? W siebie?
- Wystarczająco aby wiedzieć, że strach jest naszym największym wrogiem.
- A umiejętności i doświadczenie?
- Zobaczymy pojutrze, czy mi ich wystarczyło. Wtedy powiesz zapewne także kilka innych słów.
- Nie omieszkam tego zrobić, Rosividzie. Nie omieszkam. Możesz tego być pewien.
*
Pragnienie.
Wzbiera, rośnie z każdą chwilą, z każdym oddechem. Próby powstrzymania go są żałosne i bezskuteczne. Niczym jest nienawiść, cierpienie, zło. Tylko zaspokojenie pragnienia się liczy, to cel i wymarzony Graal. W przeciwnym bowiem wypadku czeka karzący ból, dojmujący i niepowstrzymany, wdzierający się do każdego zakątka ciała, umysłu, duszy. Nie można powstrzymać bólu, tak jak nie można powstrzymać pragnienia. Trzeba to jednak zrobić, przynajmniej na tę noc, na tę chwilę. Niedługo świta, a głębokie cienie nie mogą nadejść, powstrzymywane nawałem spraw które trzeba dokończyć, rozmów, które trzeba odbyć, słów, które muszą zostać wypowiedziane. Inaczej tajemnica może zostać odkryta, a wszystko zaprzepaszczone. Mimo, że myśli zakończenia tego wszystkiego kiełkują w głowie, świadomość, że brak tej wewnętrznej siły i wiary aż nadto doskwiera. Poza tym nie można zapomnieć o strachu otępiającym umysł i rezygnacji szarpiącej duszę.
Niemniej, wszystko sprowadza się do pragnienia. Spotęgowanego, lecz mimo to płynącego z wnętrza, będącego własnością serca. Pragnienia, które spala, które nawołuje do poddania się zewowi krwi.
Pragnienia zabijania i krzywdzenia. Patrzenia na uciekające z oczu życie, słuchania wrzasków mordowanych. Wąchania smrodu zmasakrowanych ciał.
Cicho, na skraju słyszalności, a być może wewnątrz umysłu, brzęczy muzyka pragnienia.
Nie dziś jednak. Jutro. Tak, już jutro. Dzisiaj musi zostać powstrzymane, ze strachu, zwątpienia, dla pozorów. Jutro jednak... Nie będzie można już zrobić nic.
*
Deszcz jednostajnie zraszał ciemność.
Tylko uważne uszy byłby w stanie wychwycić jednostajne uderzenia o bruk skórzanych, miękkich butów. Ich właściciel nie chciał jednak się ukrywać. Był przecież u siebie, w znajomej okolicy, nie musiał się niczego obawiać, Raźnym krokiem wchodził w mdłe kręgi światła rzucane przez nieliczne oszklone, prymitywne lampy, niemal zwykłe pochodnie.
Nikt jednak, żaden wyszkolony złodziej, szpieg, łowca, nie byłby w stanie usłyszeć ani zobaczyć towarzyszącej mu osoby, odzianej w czerń postaci o twarzy zakrytej niebieskim szalem, posiadającej tajemnicze i niesamowite, demoniczne oczy.
- Dlaczego tak się chowasz? - Maarv wydawał się być rozdrażniony. - Przemykasz z cienia w cień, jakby ścigało cię stado ślepych demonów.
- Kwestia przyzwyczajenia - odparł spokojnie Rosivid, jednostajnym tempem idąc nieopodal złodzieja.
- Jak uważasz. Czego zatem jeszcze chcesz?
- Chciałem porozmawiać. Są pewne rzeczy które muszę wiedzieć.
- Myślałem, że Sivanius powiedział już wszystko.
- Potrzebuję informacji z pierwszej ręki. Poza tym, nie chciałbym aby się temu przysłuchiwał.
- Dlaczego? Nie ufasz mu?
- Może. A powinienem?
Chłopak zaklął szpetnie gdy omal się nie przewrócił o wystający kawałek bruku.
- Taki z niego mag, jak z burdelmamy cnotka niewydymka. Podobno wyrzucili go z jakiejś tam akademii po dwóch latach nauki. Pewnego dnia, jakieś ze trzy miesiące będzie, przyszedł do Gavelereina, obdarty, brudny, z tym swoim kijaszkiem, kilkoma księgami, i, jak to sam ładnie powiedział, zaoferował swe skromne usługi. Moim zdaniem to łgarz i krętacz, który, oprócz tego, że zna kilka przydatnych zaklęć, to przede wszystkim jest zajęty dbaniem o własny zad. Prędzej oddałbym duszę demonom, niż zaufał mu. Dlatego nie dziwię się też, że i ty na niego krzywo patrzysz, choć przecież nie mniejszy z ciebie dziwoląg. Bez obrazy, ale śmierdzi od ciebie magią na kilometr.
- Co masz na myśli?
