Wulgaryzm i turpizm.
Na początku był bulgoczący kocioł Wszechświata, wypełniony wrzącą magmą wulkan materii, odwieczny ruch wszystkiego, który sam dla siebie jest przyczyną i skutkiem. Matka Jednia. Pewnego razu poruszyła się ona akurat w ten sposób, że wyrzuciła ze swojego nieskończonego łona dwóch skończonych ludzi: Miłośnika i Nienawistnika. Ludzie ci z początku żyli ze sobą w zgodzie – pewnie dlatego, że w ogóle się nie znali. Po prostu nie wiedzieli o swoim istnieniu, w ogóle się od siebie nie odróżniając. I tak wspólnie zawierali przyjaźnie z innymi, których Jednia stworzyła, wspólnie je zrywali, wspólnie się bawili, wspólnie się mścili i wspólnie godzili. Wspólnie kochali i nienawidzili. Do czasu.
Oboje byli jak ślepi bracia syjamscy, którzy nie wiedzieli o swojej drugiej połówce i zawsze szli jak jeden mąż w tę samą stronę. Aż pewnego dnia każdy poszedł w inną: Nienawistnik w lewo, a Miłośnik w prawo. I wtedy poznali, że nie są tylko i wyłącznie sobą, że jest w nich ktoś obcy, wreszcie: że to wszystko, co dotychczas robili, a raczej sam fakt, że wspólnie to robili, był tylko dzieckiem dwóch rodziców: ich nieuwagi oraz czystego przypadku. Dziwili się, bo przecież jak to możliwe, żeby ogień chadzał sobie pod rękę z wodą? Zwłaszcza że obaj byli skazani na to, żeby prędzej czy później pójść odrębną drogą. Dlatego powiedzieli sobie: nie. Zanim jednak się rozstali, postanowili jeszcze, że zrobią zakład – zakład o to, który z nich wybrał tę właściwą ścieżkę. Nie tę właściwszą, ale tę jedyną właściwą, bo były to ścieżki, po których się chodzi obiema nogami albo wcale.
I poszli. Nienawistnik twardo stąpał po betonie rzeczywistości, zbliżając się do innych ludzi tylko po to, żeby jeszcze bardziej się od nich oddalić, paląc, mordując, gwałcąc, nienawidząc i samemu coraz mocniej ten beton przypominając, coraz mocniej skupiając się w sobie, w swojej najskrytszej istocie, byle dalej od świata zewnętrznego i od znienawidzonej Jedni. Tymczasem Miłośnik płynął jak kropla wody w rzece zdarzeń, poddając się jej nurtowi najbardziej, jak to możliwe, prawie się nie odróżniając od innych kropli, często wręcz uważając je za realniej istniejące od siebie i mając tylko jedno marzenie: wrócić do Jedni. Nic więc dziwnego, że w miarę jak Nienawistnik szukał władzy nad światem, Miłośnik się władzy tego świata oddawał, rozpływał się w nim. Kochał go. Był jak balon nadmuchiwany czasem.
Jednak każdy balon musi pęknąć, kiedy wtłoczy się w niego zbyt wiele powietrza. Miłośnik też pęknął – huk był tak głośny, że dobiegł aż do uszu Nienawistnika kroczącego wciąż swoją ścieżką. Ten z kolei, kiedy go usłyszał, od razu domyślił się jego przyczyny. Triumfalny uśmiech wpełznął mu na twarz: więc to by oznaczało, że zakład został przez niego wygrany! Przez niego! Podochocony tym zwycięstwem, zaatakował otaczającą go rzeczywistość ze zdwojoną siłą. Rozrywał ją na strzępy, czując się coraz bardziej samotny, tak cudownie samotny… i wolny. I mocny. I swój. Teraz już biegł swoją drogą i prawie nie zauważał, jak miażdżył kolejne istnienia ciężkimi buciorami zniszczenia. Aż nagle dostrzegł coś dziwnego: w miarę jego kroków ścieżyna coraz bardziej się zwężała. Nie przejął się jednak tym zbytnio, tylko dalej palił, mordował, gwałcił, nienawidził. Ściskał się w sobie, aż mu kości trzeszczały.
Ale wtem – przystanął. Przystanął, ponieważ doszło do tego, że droga stała się zbyt wąska, by mógł iść nią dalej. Wtedy zrozumiał: musi zacząć niszczyć siebie, żeby się nią przecisnąć. Zacisnął więc zęby, wyciągnął nóż nienawiści i ciął. Pierwszy płat skóry spadł na ziemię, trysnęła krew i ból też trysnął. Ale on musiał być silny, jeżeli chciał zasłużyć na miano prawdziwego Nienawistnika. I tak podjął przerwaną wędrówkę, a gdy ścieżka znowu zbytnio się zwężała, ponownie sobie coś odcinał. W ten sposób zostawił za sobą dłonie, wątrobę, brzuch i przyrodzenie, jego dotychczasowe narzędzia władzy nad światem, narzędzia, dzięki którym wysysał z niego wszelkie przyjemności. Ale jeżeli miał naprawdę odwrócić się od świata, musiał odrzucić także i te rozkosze.
I odrzucił. W końcu ścieżynką toczyła się już tylko jego głowa, oskórowana i błyskająca gdzieniegdzie bielą czaszki. Od ziemi odpychał się językiem, ostatnią pozostałą mu kończyną. Przekrwione oczy wodziły wokoło z niepokojem, widząc, że jeszcze trochę i zmieszczą się wyłącznie one. Tak, od jakiegoś czasu Nienawistnik odczuwał wielki niepokój – przecież to nie tak miało być! Przecież miał królować nad światem, a nawet samemu być dla siebie światem, ale nigdzie nie było mowy o samozniszczeniu! Teraz musiał to szczerze przyznać przed sobą: bał się, tak bardzo się bał!… Do tego ten śmiech Miłośnika, który od jakiegoś czasu rozlegał się w tunelu, w jaki zamieniła się ostatecznie droga. Czy to by miało oznaczać, że jednak przegrał zakład, wygranej w którym był już od dawna pewien? Ale jak? Jak?
Jak?
Nie, nie da za wygraną temu skurwysynowi! Zaczął się toczyć jeszcze szybciej, tak szybko, że język mu zdrętwiał z wyczerpania, aż wreszcie popełnił honorowe samobójstwo i odpadł. Widać nie mógł nadążyć za jego morderczym tempem. Teraz już Nienawistnik nie mógł kontrolować swojej prędkości, leciał tylko przed siebie z coraz większym pędem, pchany własną głupotą i nieustającym śmiechem Miłośnika. Pozostało mu tylko jedno: krzyczeć. Nabrał tyle powietrza, ile tylko mógł, do swoich nieistniejących płuc i…
Krzyczał. Krzyczał, bo wreszcie zobaczył koniec.
Na końcu był bulgoczący kocioł Wszechświata, wypełniony wrzącą magmą wulkan materii, odwieczny ruch wszystkiego, który sam dla siebie jest przyczyną i skutkiem. Matka Jednia. Śmiech Miłośnika wciąż rozlegał się w jej łonie.
Przypowieść o dwóch ludziach
1
Ostatnio zmieniony ndz 27 kwie 2014, 08:59 przez Mortal One, łącznie zmieniany 1 raz.