Wciąż wzdłuż strażnicy...

1
Po pierwsze jestem nowy, witam wszystkich serdecznie i bardzo sie ciesze ze istnieje takie forum :)Bez zbędnych formalności przechodzę do rzeczy - jak na razie pierwsze dwadzieścia stron mojej przyszłej - miejmy nadzieję - powieści :)



Miłej zabawy.



Marcin Zientek



Wciąż wzdłuż strażnicy...



Bob Dylan

All Along the Watchtower





"There must be some way out of here," said the joker to the thief,

"There's too much confusion, I can't get no relief.

Businessmen, they drink my wine, plowmen dig my earth,

None of them along the line know what any of it is worth."



"No reason to get excited," the thief, he kindly spoke,

"There are many here among us who feel that life is but a joke.

But you and I, we've been through that, and this is not our fate,

So let us not talk falsely now, the hour is getting late."



All along the watchtower, princes kept the view

While all the women came and went, barefoot servants, too.



Outside in the distance a wildcat did growl,

Two riders were approaching, the wind began to howl.













































28.10.2007, Niedziela, godzina 22:10



To tutaj wszystko się zaczęło, na dachu tego wieżowca. Po co tutaj przyszedłem? Sam nie wiem. Ale czuje, że powinienem dzisiaj tu być.

Był chłodny jesienny wieczór, a ja stałem u stóp jednej z gwiazd – wielkich mrówkowców położonych niedaleko centrum Katowic – świadectwie o tym, że komuniści nie byli znowu tak zupełnie pozbawieni wyobraźni.

Zadarłem głowę. Jestem tutaj ostatni raz – uświadomiłem sobie z przerażającą jasnością. Cokolwiek jutro zrobię nigdy już tutaj nie wrócę. Nigdy już nie wejdę na ten dach – będę daleko stąd, albo nie będę w stanie się zmusić, by tutaj wrócić. Wiedziałem, że taka chwila nadejdzie, ale dopiero tutaj, teraz, stojąc tak blisko miejsca w którym zaczęła się cała historia, zdałem sobie sprawę ile to dla mnie znaczy i jak ważny jest jutrzejszy dzień.

Sięgnąłem do kieszeni z cicha nadzieją, że w paczce zostało jeszcze kilka papierosów. Są – dokładnie cztery – mało jak na cała noc, ale nie chciało mi się iść do kiosku. Muszą wystarczyć.

Wszedłem do klatki schodowej – zamek w drzwiach kiedyś na pewno bronił dostępu obcym, widocznie jednak owi obcy poczuli się urażeni i zdecydowali się go usunąć – prawdopodobnie łomem. Dla mnie to lepiej – nie trzeba wmawiać mieszkańcom że w końcu zjawiła się ekipa z gazowni.

W sieni panował półmrok. Goła żarówka dawała niewiele światła. Prawie po omacku, trzymając się balustrady, dotarłem na półpiętro. Winda nie działała. Spojrzałem na schody jak na najgorszego wroga – dwadzieścia pare pięter. Trudno. Zacząłem się wspinać.

Na ostatnie piętro dosłownie się wczołgałem – byłem wykończony. żeby dostać się na dach, musiałem jeszcze sforsować drzwi – nic trudnego, ale na razie zbyt trzęsły mi się ręce. Usiadłem na ostatnim stopniu i zapaliłem papierosa, czekając aż dojdę do siebie. Cholera, może jednak trzeba było skoczyć do kiosku?

Drzwi prowadzące na dach były stare i zniszczone, kiedyś był w nich zwykły zamek, ale ktoś postanowił go wyłamać. Czyżby specjalista który otwierał drzwi na dole? Albo jakiś samobójca? Kto by to nie był - trzeba przyznać, robotę wykonał bardzo rzetelnie – teraz w miejscu starego mechanizmu ziała ogromna dziura. Jako, że na nowe drzwi pieniędzy nie było – postanowiono przykręcić do framugi i samych drzwi dwie żelazne sztaby i połączyć je po środku kłódką.

Sztaby wyglądały bardzo solidnie. Szkoda, że kłódka była tandetna.

Chwila grzebania wytrychem i droga na dach stała otworem. „Chwila grzebania” – łatwo powiedzieć, prawda? Gdy tylko sobie przypomnę ile czasu zabrało mi opanowanie tej sztuki...

Wiatr i chłód – oto pierwsze co odczuwa się stojąc na dwudziestym piątym piętrze. Zupełnie jak wtedy...

Przeszedłem wzdłuż nadbudówki i usiadłem pod ścianą twarzą w kierunku jasno oświetlonego centrum.

Znowu zachciało mi się palić. Naprawdę trzeba było kupić papierosy. Trudno. Na razie muszę wytrzymać.

Zapatrzyłem się w dal.

Po co wtedy tutaj przyszedłem? Chyba po to, żeby pobyć trochę samemu – poszukać siebie – jak by zapewne powiedział jakiś „wykształciuch”. A może po prostu chciałem się schlać w ustronnym miejscu. Uśmiechnąłem się krzywo.

Cholera – muszę zapalić.



***



16.04.2007, Poniedziałek, godzina 21:53



Jasny gwint, ale tu wieje. Ktoś się powiesił, czy co? Do tego zimno jak cholera. Całe szczęście, że zabezpieczyłem się na taką ewentualność. To znaczy – kupiłem flaszkę. Pół litra zwykle wystarczało żeby dokumentnie się znieczulić. Mam tylko nadzieję, że stąd nie zlecę.

Podszedłem do krawędzi i lekko się wychyliłem. Zagwizdałem cicho – naprawdę tutaj wysoko.

Nagle zakręciło mi się w głowie. Poszukałem ręką oparcia, ale trafiłem tylko na powietrze. Zatoczyłem się i mocno wychyliłem się poza krawędź. Przez chwilę balansowałem na krawędzi, po czym w końcu udało mi się odzyskać równowagę. Powoli odsunąłem się od otchłani. Jasna cholera! Prawdziwy cud, że nie spadłem. Zdałem sobie sprawę, że się spociłem.

Zdjąłem plecak i usiadłem pod ścianą. Drżącymi rękami wyciągnąłem butelkę i pociągnąłem porządny łyk. Ciepło rozlało się po moim ciele. Od razu poczułem ulgę, a serce powoli wracało do normalnego rytmu. Jeszcze raz sięgnąłem do plecaka i wydobyłem świeżo napoczętą paczkę Cameli i sfatygowaną zapalniczkę po ojcu. Usiadłem wygodniej i po kilku nieudanych próbach udało mi się zapalić papierosa.

Zmrużyłem oczy przyglądając się panoramie Katowic. ściemniało się już, paliły się uliczne latarnie. Sznury samochodów znikały i pojawiały się w wylocie tunelu pod rondem. Na samym rondzie był znacznie mniejszy ruch. Pamiętam czasy, kiedy to miejsce było przekleństwem mieszkańców centrum – wielokilometrowe korki, wypadki, bezustanne wrzaski i obelgi którymi obrzucali się nawzajem kierowcy. Ach, wspomnienia...

Zaraz obok znajdował się jasno oświetlony Spodek – czytałem na jakimś plakacie, że dzisiaj miał odbyć się koncert jakiegoś zespołu rockowego... Zaraz, jaka to była nazwa... a tak – pamiętam – Kwas. Przynajmniej nie kryją swoich upodobań.

Pokręciłem głową. Nigdy nie zrozumiem kochających takie imprezy – tłok, ścisk, smród setek spoconych ludzi, najczęściej marne nagłośnienie i na dodatek każą sobie za to płacić ciężkie pieniądze. A co z unikalną atmosferą, kontaktem muzyków z publicznością? Może coś w tym jest, jeśli jednak ktoś koniecznie chce zostać obsikanym, czy zarobić butelką w łeb – to służę uprzejmie – i to nawet za darmo – tak z dobrego serca. Parsknąłem śmiechem – nie ma co, miłosierny samarytanin ze mnie.

Oderwałem wzrok od Spodka. Po lewej stronie w niebo wrzynał się najwyższy w okolicy budynek - kompleks Altusa – hotel, kino, dobrze zaopatrzony bar – jednym słowem wszystko co potrzebne do życia współczesnemu biznesmenowi zebrane w jednym miejscu. Szkoda, że jestem biedny, ale już niedługo...

Spojrzałem w kierunku rynku. Z tej odległości nie było szans go zobaczyć, wszędzie jedynie dachy i dachy – prawdziwa dżungla. Tyle, że reguły są inne – równie brutalne, ale zdecydowanie mniej jasne.

