bądź myśl okraszona fantastyką.
W głowie mam tryptyk, ale być może tak jest lepiej.
____________________
WWWŻelazna pustynia sięgała za horyzont. Sterty złomu tworzyły geografię, wzgórza i doliny, wyznaczały łańcuchy górskie i kreślone rdzawą kreską kaniony. Przykryte ciemnymi chmurami niebo nie pozwalało słońcu pieścić metalu, dawało chłód i cień, schronienie przed blaskiem. Gdzieś daleko błyskało. Białe kolumny dosięgały ziemi, dawały siłę, która wędrowała chropowatą, pełną wystających prętów, kolumn i rusztowań skorupą.
WWWPierwsze płynąć zaczęły wszelkie manifestacje okręgu, wartko i chętnie. Główny nurt chrzęszczącego potoku stanowiły młyńskie koła, pomiędzy belkami których przewijały się opony, te od autobusów, samochodów, czy rowerów wreszcie. Tak bardzo kochanych tutaj rowerów. Co jakiś czas w przerdzewiałej rzece błysnęły wciąż roześmiane srebrem felgi bądź wielobarwne, uwięzione w ramach witraże. Brzegi trajkotały falami małych, żelaznych trybików wyrwanych ze wszystkiego co kiedyś żyło. Było w tym bicie zegarów, była muzyka z pozytywki, zapach pierwszego wystrzału, przyduszone parą powietrze i wszystko i więcej.
WWWCzoło rzeki torującej drogę przez kolejne wzniesienia spiętrzyło się nagle, wyrosło ponad i zaczęło formować. Koła i okręgi przylgnęły do siebie, starły pośród zgrzytu i pisku, krzyku kreowania. Konstrukcja rozszerzała się wraz z napływającymi fragmentami, uwypuklała nabierając kulistego kształtu. Zębatki zgrzytały o zębatki. Olbrzymie, jak gdyby jeszcze wczoraj służące w parku rozrywki, młyńskie koła ponownie ustanowiły trzon, do którego przyłączały się coraz mniejsze, odchodzące na boki trybiki powstającego życia. Gdy ogon rzeki spotkał się z początkiem, wszystko umilkło. Chmury przeciągały stratusowe ramiona, rzeźbiły własne kształty, nachodziły na siebie w dziecinnej prawie igraszce.
WWWChrzęst. Tarcie. Tysiące iskier wzbitych w powietrze. Młyńskie koła stęknęły, wprawiły w ruch całą resztę. Coraz szybciej i szybciej, jak w górskiej kolejce, jak w pogoni za dawnym. Prędzej i prędzej, żeby dać świadectwo, szarpnąć w szaleństwie, niepohamowanym pragnieniu. Olbrzymia sfera wirowała we wszystkich płaszczyznach jednocześnie. Zewnętrzne, niewielkie trybiki przypominały gwałcone sztormem morze. Wtedy, w samym środku, w sercu serca, rozochocił się płomień, rozgrzał metal. Krwisto czerwona barwa rozjaśniła powietrze, sprawiła, że zjawisko lśniło, jak rubin. Mrugnięciu temu odpowiedziało niezliczone mrowie identycznych, rozsiane po żelaznej pustyni.
WWWNiebo na chwilę przyjęło tę barwę, chłonąc jak gąbka, nasiąkając po brzegi. Gdy bijące na ziemi serca ostygły z emocji, straciły na blasku, chmury jeszcze przez jakiś czas nie ustępowały, pieszcząc się w tej cudownej kąpieli, nie chcąc zakładać granatowego szlafroku.
WWWZnowu chrzęst, potężniejszy, ryk właściwie. Wokół kuli, pośród spływającej drobnicy formowały się nowe, ostrzejsze już kształty, mniej idealne. Potężne bele i nieco mniejsze belki, skręcone rusztowania i skupiska prętów wzbiły się w powietrze, przelewały przez siebie, mieszały podług receptury. Wyłaniane z chaosu kończyny pozostawały w bezruchu, czekając na zaznaczane powoli zgięcia w łokciach i kolanach, misternie plecione palce u dłoni i stóp. Wokół trajkoczącego nieustannie serca zaciskała się powoli klatka, żelazne kraty więzienia przez które prześwitywał wewnętrzny żar.
WWWPomiędzy rysami piętrzących się kości, rdzy niczym pył opadającej ku ziemi, popłynęły, prosto z malejącego serca, zębatki. Potok obijał się pomiędzy kolejnymi szczeblami nabierającej kształtu konstrukcji, wieżowca wyrastającego z martwego morza. Wpełzły do kolejnej, usadowionej na potężnym torsie klatki, kwadratowej prawie, powyginanej dawną wolą, czy przypadkiem. Błysnął kolejny płomień, błękitny jednak, silnie kontrastując ze starszym bratem.
WWWWtedy, pośród krzyku rozciąganej gumy, pełznąc wzdłuż powstałego szkieletu, jak węże wiły się dętki i kable, jak pająki kroczyły elastyczne rękawiczki. W teatralnym podrygu frunęły prześcieradła zdarte z sof i materacy. Wszystko to oplatało kończyny i żebra, wciskało się w wolną przestrzeń, wypełniając ją, nadając formę właściwą, a gdy wszystko ustało, gdy wszystko znalazło się na właściwym miejscu, zapanowała cisza.