- Ano, chodzi mi głównie o to, że w tłumie to cię całkiem łatwo rozpoznać, co nie? Raczej twoja gęba ani nie nakłania do bratania się, ani tym bardziej nie sprawia, że będziesz sobie spokojnie chadzał między ludźmi. Jak ty w ogóle dajesz sobie radę z życiem, że nie wspomnę nawet o byciu zatwardziałym zabójcą, co to samym spojrzeniem potrafi kogoś zamordować?
- Jakoś. Liczy się determinacja. I bardzo dobre ostrza.
- A do tego mocne nogi, prawda?
- Raczej dobre buty. Wystarczająco ciche, aby można przemykać między cieniami.
Szli przez chwilę w milczeniu. Maarv stwierdził w duchu, że nie słyszy najmniejszego stąpnięcia, nawet najmniejszego szmeru czy tarcia materiału o materiał. Żadnego dźwięku. Nie chciałby, aby to on się stał celem dla półdemona. Czy miałby jakieś szanse? Zwłaszcza w nocy? Czy zdołałby zobaczyć cokolwiek poza ognistymi oczyma i błyskiem magicznej stali? Czy poczułby chociaż własną śmierć? Pocieszał się, że przynajmniej w biały dzień idący obok niego zabójca miałby znacznie trudniej.
Próżna nadzieja. I w dodatku, całkowicie rozmijająca się z rzeczywistością.
- Słuchaj - rzekł w końcu. - Jeżeli chcesz o coś zapytać, to pytaj teraz. Zostało tylko kilka godzin do świtu, a ja jeszcze nie spałem. Dobrze chociaż, że już po godzinach żerowania bestii. Przynajmniej bezpiecznie można się przejść. A może nikogo dzisiaj nie zabiła?
- Skąd to przypuszczenie?
- Nie zawsze odnajdujemy świeże ciała. Czasami są przerwy, jednak tylko jednodniowe. Jeżeli tej nocy nikt nie zginie, to kolejnej kogoś dopadnie na pewno. A poza tym, czy słyszałeś może gdzieś krzyk rozrywanej ofiary?
- Oglądałeś wszystkie trupy - rzekł, ignorując pytanie tamtego. - Trochę to dziwne zajęcie.
- Nie robię tego, bo mi się to podoba. Widzisz, mam dziwną przypadłość. Bardzo dobrą pamięć. Zapamiętuje niemal wszystko. Kiedy tylko zorientowano się, z czym mamy do czynienia, polecono mi oglądać ciała i nigdy nie zapominać. Wiesz jakie to jest ciężkie zajęcie? Cholernie, tyle ci tylko powiem. Muszę wypić potem spory antałek siwuchy, aby to wszystko sobie w czerepie poukładać. A i tak gdy wspominam niektóre widoki, te chore obrazy masakry, to zbiera mi się na solidnego rzyga - westchnął. - A wszystko przez tego pieprzonego czarodzieja od siedmiu boleści. To był jego pomysł. Może się bowiem nagle okazać, że wpadnie na jakiś ważny trop i będzie potrzebował informacji o poprzednich masakrach. Ta, już to widzę. Prędzej schla się jak świnia i pójdzie do burdelu.
- Opowiedz mi zatem o odnalezionych dzisiaj ciałach. Interesują mnie głównie rany. Skup się na nich.
Złodziejaszek zwolnił kroku i stanął w słabym świetle latarni. Zamknął oczy.
- Były dwa - rzekł w końcu, nie rozchylając powiek. Tarł w zastanowieniu czoło. - Z jednego została parująca kupa flaków, więc nie warto się nim zajmować. Drugie ciało to kobieta. Jest wbita na pobliską latarnie. Z krocza zwisają jej pęki jelit. Jest naga, przechylona na jedną stronę. Na plecach ma głębokie bruzdy, rany po pazurach - zawahał się. - Jest ich pięć. Szerokich, biegnących od szyi do krzyża, Brzuch jest rozerwany. Nie! Rozgryziony, wyraźnie widać głębokie ślady szeroko rozstawionych zębów. Podobne widać na lewym barku. Urwał kawał mięsa, razem z połową szyi. Kobieta... ciało nie nosa, ust, oczu, uszu. Makabra.
- Pazury. Skup się na pazurach.
Zasapał ciężko.
- Nie są to czyste cięcia. Raczej jakby wbił głęboko i z całej siły pociągnął...
- Zakrzywione. Może tylko rozrywać, nie ciąć.
- Skoro tak mówisz. W każdym razie, rozerwały kręgosłup jak gdyby to był tylko patyk.
- Teraz brzuch. Ślady na krawędziach rany.
- Też rozerwana. Wbił zęby w okolicach pępka i odgryzł spory kawał mięcha... - twarz Maarva prz
Piekielnik i Potwór - cz.1 (fantasy)
1
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:41 przez Patok, łącznie zmieniany 2 razy.
Wenn ist das Nunstuck git und Slotermeyer? Ja! …Beierhund das Oder die Flipperwaldt gersput.