łyknąłem kropelkę naszego najpopularniejszego towaru eksportowego i skierowałem wzrok w niebo. żadnych chmur, ale łuna bijąca od miasta sprawiała, że można było zobaczyć jedynie kilka najjaśniejszych gwiazd. Choć uwielbiam życie w naszej ukochanej aglomeracji, to muszę oddać sprawiedliwość, że nocne niebo najpiękniejsze jest właśnie na wsi – setki, tysiące konstelacji...

Wtem usłyszałem skrzypnięcie drzwi prowadzących na dach. Ktoś zauważył, że włamuje się tutaj i wezwał policję? Wspaniale. No po prostu, świetnie. Ciekawe, jak się z tego wyłgam. Siedziałem po prawej stronie nadbudówki w której znajdowały się drzwi, tak, że w pierwszej chwili byłem niewidoczny dla intruza. Wystarczyło jednak, by dzielny stróż prawa przeszedł kilka metrów i przez następne 48 godzin będę oglądał świat w kratkę. Siedziałem bez ruchu, mając nadzieję, że przydział szczęścia na dzisiejszy dzień jeszcze mi się nie wyczerpał.

Minuty mijały, a żaden pałkarz nie pojawił się na horyzoncie.

Wstałem powoli, zostawiając plecak i butelkę pod ścianą. Skradając się, dotarłem do rogu budowli i ostrożnie się wychyliłem. Nie zamknięte drzwi, skrzypiały poruszane wiatrem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nikt ich nie pilnuje. Wrócić po plecak i wiać? Ale kto wszedł na dach? Rozejrzałem się, ale nikogo nie zauważyłem.

Postąpiłem jeszcze kilka kroków i wtedy ją spostrzegłem. Siedziała swobodnie na krawędzi dachu, nogi spuściwszy w przepaść i spokojnie paliła papierosa. Pierwsze co rzucało się w oczy to włosy – krótko ścięte, mieniące się wszystkimi odcieniami czerwieni. Niczym ogień – pomyślałem. Była ubrana w starą, podniszczoną kurtkę z wojskowego płótna. Kilka kroków od niej leżał wymięty plecak z podobnego materiału.

Po co tu przyszła? Samobójczyni? Ale czy każdy kto przychodzi w takie miejsce musi od razu chcieć się zabić? Jeśli nie, to po co tutaj przychodzić? Więc co ja tu, do jasnej cholery, robię? Dobre pytanie.

Wróciłem do swojego plecaka, i wziąłem butelkę.

Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, podszedłem do nieznajomej. Jeśli mnie usłyszała to nie dała tego po sobie poznać - w dalszym ciągu siedziała wpatrzona w dal.

Modląc się w duchu, by znowu nie zakręciło mi się w głowie, usiadłem obok dziewczyny. Spojrzała na mnie, a na jej twarzy nie pojawiło się nawet śladowe zdziwienie.

Spuściła wzrok na butelkę i uśmiechnęła się lekko.

- Można? – zapytała. Miała przyjemny, lekko zachrypnięty głos.

Nie wiedziałem co powiedzieć, więc bez słowa podałem jej alkohol. Wypiła niewielki łyk, krzywiąc się przy tym lekko.

Wyciągnąłem papierosa i zapaliłem przyglądając się nowej towarzyszce. Miała całkiem ładną twarz, na bladej cerze wyraźnie odcinały się liczne piegi. Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie jej spojrzenie – jej zielone oczy mówiły: „Widziałam już wszystko i wszystko przeżyłam. Nie możesz mnie niczym zaskoczyć. A nawet jeśli Ci się to jakimś cudem uda, to i tak mnie to nie zainteresuje”

łyknęła jeszcze raz po czym nie patrząc na mnie, oddała mi butelkę. Postawiłem ją między nami.

Przez chwilę panowała cisza, po czym nieznajoma nagle odwróciła się, wyciągając do mnie rękę

- Sara – przedstawiła się

- Dawid – uścisnąłem jej dłoń. Uśmiechnęła się do mnie. Miała piękny uśmiech.

W ten dziwny, wręcz nieprawdopodobny sposób poznałem Sarę Bergmann i to właśnie w ten właśnie wieczór moje życie miało się zmienić nie do poznania.





***



18.04.2007, środa, godzina 10:07



Uwielbiam takie poranki – niebo zasnute ołowianymi chmurami, zimny deszcz i zapach gorącej kawy – żyć nie umierać.

Siedziałem w kawiarni „7 niebo” na ulicy Wolności, w Chorzowie. Lubiłem tą knajpkę – półmrok, dębowe stoły, nastrojowe ozdoby z wikliny, w tle cicha muzyka no i przede wszystkim dobra kawa.

Spojrzałem na zegarek – za dziesięć jedenasta. Umówiłem się dopiero na wpół do dwunastą, dzisiaj jednak przyszedłem wcześniej – lubiłem czasami posiedzieć w samotności, odprężyć się, poczytać gazetę – innymi słowy – zwolnić na chwilę.

Więc co tam słychać w wielkim świecie... Wyciągnąłem z torby Wyborczą – tak, wiem, że to banda sępów goniących za tanią sensacją, ale mam do nich pewien sentyment - i spojrzałem na artykuł na pierwszej stronie.

„Na tropie terrorystów” – głosił tytuł.

Terrorystów? A tak, pamiętam, pół roku temu wysadzili siedzibę sejmiku mazowieckiego. Profesjonalna robota. Pojawili się znikąd, obezwładnili ochronę, podłożyli trzy ładunki wybuchowe w newralgicznych punktach budynku i zniknęli niczym sen jaki złoty. Z gmachu została jedynie dymiące zgliszcza i malownicza kupa gruzu. Nie wszystkim udało się opuścić budynek. Była z tego wielka afera. Dziennikarze po prostu posikali się ze szczęścia i przez następne dwa miesiące bez przerwy wałkowali ten temat.

Więc dorwali ich?

Wczytałem się w treść artykułu.

Wczoraj, w podwarszawskim Pruszkowie Piotr S. wraz z grupą przyjaciół świętował swoje urodziny. Zabawa przeciągnęła się do późna w nocy. Około drugiej nad ranem, w całym domu nagle zgasły wszystkie światła. Krótko po tym do budynku wtargnęli funkcjonariusze oddziału antyterrorystycznego komendy stołecznej policji. Kilka minut później pechowy solenizant , zakuty w kajdanki znalazł się w radiowozie mknącym w kierunku Warszawy.

Piotr S. z wykształcenia doktor nauk chemicznych, zatrudniony jako adiunkt na Wydziale Chemii Uniwersytetu Warszawskiego podejrzany jest o wyprodukowanie materiałów wybuchowych użytych w głośnym zamachu bombowym w siedzibie Sejmiku Województwa Mazowieckiego sprzed pół roku. Z zebranego materiału wiadomo, że podejrzany działał na polecenie skrajnej organizacji anarchistycznej „Black and Red” odpowiedzialną za wspomniany wyżej akt terroru. Rzecznik Policji Mirosław Brędkowski nie kryje zadowolenia z aresztowania Piotra S. i twierdzi, że fakt ten jest „milowym krokiem na drodze do rozwiązania tej nader skomplikowanej sprawy i ujęcia wszystkich odpowiedzialnych za to straszliwe wydarzenie”.

Z nieoficjalnych źródeł wiadomo nam, że na trop Piotra S. policjantów naprowadził anonimowy informator (prawdopodobnie ktoś z bliskiego otoczenia podejrzanego) który przekazał im, że Piotr S. krótko przed 11 listopada ubiegłego roku otrzymał zlecenie na wykonanie dużej ilości C-4 – materiału wybuchowego którego ślady wykryto na miejscu tragedii.

Z wiadomości do których udało się dotrzeć naszemu reporterowi wynika, że podejrzany odmówił składania zeznań i zażądał kontaktu z swoim adwokatem.

Obecnie Piotr S. przebywa w Warszawskim Areszcie śledczym i objęty jest wyjątkowo ścisłą ochroną policji.

Bosko – nie dość, że pismacy powiedzieli zamachowcom, że ktoś, kto może ich wydać wpadł w łapy policji, to jeszcze dodali informację, gdzie przebywa i że muszą się spieszyć, bo jeszcze nie zaczął sypać. Założę się, że nie minie tydzień, a delikwent popełni „samobójstwo”.

Zamówiłem jeszcze jedną kawę i zapaliłem pierwszego dzisiaj papierosa.