WWWDziwna istota, kolos wciąż mały, opadł bezwiednie, siadając na jednym ze wzniesień. Przerwał na chwilę błogostan przestrzeni. Błękitny blask zaczął mrugać, roztrącany miarowymi, coraz krótszymi mgnieniami nieistnienia. Rozruch silnika.
WWW„Czy już jestem?”
WWWOgumione dłonie zadrżały. Prostuje palce, po czym podnosi rękę, której ruchowi wtóruje symfonia stalowego chaosu. Unosi ją, opuszki dotykają bezkształtnej twarzy, zatapiają się w nierównościach, podążają nieregularną linią pociągniętą aż do piersi.
WWWDruga dłoń sięga, rozgrzebuje jeden stos złomu po drugim, poszukuje, chce zobaczyć. Dotyka i obraca w palcach reflektor pamiętający jeszcze służbę więzienną, pierw na rzecz dobra cywili, później obozów zagłady. Kolos przybliżył go do twarzy, pozwalając by kable zajęły się nim, umocowały w nowopowstałym oczodole. Nie wiedział, czemu nadano mu ten kształt. Nie pragnął też go zmieniać.
WWWW reflektor pompowana jest energia, mieszanka niebieskiego i czerwonego blasku. Topaz i rubin. Mogąc widzieć, rozgląda się. Widzi podobnych sobie, mniej lub bardziej zniekształconych, przemierzających bezkresną pustynię. Dotykają się, badają wzajemnie, odkrywają. Taniec, taniec podług żelaznej symfonii, w takt kilku zaledwie zmysłów.
WWW„Jestem?”
WWWWszystko wokół toczy się prędzej i prędzej. Świat przyspiesza, nabiera obrotów, odrywa rzeczywistość od pogrążonej sobą istoty. Wokół powstają dziwaczne konstrukcje, spiralne budynki tworzone ręką stworzonych, powyginane we wszelkich kierunkach, rosnące jak nowotwór, nieprzewidywalnie, pełne wystających prętów, nierówności – niedoskonałości. Prędzej i prędzej, jak gdyby nic więcej się nie liczyło, jak tylko upływ czasu. Rwąca rzeka wydarzeń przelewa się przez okolicę, obmywa każdy kawałek metalu. Wszystko ewoluuje. Istoty stają się coraz dziwniejsze. Przed reflektorem nieruchomego kolosa błyskają obrazy, jak strzały z aparatu. Głowy obudowane witrażami i lampkami, setkami oczu jednocześnie. Naostrzone belki, odstające z każdej wolnej przestrzeni, spod imitujących powieki blacharskich płacht, spod przypominających usta, pozszywanych poduszek i spod poprzekłuwanych hula-hop talerzy satelitarnych. Migają twarze oblane farbą, obficie, różnorako, jak tęcza. Powtykane podług dziwacznej wizji giętkie rury odkurzaczy niemalże muskają jednooką postać.
WWWI tylko on, kolos ten, jak wiecznie granatowe niebo pozostaje niezmienny, z jednym pytaniem na nieistniejących ustach, z jednym pytaniem rozbrzmiewającym w nieistniejących uszach. Istnienie wpasowane w jednoimienną pogodę.
WWWInnych postaci jest już mrowie różne , śmiesznych-strasznych, pięknych-paskudnych, wielkich-maleńkich. Tłumy te przenikają się wzajemnie, zatracają w odwiecznym pędzie, w czasie tym, który mija jak sekund kilka. Reflektory i guziki nie patrzą na siebie, a gdzieś pod, rzadziej ponad.
WWWWtedy w topazie, w błękitnym blasku rodzi się myśl, samotna jak jej twórca. Podyktowane nią dłonie chwytają brązową blachę, jak małą karteczkę, którą gniotą i wyrzucają. Odnajdują kolejną, przysypaną wełnianymi kocami, które tknięte ruchem tańczą chwilę krótką. Ta jest czysta, biała niemalże, bo rozdrapana. Olbrzymi palec zaczyna rysować, ciągnie linie w materiale i jazgotliwej melodii. Nie wie, a czuje. Pytanie znika, nie męczy już, co pozwala kolosowi wstać, zobaczyć tłum naprawdę, wejść, ale jakoś inaczej.
WWWChmury, leniwie, niechętnie jakby, rozstępują się. Pierwsze promienie słońca dotykają powierzchni, która odpowiada z siłą gwiazdy. Fala światła zstępuję na ziemię, rozpala ją blaskiem, w którym ginie rubin i topaz, w którym walą się budowle. Nie słychać przy tym krzyków, bo nie ma za czym, bo nie ma kto zastanowić się, czy warto.
WWWCzy to dobrze, że nieistnienie zostało przerwane.
Cykl nieistnienia [całość]
1
Ostatnio zmieniony czw 24 kwie 2014, 17:37 przez UnNorm, łącznie zmieniany 2 razy.