Swoją drogą, jestem ciekaw co kieruje tymi terrorystami? Czy oni naprawdę wierzą w to, że wysadzając w powietrze kilka budynków i zabijając paru ludzi zmienią świat? A jeśli nie, jeśli zostało im jeszcze trochę rozumu w głowach, to po co to robią? Dla rozrywki, emocji, chorej przyjemności zadawania bólu? „Dziwny jest ten świat...”

Ktoś klepnął mnie w ramię

- Nie śpij, Rebbe – powiedział Pepe siadając – bo cię okradną

Spojrzałem na zegarek.

- Stało się coś?

Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. Nie uważam siebie za autorytet w kwestii urody, szczególnie jeśli chodzi o płeć "brzydką", ale jeśli ktoś przypadkiem zapytałby mnie o zdanie, to bez chwili wahania stwierdziłbym, że Pepe miał paskudną gębę.

- Co niby miało się stać?

- Pierwszy raz w życiu zjawiłeś się przed czasem.

Uśmiechnął się szeroko.

- Mam dobre wieści i nie mogłem usiedzieć w domu. Zresztą ty też jesteś wcześniej.

Pepe był naszym kontaktem z półświatkiem. Handlował marihuaną. Nie był grubą rybą i miał na tyle rozumu, by być tego świadomym. Z drugiej strony, nie był drobnym dealerem wciskającym narkotyki licealistom. Jego klientelę stanowili głównie drobni biznesmeni, urzędnicy na średnich stanowiskach, nawet jeden nauczyciel – generalnie ludzie, których nie podejrzewałoby się o zamiłowanie do nielegalnych używek. Nie zbijał kokosów, ale nie narzekał. No i zawsze pozostawały kontakty które nawiązywał prowadząc swą działalność. Jak się okazało – bardzo użyteczne kontakty.

- Spotka się z nami? - zapytałem

- Tak, w sobotę, w miejscu które ustaliliśmy.

Kiwnąłem głową. – Dobra robota.

Rozmowę przerwał kelner, który podszedł do naszego stolika. Szymon wziął setkę wódki. Po chwili wahania zamówiłem to samo. W końcu sukces trzeba uczcić.

- Za udaną akcję – stuknęliśmy się szklaneczkami. Wypiłem duszkiem. Alkohol palił gardło, ale i rozgrzewał ciało. Skrzywiłem się. Trzeba było wziąć coś do zapicia. Trudno.

- Kiedy powiadomisz resztę? – zapytałem.

Pepe spojrzał na zegarek.

- Za pół godziny muszę być u Sanchza. Mozart już tam będzie.

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Z nagłą jasnością uświadomiłem jak wiele rzeczy może pójść nie tak, jak wielu sytuacji nie sposób przewidzieć i jak bardzo ryzykujemy. Tak, przyznaję się – bałem się. Trudno się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale w tym momencie naprawdę gotów byłem zrezygnować z całej akcji.

- Nie boisz się? – nie wytrzymałem – jeśli nas dorwą, to przez następne dziesięć lat będziemy dawać dupy w pierdlu.

Pepe uśmiechnął się tylko i klepnął mnie w ramię.

- Będzie dobrze – powiedział tylko, poczym wstał. – Muszę lecieć.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym wyszedł. Zobaczyłem go jeszcze przez okno kawiarni, gdy stawiał kołnierz by ochronić się od zacinającego deszczu. Po chwili zniknął mi z oczu.

Zapaliłem kolejnego papierosa. Ostatnio za dużo palę, ale nerwowy czas nie sprzyja w rzucaniu nałogu.

Naprawdę miałem wątpliwości. Pepe może się już przyzwyczaił, ale ja pierwszy raz w życiu miałem złamać prawo, na dodatek w taki sposób. Fakt, to ja wymyśliłem całą akcję i namówiłem innych by mi w niej pomogli, jednak teraz, gdy plan zaczynał stawać się rzeczywistością, zobaczyłem cała sprawę w nowym świetle. To już nie wymysły, to nie żaden film - to życie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Teraz jednak już za późno by się z tego wycofać, nie tracąc jednocześnie twarzy.

Skinąłem na kelnera.

- Jeszcze raz to samo.

Wypiłem. Za drugim razem zawsze lepiej smakuje. Zamknąłem oczy i kilka razy głęboko odetchnąłem. Poczułem że napięcie ustępuje. Jednak wódka rzeczywiście jest napojem bogów. żadne tam francuskie sikacze, żadne tam piwo – woda ognista to jest to – to najlepsza towarzyszka i prawdziwa przyjaciółka która nie opuści Cię w potrzebie, to różowe okulary przez które świat wydaje się piękny, a życie nie boli tak bardzo.

Czy jestem już alkoholikiem? Uśmiechnąłem się lekko.

Spojrzałem na stół i dopiero teraz zauważyłem małą świeczkę w wiklinowym koszyku. Wyciągnąłem zapalniczkę i po krótkiej walce udało mi się ją zapalić. Podpaliłem knot i zapatrzyłem się w ogień.

Zupełnie jak jej włosy. W piątek znowu się spotykamy. Mam nadzieję, że do tego czasu przestanie padać.

Sara była... niepospolita. I taka też była nasza znajomość. W tamten pamiętny wieczór, gdy pierwszy raz się zobaczyliśmy, nie wymieniliśmy wielu słów. Siedzieliśmy wpatrzeni w świat rozpościerający się pod naszymi stopami, zatopieni w milczeniu, zasłuchani w odgłosy miasta, osobliwą melodię życia. To dziwne, ale nie krępowało mnie to, przeciwnie - czułem się odprężony. Myślę, że ona także. Po jakimś czasie położyła mi głowę na ramieniu, a ja ją objąłem. Czułem jej ciepło i delikatny zapach mięty. Zastygliśmy w tej pozycji na dłuższy czas. Nie, nie było w tym pożądania, jedynie nieodparte wrażenie, że znamy się nie od dziś i że wiele dla siebie znaczymy. Nigdy w życiu nie czułem się tak dobrze. Dziwnie to brzmi w moich ustach, prawda? Coś się we mnie wtedy poruszyło, coś o czym myślałem, że już przepadło na zawsze...

Potem wstała, przy wejściu na dach rzuciła tylko, że za tydzień znowu tu będzie. Nie wiem jak długo jeszcze tam siedziałem. Po pewnym czasie zauważyłem, że opróżniłem całą butelkę. W głowie już nieźle mi szumiało, podczołgałem się więc pod ścianę przybudówki i zasnąłem. Następnego ranka obudziłem się z okropnym bólem głowy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że jestem cały mokry – musiało się rozpadać w nocy, a ja byłem zbyt pijany, by to zauważyć. Normalka. Po prostu życie musiało dać mi do zrozumienia, że wcale takie cudowne nie jest, a poprzedni wieczór był jedynie krótkim zawieszeniem broni. A może to był sen? W każdym razie w piątek spędzę noc pod gołym niebem. Mam nadzieję.

Oby tylko do tego czasu przestało padać...





***



18.04.2007, środa, godzina 11:25



Komisarz Streckbein czuł się paskudnie. Miał katar, łamało go w kościach, a w skroniach odczuwał bolesne pulsowanie. Fakt, że musiał wyjść z ciepłego wnętrza samochodu prosto na deszcz i słotę, wcale nie poprawiał mu nastroju. Zmusił się jednak i wygramolił się na zewnątrz. Przez chwilę szukał w kieszeniach kluczyków, a gdy wreszcie je znalazł, zamknął nimi kolejno wszystkie drzwi swojego Opla. Centralny zamek w dalszym ciągu, uznawany był przez administrację za zbędny wydatek.

Postawił kołnierz brązowego płaszcza i mrucząc pod nosem ciche przekleństwa ruszył wzdłuż chodnika. Z zasady nie nosił parasola – uważał, że wygląda z nim, jak podstarzały idiota. Włożył ręce w kieszenie i skręcił w prawo na ulicę Wolności.

Po chwili stanął przed wejściem do kawiarenki. W progu wpadł na niego młody, brodaty człowiek w czarnej wełnianej kurtce. Młodzieniec rzucił tylko burkliwe „przepraszam” i ruszył w górę ulicy. Policjant śledził go przez chwilę wzrokiem, poczym wszedł do lokalu.

Wewnątrz było prawie pusto. Zajęty był tylko jeden, ustawiony na samym końcu pomieszczenia, stolik. Streckbein rozpoznał swojego człowieka i ruszył w jego stronę.

Igor Stieczkin miał około czterdziestu lat, choć wyglądał o wiele starzej. Głębokie zmarszczki na czole i wokół oczu, oraz siwa broda nadawały mu dobrotliwy, wręcz patriarchalny wygląd. Był jego informatorem od ponad roku i jak do tej pory wszystkie wiadomości jakich dostarczał pokrywały się z prawdą. Dlaczego to robił? Miał zdrową motywację – osobiste porachunki z swoim szefem. Komisarz nie wiedział o co dokładnie chodziło – a więc prawdopodobnie o pieniądze. Gdyby Stieczkin miał jaja, załatwiłby swojego mocodawcę dawkując mu odpowiednią porcję ołowiu prosto między oczy. Najwidoczniej jednak, Rosjanin jaj nie miał i postanowił szkodzić interesom swojego zwierzchnika dostarczając policji cennych informacji. Obrzydliwe, acz użyteczne. Dla obu stron.

- Witaj Igorze. Cóż ciekawego masz mi dzisiaj do przekazania – powiedział Streckbein siadając. Rosjanin spojrzał mu w oczy. Szare tęczówki były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.

- Na piątek planowany jest przerzut dużej ilości broni. – Streckbein uśmiechnął się nieznacznie i uniósł brwi w lekkim zdziwieniu. Skinął na kelnera i zamówił kawę, poczym zwrócił się ponownie do Stieczkina:

- No dalej, uraduj moje serce.







***



20.04.2007, Piątek, godzina 20:59



Gdy tylko przekroczyłem próg i znalazłem się na dachu, potężny podmuch wiatru niosący lodowate krople deszczu uderzył mnie w twarz. Zachwiałem się i przytrzymałem drzwi. Pogoda była rzeczywiście paskudna. Nie wyobrażałem sobie, by magia poprzedniego spotkania przetrwała w starciu z tą, jakże prozaiczną przeszkodą. Mimo wszystko zdecydowałem się zaczekać. Postawiłem kołnierz kurtki i ruszyłem wzdłuż ściany. Gdy minąłem róg, wichura zaatakowała ze zdwojoną siłą. Znowu się zatoczyłem i postąpiłem kilka kroków w tył, starając się odzyskać równowagę. Jak na mój gust, znajdowałem się teraz zbyt blisko krawędzi. Zgiąłem się wpół i starłem się z wiatrem.

Zauważyłem ją. Siedziała pod ścianą, ubrana w szary skórzany płaszcz sprawiający, że z odległości kilku metrów była zupełnie niewidoczna. Gdyby nie czysty przypadek, zdałbym sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, gdy bym się o nią potknął. Gdy byłem jakieś trzy metry od niej, spostrzegła mnie i wstała. Podeszła do mnie, zarzuciła mi ręce na szyję i przekrzykując wichurę, wrzasnęła mi do ucha

- Myślałam, że już nie przyjdziesz!

- Nie pozwolił bym sobie na to!- odkrzyknąłem.

- Dzisiaj chyba nie ma sensu tutaj siedzieć, może gdzieś pójdziemy?







***



20.04.2007, Piątek, godzina 21:28



Jest taka knajpka przy ulicy Dyrekcyjnej, nazywa się bodajże „Fanaberia”. Z zewnątrz nic szczególnego – ot wejście do kolejnej restauracyjki jakich wiele w tym rejonie Katowic. Jednak wchodząc do niej człowiek ma wrażenie, że przenosi się o jakieś sto lat wstecz i kilkaset kilometrów na wschód, do czasów gdy na tronie carskim zasiadał Aleksander II Romanow, a Polska była jedynie wspomnieniem wypisanym w sercach romantyków. Przybysza witają ściany z surowego kamienia, tu i tam przyozdobione bukietami suszonych kwiatów. Idąc dalej, drogę oświetla mu przytłumione światło z stylowych latarni, współgrające z blaskiem licznych świec. W wnękach ślepych okien widzi liczne pamiątki minionych dni – stare butelki, błyszczące samowary, lampy naftowe, kuferki w których kiedyś, ktoś przechowywał swe skarbu. Jego wzrok przyciąga wielki, bielony kominek, obwieszony pękami czosnku, w którym zimą zawsze płonie ogień. Doprawdy – w takim miejscu, przy kuflu ciemnego piwa mógł zasiadać Fiodor Dostojewski, w takim miejscu mógł narodzić się Raskolnikow. Kto wie, może i dzisiaj jego duch zapędził się w te strony?

Chyba robię się sentymentalny...

Wybraliśmy stolik w rogu, przy półce pełnej win. Odsunąłem jej krzesło i zaprosiłem by usiadła. Podziękowała mi uśmiechem. Chciałem siąść naprzeciwko niej, ale zaprotestowała.

- Chodź tutaj – powiedziała i skinęła na krzesło obok siebie. Wzruszyłem ramionami i zająłem wskazane miejsce. Przysunęła się do mnie i wtuliła w mój bok. Objąłem ją ramieniem. Wyglądaliśmy jak szczęśliwa, zakochana para. Kim naprawdę byliśmy dla siebie?

Kelner wyrósł jak z pod ziemi. Ubrany w białą koszulę i czerwony fartuch, uśmiechał się. Być może to przez mój nastrój, być może tak było naprawdę, jednak ów uśmiech wydawał się szczery.

- Co państwu podać? – zapytał.

Spojrzałem na Sarę. Miała zamknięte oczy i zdawała się drzemać.

- Butelkę dobrego wina – zdecydowałem za nas oboje. Kelner ukłonił się lekko i zniknął z wprawą godną najlepszego sztukmistrza.

Również zamknąłem oczy. Czułem ciepło jej ciała. Tak jak wtedy, pachniała miętą, lecz dzisiaj doszedł do tego inny, prawie nieuchwytny zapach, którego nie mogłem rozpoznać. Siedzieliśmy oboje bez ruchu, złączeni dziwną, wydawałoby się, nierozerwalną więzią.

Usłyszałem muzykę. Otworzyłem leniwie jedno oko i zobaczyłem barwną parę stojącą po przeciwnej stronie izby. Mężczyzna - brodaty i niski, miał na sobie obszerną białą koszulę i workowate czerwone spodnie. Trzymał w rękach gitarę i delikatnie przebierał palcami po jej strunach. Kobieta ubrana była w granatową spódnicę sięgającą kostek, oraz haftowaną kamizelkę. Stała wyprostowana z rękoma opuszczonymi swobodnie wzdłuż boków. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w dal. Była daleko stąd. Po chwili zaczęła cicho śpiewać. Miała łagodny, melodyjny głos. Gwar w restauracji ucichł, wszyscy zastygli wsłuchani w jej głos. śpiewała po rosyjsku, albo ukraińsku – do dzisiaj nie jestem pewien, ale wiem jedno - jej słowa omijały umysł i płynęły prosto do serca. Mówiły o tęsknocie, o żalu, o utraconej miłości. Ponownie zamknąłem oczy i zatraciłem się. Unosiłem się na falach muzyki, pchany wiatrem niezrozumiałych, a przecież tak oczywistych słów. Poczułem, jak Sara wtula się we mnie mocniej i wiedziałem, że dryfujemy razem. Napawałem się jej bliskością, upajałem się muzyką. W tamtej chwili mógłbym umrzeć szczęśliwy. Niestety, los postanowił się nade mną jeszcze trochę poznęcać.

Gdy muzyka ucichła na sali jeszcze długą chwilę panowała cisza. Wielu zastygło w bezruchu. A potem tu i tam rozległy się oklaski, gdzieś z boku ktoś zaczął rozmowę, sztućce zagrały na talerzach. Czar prysł. Westchnąłem z żalem. W życiu naprawdę piękne są tylko chwile.

Spojrzałem na Sarę. Przyglądała mi się. Nasze oczy spotkały się. Uśmiechnęła się lekko i położyła mi głowę na ramieniu.

Zjawił się kelner. Na drewnianej tacy niósł butelkę wina i dwa kieliszki. Ustawił je przed nami, sięgnął po butelkę i zaprezentował nam etykietę. Niech mnie szlag, jeśli znam francuski, ale z pewnością wyglądała kosztownie. Kelner postawił butelkę na stole, wyczarował skądś korkociąg i po chwili mogliśmy cieszyć oczy krwistoczerwonym płynem wypełniającym nasze kieliszki.

W ciszy spełniliśmy toast. Nie potrzebowaliśmy słów. Oboje wiedzieliśmy za co pijemy.







***



21.04.2007, Sobota, godzina 0:13



Była północ. Wiatr ucichł, ale nie przestało padać. Pionowe strugi deszczu zalewały opustoszałe ulice. Nie obchodziło nas to. Fakt - byliśmy lekko zamroczeni... No dobra – schlaliśmy się jak świnie. Wypiliśmy trzy butelki wina w knajpie, a czwartą wzięliśmy ze sobą. Spłukałem się do czysta, ale co tam – raz za jakiś czas można się szarpnąć.

Teraz szliśmy zygzakiem Staromiejską i darliśmy się w niebogłosy śpiewając stary przebój Dżemu.



Whisky - mooooja żono – jednak tyś najlepszą z dam

Juuuż mnie nie opuuuuścisz nie, nie będę sam

Mówią – whisky to nie wszystko, można bez niej żyć

Lecz nie wieeeedzą o tym, że – że najgoooorzej to

To samotnym być, to samotnym być – nie

Nie chcę juuuż samotnymm być – nie...





Jeśli większość fanów fałszowała tak jak my, to wcale się nie dziwię dlaczego Rysiek się zaćpał. Jeśli jednak o mnie chodzi, to z satysfakcją stwierdzam, że wcale mi to nie przeszkadzało. Dla sprawiedliwości dodam, że w tamtej chwili nie przeszkadzałby mi nawet rozpędzony tir zmierzający w moją stronę.

Delikatnie odbiliśmy się od siebie i niepewnym krokiem popłynęliśmy po przeciwstawnych parabolach. Pogubiliśmy się w słowach piosenki i oboje wybuchnęliśmy wariackim śmiechem.

Ponownie wpadliśmy na siebie dokładnie pośrodku ulicy. Objęliśmy się i spróbowaliśmy złapać równowagę. Nie udało się. Zwaliliśmy się prosto do wielkiej kałuży. Ponownie parsknęliśmy śmiechem. Sara wyjęła mi z ręki w połowie pustą butelkę i pociągnęła długi łyk. Gdy skończyła otarła usta wierzchem dłoni i wrzasnęła:

- Niech żyje alkoholizm! – poczym cisnęła ją za siebie. Trafiła w ścianę, dosłownie centymetry od szyby wystawowej jakiegoś sklepu. Butelka rozprysnęła się z hukiem, a kawałki szkła poszybowały w wszystkie strony. śmiejąc się położyła się w głębokiej na jakieś dwa centymetry wodzie i coś zamruczała pod nosem. Schyliłem się i przyłożyłem ucho do jej ust. Po chwili usłyszałem chrapanie. Zasnęła? Cholera jasna – naprawdę zasnęła.





***



21.04.2007, Sobota, godzina 9:57



Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Była paskudna pogoda, padał deszcze, drogi były przeraźliwie śliskie. Jakiś pijak stracił panowanie nad wozem i zjechał na przeciwległy pas ruchu. Zderzenie czołowe. Nikt nie ocalał. Przyznam się – płakałem – płakałem jak dziecko. Długo dochodziłem do siebie – zacząłem pić, zawaliłem studia – w końcu po dwóch miesiącach w końcu wziąłem się w garść. Po pierwsze postanowiłem sprzedać dom, razem z większością rzeczy które przypominały mi staruszków – nie chciałem... nie mogłem na to wszystko patrzeć – a to co najważniejsze i tak zachowa się w sercu. Pakowanie nie trwało długo - jedyne co zabrałem ze sobą, to kilka albumów ze zdjęciami i parę książek z biblioteki ojca. Szybko zjawił się kupiec, który dawał w miarę dobrą cenę, a ja szybko znalazłem tanie miejsce w którym mógłbym przezimować.

To było cztery miesiące temu, ale moje nowe mieszkanie wyglądało, jakbym się dopiero do niego wprowadził. Większość rzeczy ciągle tkwiła w wielkich kartonowych pudłach poustawianych pod brudnymi ścianami, a te, które zdecydowałem się wyciągnąć, walały się byle gdzie. Mebli nie było w ogóle – nawet łóżko zastępował położony na ziemi materac. Były właściciel policzył sobie dwadzieścia tysięcy za wyposażenie. Gdy stwierdziłem, że nie dam tyle za dwie tandetne meblościanki ze sklejki i kilka obrzydliwych bohomazów zdobiących (ha!) ściany, usunął wszystko. I jeśli mówię „wszystko”, to naprawdę mam to na myśli. Skurwysyn nawet tapety pozrywał. Po długich i zażartych negocjacjach, zgodził się zostawić muszlę klozetową, wannę i kran w kuchni. Oczywiście za opłatą. Do dzisiaj nie wiem co jest gorsze: ludzka chciwość, czy złośliwość.

Powinienem w końcu wziąć się za urządzanie tej meliny – kupić jakieś meble - chociażby stół i parę krzeseł i przede wszystkim uporządkować ten burdel jaki tu panuje od przeprowadzki - ale jakoś nie mam do tego serca. Stworzenie z tego miejsca czegoś na kształt prawdziwego domu, oznaczałoby, że definitywnie zostawiłem za sobą przeszłość i zaczynam nowy rozdział w moim życiu – a na to nie byłem jeszcze gotowy.

Dzisiaj spałem na ziemi, zostawiając Sarze jedyne posłanie w tej norze – i teraz odczuwałem tego skutki. Bolały mnie plecy i kark, na dodatek odczuwałem nieprzyjemne pulsowanie w skroniach – efekt wczorajszego przepicia.

Przeciągnąłem się, aż usłyszałem serię satysfakcjonujących trzasków w stawach, poczym poczłapałem przez przedpokój. Jakiś miesiąc temu zamówiłem prenumeratę Wyborczej, ot tak, żebym miał na czym zająć myśli przy śniadaniu – musze przyznać, że zbrodnie i afery bardzo korzystnie oddziałują na apetyt.

Otworzyłem drzwi. Na wycieraczce leżała gazeta. Podniosłem ją i wróciłem do środka. Idąc w głąb mieszkania przeczytałem tytuł: „Wpadka handlarzy bronią”. Nuda. Wszedłem do kuchni. Kiedyś jedna ściana była wykafelkowana, ale ten sukinsyn – powodowany zapewne bezprzykładną miłością do bliźniego – zaczął ją rozkuwać. Jego zapał skończył się w połowie pracy. Jak można się domyślić - efekt był obrzydliwy.

Rzuciłem gazetę na podłogę i zacząłem przetrząsać kuchnię. W kącie znalazłem porzucony tam wczorajszego wieczoru stary, drewniany młynek do kawy i woreczek arabici. Usiadłem pod ścianą i zacząłem powolnymi ruchami mleć aromatyczne ziarna. Chrzęst miażdżonej kawy zawsze mnie uspokajał. Po kilku minutach w całym pomieszczeniu unosił się boski aromat. Wysunąłem szufladeczkę na spodzie młynka i sprawdziłem czy proszku wystarczy by przygotować dwie kawy. Powinno być w porządku – zbyt mocna kawa robi się kwaśna i z przyjemności zamienia się w katorgę, przez która trzeba przebrnąć by nie urazić gospodarza, a jeśli to my częstujemy – by nie wyjść na idiotę.

Nastawiłem wodę w elektrycznym czajniku i zacząłem przeszukiwać kuchni w płonnej nadziei odnalezienia dwóch nie rozbitych szklanek. Pierwszą leżała pod stosem starych pudełek po pizzy – powinienem był je w końcu wyrzucić, ale mówiąc szczerze – po prostu mi się nie chciało. Drugą znalazłem na dnie wielkiego, brudnego garnka stojącego na środku kuchni. Odkręciłem wodę i opłukałem oba naczynia z resztek starej kawy i czegoś co prawdopodobnie wyewoluowało z pozostałości jakiejś zupy. Potęga natury doprawdy jest zadziwiająca.

Czajnik wyłączył się z cichym pyknięciem. Zalałem kawę. łyżeczki, łyżeczki... No tak, jest tylko jedna. Czym ja ją tak upaprałem? Nieważne. Wziąłem obie szklanki i zaniosłem je do pokoju. Zatrzymałem się na progu. Sara ciągle spała. Wczoraj nieźle się namęczyłem przy ściąganiu z niej przemoczonego ubrania. Teraz, ubrana jedynie w krótka podkoszulkę i niebieskie majtki leżała na brzuchu w skołtunionej pościeli, jedną rękę włożyła pod głowę, a drugą swobodnie odrzuciła na bok, kosmyki ogniscieczerwonych włosów sterczały jej we wszystkie strony. Wyglądała przepięknie. Podszedłem do niej na palcach i ustawiłem na ziemi oba naczynia z parującym, smoliście czarnym płynem. Zachciało mi się palić, więc ostrożnie ruszyłem do drugiego pokoju – pamiętam, że w spodniach zostawiłem kilka fajek.

Gdy wróciłem już nie spała. Siedziała otulona kocem trzymając oburącz kubek z kawą.

- Jak się spało? – Zapytałem podchodzą do niej. Wyciągnąłem do niej otwartą paczkę papierosów. Wzięła jednego i podziękowała skinieniem głowy.

- A dziękuję, bardzo dobrze – powiedziała zachrypniętym głosem, zakaszlała w dłoń – chyba się wczoraj przeziębiłam.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

- Wcale bym się nie zdziwił – powiedziałem zapalając papierosa.

- Co masz na myśli? – zapytała, gdy podawałem jej zapalniczkę.

- Wczoraj straciłaś przytomność w samym środku ogromnej kałuży – wybałuszyła ze zdziwienia oczy.

- A jak się tutaj znalazłam?

- Jak to „jak”? Zaniosłem Cię.

- Dałeś radę?

- Prawdę powiedziawszy – z ledwością. Jesteś strasznie ciężka.

- świnia – Krzyknęła i cisnęła we mnie poduszką. Trafiła prosto w mój kubek, a sama kawa wylądowała mi na twarzy. Spojrzeliśmy na siebie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem

- Brawo, moja pani, brawo! Tak traktujesz swojego wybawiciela? O okrutny losie, dlaczego pokarałeś mnie taką zołzą?

Przed kolejną poduszką zdołałem się uchylić. Włożyłem papierosa do ust i zagrałem palcami na nosie.

- Tarara! Pudło, maleńka!

- Maleńka? Już ja Ci dam maleńka! – porwała ostatnią poduszkę i zaczęła mnie gonić po całym mieszkaniu. Jak para dzieciaków, niedojrzałych szczyli którzy wreszcie odkryli to, co szumnie nazywamy „miłością”, myślicie? Gówniarze, którzy szaleją ze szczęścia na samą myśl, że komuś wreszcie na nich zależy, tak? A wiecie co? W dupie mam co sobie myślicie.

Zmęczony gonitwą położyłem się na materacu i zapatrzyłem się w sufit. Sara usiadła obok mnie i rozglądała się po pokoju.

- ładnie sobie mieszkasz – stwierdziła ironicznie. Zignorowałem ją i zająłem się kolejnym już dzisiaj papierosem. – Działa? – zapytała patrząc na stojącą pod ścianą wieżę stereo. Nie podnosząc się kiwnąłem głową. Była to jedyna nowa rzecz w moim „domu” – nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Podeszła do sprzętu, mrucząc pod nosem coś w stylu „zobaczmy, co my tu mamy”. Po chwili z głośników dobyła się cicha muzyka. Enya. Lubiłem ten utwór.



Mare Nubium. Umbriel.

Mare Imbrium. Ariel.

Et itur ad astra.

Et itur ad astra.

Mare Undarum. Io. Vela.



Mirabile dictu. Mirabilia.

Mirabile visu. Mirabilia.

Et itur ad astra.

Et itur ad astra.

Sempervirent. Rosetum.



Afer Ventus. Zephyrus.

Volturnus. Africus.

Et itur ad astra.



Poczułem, że Sara położyła się obok mnie. Objąłem ją ramieniem, wtuliła głowę w moją pierś. Leżeliśmy tak, wsłuchani w siebie, w tęskne słowa piosenki. Zdawało się, że czas o nas zapomniał, że unosimy się w jakimś nierzeczywistym, jedynie dla nas dostępnym świecie. A potem - jak zwykle - wszystko spieprzyłem.

- Wydaje mi się, że się coś do ciebie czuję – wyszeptałem jej do ucha – Saro, zakochałem się w tobie, a ciągle nic o tobie nie wiem. Proszę, opowiedz mi o sobie. – Poczułem, że zesztywniała. Po sekundzie zerwała się na równe nogi. Schyliła się nade mną i wysyczała

- Nigdy mnie o nic nie pytaj. Jeśli chcesz mnie jeszcze kiedyś zobaczyć, nigdy mnie o nic nie pytaj. Zrozumiałeś? Nigdy! – Energicznym krokiem wyszła z pokoju.

- Gdzie są moje rzeczy? – krzyknęła z furią.

- Suszą się w drugim pokoju. – odpowiedziałem zdezorientowany

Po chwili usłyszałem, jej przekleństwa, gdy wciągała na siebie ciągle mokre ubranie. Szybkie kroki w przedpokoju. Głośny trzask zamykanych drzwi.

Pięknie, kurwa, pięknie.



***



21.04,2007, Sobota, godzina 12:34



- Mozart, do jasnej cholery, wyłącz te wrzaski – jęknął Pepe, na chwilę odwracając wzrok od szosy.

- Milcz profanie – odparował tamten – Nie znasz się na sztuce.

- Być może, ale jeśli tego nie wyłączysz, to przysięgam, że dam Ci w mordę.

- Już się boję – mruknął Mozart, zamykając oczy i sadowiąc się wygodniej w fotelu. Wytrzasnął skądś kasetę z operą Nabucco Verdiego i teraz – z szczytnym, bądź co bądź zamiarem odchamienia towarzystwa - katował nas klasyką. Czy nie cierpię opery? Jest mi obojętna, jednak po tym co zdarzyło się rano, czułem się fatalnie i muzyka która normalnie mogłaby mi się spodobać, po prostu mnie irytowała.

Jednak Pepe nie wytrzymał i korzystając z chwili nieuwagi Mozarta wyciągnął kasetę i wrzucił ją na tylne siedzenie.

- Ej! Oddawaj to sukinsynu!- wrzasnął nasz meloman. Sanchez szybko podniósł i schował za pazuchę jego skarb.

- Oddam, gdy dojedziemy na miejsce. – odpowiedział spokojnie.

- Dranie... – mruknął Mozart i nachmurzony zapatrzył się w uciekające za oknem budynki. Teraz już dwóch z nas miało paskudny humor. świadomość tego - w jakiś dziwny sposób – ucieszyła mnie. Człowiek to jednak podłe stworzenie.

Pepe uśmiechnął się pod nosem i z ulgą włączył radio. Z kolei Sanchez – jak zwykle – nie okazał żadnych emocji. Sanchez – kamienna twarz - rzadko się odzywał, jeszcze rzadziej się uśmiechał i nigdy nie tracił panowania nad sobą, ale jeśli wpakowałeś się w jakieś gówno to był on pierwszym człowiekiem do którego zwracałeś się o pomoc. Nigdy nie odmawiał i nigdy nie chciał niczego w zamian. Mimo, że praktycznie nic o nim nie wiedzieliśmy - szanowaliśmy go, a on odwdzięczał się swoją toporną, surową sympatią.

Zamknąłem oczy i spróbowałem się uspokoić. Wczułem się w łagodne kołysanie samochodu, wsłuchałem się w spokojną muzykę płynącą z radia – wielki przebój Dido: White Falg - i powoli zacząłem odzyskiwać równowagę. Nagle jednak - muzyka się urwała, samochód wjechał w dziurę wielkości naszej stolicy, a ja podskoczyłem na siedzeniu i walnąłem głową w dach – jednym słowem – nastrój szlag trafił.

Zamiast klimatycznej muzyki, z radia dobiegał teraz rozhisteryzowany głos spikerki:

- Proszę państwa, przerywamy audycję by nadać wstrząsającą wiadomość. Otóż dzisiaj, około godziny jedenastej, w Warszawie miał miejsce zamach na Prezesa Rady Ministrów. – nastąpiła efektowna pauza (ludzie, jak ja kocham dziennikarzy!) – Do publicznej wiadomości nie podano jeszcze informacji o stanie premiera – prawdopodobnie został ranny, gdyż obecnie przebywa w szpitalu MSWiA. Wiemy, że jeden z funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu nie żyje. Nie znamy jeszcze dokładnego przebiegu zdarzenia. Z dotychczasowych ustaleń wynika jednak, że zamaskowani terroryści zajechali drogę kolumnie w której podróżował Jarosław Kaczyński, po czym oddali kilkadziesiąt strzałów z broni maszynowej. Podczas strzelaniny jeden z zamachowców prawdopodobnie został raniony. Policja ustawiła blokady na drogach wylotowych z Warszawy. Do zorganizowania ataku przyznała się skrajna organizacja anarchistyczna „BaR” odpowiedzialna między innymi za zamach bombowy w siedzibie mazowieckiego sejmiku wojewódzkiego.

Pepe odchylił głowę do tyłu i parsknął serdecznym śmiechem

- Tak jest! – wrzasnął – Nareszcie ktoś zaczął robić z nimi porządek! – z radości kilka razy zatrąbił. Wszyscy spojrzeliśmy na niego jak na wariata.

- Odbiło ci? – zapytał Mozart – Strzelają do człowieka a Ty się cieszysz?

- Pacyfista się znalazł. Jak byś nie wiedział, to te pukawki, które zamierzamy kupić nie są bynajmniej na wodę. A ktokolwiek zabrał się za tych sukinsynów, którzy nami rządzą, ma moje pełne poparcie.

- Naprawdę ci odbiło. Zastanów się człowieku – co zmieni fakt, że jeden z tej całej ekipy pójdzie do piachu? Nawet gdyby powystrzelali wszystkich, co do jednego, to co by to zmieniło? Na ich miejsce przyszli by następni – i co z nimi zrobisz? Też zabijesz? No to przyjdą kolejni – i tak w kółko. świat już tak jest zbudowany – muszą być rządzący i rządzeni. i ani wariat z kałachem, ani bogaty biznesmen, ani nikt inny nie jest w stanie tego zmienić. A co do tych – jak to określasz - „pukawek” – to nie zamierzamy nikogo zabijać. Powiedzmy, że – w tym momencie Mozart uśmiechnął się paskudnie - to tylko kolejny argument przemawiający za naszą sprawą.

- Może i masz racje. Może ten zamach nie zmieni świata, ale przynajmniej Ci „terroryści” powiedzieli tym na górze: „jesteśmy tutaj, patrzymy wam na ręce i wiecie, co? Jesteśmy nieźle wkurwieni.”

- Naszego kochanego pana premiera próbowali wysłać na tamten świat nie jacyś rozczarowani wyborcy, ale banda wariatów. Po tym jak wysadzili sejmik mazowiecki, wszedłem na ich stronę internetową – mówię wam, dawno nie czytałem takich głupot. „Wolność, wolność, ponad wszystko wolność”, do tego kilka pięknych frazesów o pełnych harmonii i pokoju komunach, o kolektywnej własności i powszechnej szczęśliwości, zakończone wezwaniem do powstania i rewolucji. „Stary świat musi zginąć w ogniu, by nowy, niczym feniks mógł odrodzić się z jego popiołów” Uwierzycie, że to ich słowa? Cholerni, krwiożerczy romantycy.

Zapadło milczenie. Pepe nie próbował się już się spierać, ale było widać, że nie dał się przekonać. Pogwizdywał cicho w rytm muzyki i radośnie przebierał palcami po kierownicy. Jechaliśmy Panewnicką od strony Katowic, mijając liczne domki jednorodzinne i wolno stojące kamieniczki. Przejechaliśmy przez skrzyżowanie, na którym główna droga odchodziła w prawo i kierowała się w stronę Rudy śląskiej. Zabudowa była tutaj luźniejsza, pojawiało się coraz więcej drzew. Po jakimś kilometrze wjechaliśmy w las, a po następnych kilkuset metrach skończył się asfalt i pod kołami zachrzęścił szuter. Dojechaliśmy do stromego nasypu kolejowego i zatrzymaliśmy się po lewej stronie drogi. Do miejsca w którym mieliśmy spotkać się z Saszą trzeba było podejść na piechotę. Wysiedliśmy z samochodu, a Pepe podszedł do bagażnika. Wyciągnął z niego wielka, szarą płócienną torbę, poczym z głośnym trzaskiem zamknął kufer.

- Dobra, panowie, czas na zakupy – powiedział zapalając papierosa.

- Za mną. – Rzuciłem i wszedłem pomiędzy drzewa. Suche gałązki strzelały nam pod nogami, a nad głowami śpiewały ptaki, ożywione zbliżająca się wiosną. Ktoś z tyłu, chyba Mozart, potknął się o wystający korzeń i zaklął cicho. Nie odzywaliśmy się do siebie, ale czułem, że wszyscy są podekscytowani. W końcu nie co dzień kupuje się broń. Po kilkunastu minutach weszliśmy na małą polankę. Sasza już na nas czekał. Był ubrany w podniszczoną, czarną kurtkę i wytarte dżinsy. Na nosie miał ogromne okulary w szylkretowej oprawce. Na policzkach cieniem kładł się kilkudniowy zarost. Nie przypominał bandyty, raczej zwykłego biedaka z Nikiszowca. Cóż, pozory zwykły mylić. Obok niego, na suchym pniu leżała wielka, wyładowana torba, podobna do tej, którą dźwigał Pepe. Ten ostatni podszedł do Rosjanina i oboje uścisnęli sobie serdecznie ręce.

- Cześć Pepe. Witam szanownych klientów – ukłonił się w naszą stronę - pohandlujemy? – mówił całkiem poprawnie, choć z silnym wschodnim akcentem. Kiwnąłem głową, a Sasza zaczął wyciągać z torby towar i układać go w równych rzędach na ziemi. Po chwili skończył i rzekł.

- Wybierajcie towarzysze. Tylko najlepsza radziecka produkcja.

Istotnie, na ziemi leżało teraz kilka makarowów, dwa AK–74, jeden RPK-74, Dragunow, nawet granatnik przeciwpancerny RPG-7. Spojrzałem z uznaniem na Rosjanina. Musiał mieć niezłą krzepę, żeby to wszystko przytaszczyć. Podszedłem do karabinków i wziąłem kałacha. Wersja z 1974 różniła się od pierwowzoru głównie kalibrem – zamiast 7,62 – 5,45 mm. Wprowadzenie nowej, lżejszej amunicji zaowocowało zwiększeniem stabilności broni przy strzelaniu ogniem ciągłym, oraz podniesieniem prędkości początkowej, a co za tym idzie – także zasięgu. Jednakże lżejsza kula miała paskudną tendencję do rykoszetowania w ciele ofiary. Afgańczycy, którzy pierwsi mieli okazję zetknąć się z tą amunicją, nazywali ją „zatrutą”. Poza tym, był to stary, dobry, całkowicie niezawodny kałasznikow. Tak, byłem kiedyś harcerzem.

Odciągnąłem zamek i spojrzałem do lufy. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, choć broń już na pierwszy rzut oka nosiła ślady częstego używania. No tak. Rosjanie od 1994, opornie, acz sukcesywnie uzbrajają armię w AN-94, wycofując stare, wysłużone AK. Oficjalnie broń trafia na złom, nieoficjalnie – głównie do Afryki, dzięki czemu rewolucjoniści, partyzanci, czy zwykli bandyci mogą szerzyć swoje poglądy o wiele bardziej skutecznie. Na szczęście, nasi przyjaciele ze wschodu nie zapomnieli o bandytach w Europie. Podobno na tym nielegalnym procederze powstało kilka wielomilionowych fortun. Gdyby ktoś odważył się zadać odpowiednie pytania, wyszłaby z tego niezła afera. Jak dotąd, nie znalaz&

2
Miło, że się przywitałeś, ale musisz to zrobić w dziale do tego przeznaczonym ("Tu się przedstawiamy"). Regulamin się kłania, który trzeba przeczytać, więc leć szybko nadrobić zaległości.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

3
Pozwól, że z racji małej ilości wolnego czasu tekst będę czytał na raty i na raty też będę wrzucał komentarze do niego. Tak przynajmniej zmniejszy się twoje oczekiwanie na opinie o opowiadaniu.



Póki co przeczytałem trochę mniej niż połowę. Pierwsze co rzuca mi się w oczy to liczne "tu" i jego odmiany w tekście. Następnie zbyt banalny początek. Tak zwykle się zaczyna jak się nie ma pomysłu na pierwsze zdania. "był chłodny jesienny wieczór...", "To była jedna z tych nocy..." itd.



Po pierwszym przeczytaniu dwóch pierwszych fragmentów (dni) miałem wrażenie, że są narratorem są dwaj rożni bohaterowie. Pierwszy jest beznamiętny, a drugi już rozchwiany.



Styl jest do poprawy, gdyż tak podpowiada mi mój gust. Jest zbyt prosto w tym momencie. Powinno być tak jak gra Milles'a Davis'a, płynnie i wciągająco.


„Widziałam już wszystko i wszystko przeżyłam. Nie możesz mnie niczym zaskoczyć. A nawet jeśli Ci się to jakimś cudem uda, to i tak mnie to nie zainteresuje”
Nie mogę się pozbyć wrażenia, że skądś to znam. Tylko skąd? Hmm.



Dobra, póki co konie. Kilka słów i do następnego razu. Niedługo, zapewniam.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
1. Zgadzam się - w kilku miejscach styl wymaga poprawy i bez watpienia bede musial nad tym spedzic troche czasu.



2. Co do wrazenia ze mamy do czynienia z dwoma róznymi bohaterami - zauwaz ze dwa pierwsze dni oddziela polroczna przerwa w ktorej dzieje sie właściwa akcja powiesci - i sam bohater ulega swoistej przemianie - z dzieciaka w dorosłego człowieka. Wogole zastanawiam sie nad usunieciem pierwszego fragmentu i lekkiej przebudowie drugiego



3. Co do tekstu - bardzo mozliwe - szczerze przyznam, ze sam nie jestem pewien, czy gdzies tego nie uslyszalem, a pozniej zapomnialem gdzie. W kazdym razie nie jest to - jesli wogole jest - celowy plagiat.



4. Co do banalnego poczatku - zgadzam sie i postanowilem przed tym wszystkim "wkleic" fragment ktory zamieszczam ponizej (wiem ze to bardziej pasowaloby do dzialu "w trakcie pisania", ale sami wiecie jak to jest - zawsze czlowiekowi cos nowego wpadnie do glowy :) - mam jednak nadzieje, ze to nie kwalifikuje mnie do przeniesienia do wspomnianego dzielu :)







Prolog



23.11.2006, Poniedziałek, godzina 11:17



W tym roku zima zaczęła się wyjątkowo wcześnie. W całym Radomiu panował siarczysty mróz – temperatura oscylowała w okolicach dwudziestu stopni poniżej zera. Sypał gęsty śnieg, chodniki i jezdnie pokrywała gruba warstwa oślepiająco białego puchu. Tego dnia ulicą Zbrowskiego nie przejechała jeszcze żadna piaskarka i nieliczni kierowcy którzy odważyli się wyprowadzić swoje samochody z przytulnych garaży, co rusz grzęźli w zaspach. Przygotowaliśmy się na taką ewentualność i już wczoraj założyliśmy łańcuchy na koła naszej furgonetki. Sam wóz był oczywiście kradziony.

Ominęliśmy kolejnego pechowego „władcę szos” i skręciliśmy w ulicę żeromskiego. Feliks odwrócił się do tyłu i rzucił krótką komendę.

- Założyć kominiarki i sprawdzić broń – odpowiedział mu szczęk przeładowywanych karabinków. Były to standardowe modele AK-47, tyle, że z dołączonymi potężnymi tłumikami, jakich czasem używa Specnaz - nie chcieliśmy ściągać policji przed czasem.

Rozejrzałam się po kabinie. Czułam, jak rośnie w nas napięcie. Marek, który siedział obok mnie, nerwowo poprawiał uchwyt wypchanego plecaka. Wszyscy poza mną i Mariem mieli takie same. Wiedziałam, co w nich jest. Na samą myśl opanował mnie strach i podniecenie. W końcu nie co dzień dokonuje się takich rzeczy.

Przejechaliśmy przez skrzyżowanie i zatrzymaliśmy się przed drzwiami delegatury Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego. Piękny, neoklasyczny budynek otulony był białym kożuchem, który nadawał mu wręcz bajeczny wygląd. Dowódca spojrzał na kierowcę, a później ponownie na nas.

- Omawialiśmy to tysiące razy. Wszyscy wiedzą co mają robić. Marek, Marcin, Kati – pamiętajcie, nie krócej niż piętnaście minut, musimy mieć czas, żeby się z tamtąd wynieść. Uli, postaraj się usunąć tych strażników jak najszybciej, Mario – nie nawal, jeśli doczepi się jakiś policjant – strzelaj bez wahania - uśmiechnął się do nas lekko, poczym i on naciągnął kominiarkę na twarz. - Dobra, panienki, powodzenia. – Wyskoczyliśmy z samochodu i rzuciliśmy się biegiem do środka.

Puściłam się przodem. śnieg skrzypiał pod moimi butami. Za placami słyszałam przyspieszone oddechy moich towarzyszy.

Dwóch strażników stojących przy wejściu zupełnie zgłupiało na mój widok.

Przycisnęłam kolbę do ramienia i strzeliłam.

Poczułam silne uderzenie i jednocześnie rozległo się ciche syknięcie i o wiele głośniejszy trzask zamka.

Strażnik z przestrzeloną głową padł bezwładnie na ziemię. Odgłos przypominał huk jaki wydaje pięćdziesięciokilogramowy worek kartofli przy zderzeniu z ziemią.

Drugi na ten widok wrzasnął ze strachu i rzucił się do ucieczki, co sił w płucach wołając o pomoc.

Wycelowałam.

Ponowny trzask zamka i świst kuli opuszczającej lufę karabinu.

Krzyk urwał się w pół słowa.

Poczułam lekkie klepnięcie w ramię i po sekundzie minęła mnie reszta oddziału. Rozbiegli się po całym budynku, każdy do wyznaczonego wcześniej punktu. Plany architektoniczne kosztowały nas trochę, ale warto było zapłacić.

Nie tracąc więcej czasu, pobiegłam do stróżówki. Ostatni ochroniarz wykręcał właśnie numer na policję.

Podeszłam do niego i przyłożyłam mu lufę do skroni.

- Powiedz, że to pomyłka - wysyczałam

Strażnik miał około pięćdziesięciu lat i siwiejące już włosy. Przez te kilkanaście sekund od naszego wtargnięcia zdążył się już porządnie spocić.

Usłyszałam, że w końcu się połączył.

- Policja, słucham? – dobiegło ze słuchawki

- Przepraszam, pomyłka – zdołał wyjąkać ochroniarz, poczym odłożył słuchawkę.

Nacisnęłam spust.

Mózg nieszczęśnika wylądował na ścianie. Nagle zrobiło mi się niedobrze. Odetchnęłam głęboko i zdołałam opanować mdłości. Wróciłam na środek holu. Los chciał, że prócz strażników nie było tutaj nikogo. Chyba nikt nie usłyszał wołania o pomoc. Odwróciłam się twarzą do drzwi. Tam też pusto. Spojrzałam na zegarek. Minęły dokładnie trzy minuty.

Usłyszałam za sobą kroki. Odwróciłam się błyskawicznie, przykładając kolbę do ramienia. W korytarzu prowadzącym w głąb budynku stał młody chłopak z przekrzywionymi okularami na nosie. W ręku trzymał jakieś papiery a na twarzy malował mu się wyraz nieopisanego zdziwienia.

- Na ziemię – powiedziałam wolno. Chłopak jakby tego nie usłyszał. Wypuścił z ręki papiery które rozsypały się po całej podłodze i rzucił się do ucieczki.

Strzeliłam mu w plecy.

Zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków poczym upadł z rozdzierającym jękiem.

W korytarzu dostrzegłam jednego z naszych. Gnał jak oszalały. Minął mnie i pobiegł w kierunku samochodu. Po chwili nadbiegła Kati, a zaraz za nią Marek i Feliks. Ten ostatni, opuszczając budynek krzyknął:

- Dobra, mała, zwijamy się.

Ruszyłam za nimi.

Po kilkudziesięciu sekundach wszyscy byliśmy w wozie. Ruszyliśmy gwałtownie wyrzucając z pod kół fontanny śniegu.

Gdy byliśmy jakiś kilometr dalej, usłyszeliśmy pierwsze wybuchy.

Wszyscy wrzasnęliśmy w dzikiej radości.
Respiciens post te, hominem memento te. Cave, ne cadas

5
Wiesz, fragmenty, które wcześniej przeczytałem byłe spokojne, podobnie jak piosenka Billa Withersa - Ain't no sunshine. A ten wklejony powyżej...no cóż. W nim akcja pędzi tak - rach, ciach, koniec. Zbyt szybko się wszystko zdarzyło jak na tak krótki fragmencik. Mówię ci. Ten wycinek przypomina mi lekko książkę, którą czytałem już jakiś czas temu (tytułu nie pamiętam, niestety, ale była bardzo ciekawa). A dlaczego? Ten fragment przypomina mi lekko klimat tamtej książki - opisywała zamach stanu w Polsce przez żołnierzy, ale tak genialnie, że chętnie sobie ją odnajdę w bibliotece i jeszcze raz przeczytam, a napisał ją mój prawie równolatek, bo autor miał dwadzieścia trzy lata i studiował politologię.



Dość pisania o książce, bo to nie ten temat i dział.



Wracając do fragmentu, to sądzę, że dobrze, by było jakbyś trochę rozwinął ten wątek. Nie chodzi o uchylanie rąbka tajemnicy już tutaj, ale pozwolenie na lepsze zagłębienie się w klimat czytelnikowi.



Ogólnie rzecz biorąc masz u mnie plusa. Musisz tylko pozwolić akcji na swobodne płynięcie, niech nie goni jak koń w galopie.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”