Podsyłam na dole, na forum, pierwszy z esejów - bez wstępu. Jeśli chcecie zacząć czytać od początku (a jeśli jakimś cudem Was nie znudzę - dotrzeć do końca), umieszczam całego pdfa (ostrzegam, mogą być błędy redakcji, itp)
https://www.dropbox.com/s/jt7swlrmwwqia ... 5%9Bci.pdf
Miasto robotów
Jest jedno cudowne opowiadanie Stanisława Lema. Kreuje on w nim planetę, na której mieszkają ludzie i roboty - ale ludzie są dyskryminowani, śledzeni i nienawidzeni. Nie dziw więc, że przebierają się za maszyny i usiłują ukryć swoje pochodzenie - nawet za cene poszukiwania i nieomal polowania na innych ludzi. Puentą opowieści pozostaje to, że na planecie nie ma już żadnych robotów - wszyscy są ludźmi w przebraniach. Niektórzy twierdzą, że Lem doskonale uchwycił sposób działania dużych społeczeństw. Poszedłbym z wnioskami dalej - bajka ta znakomicie wyraża ludzkie zachowania nawet w bardzo małych grupach.
Pamiętam, że któregoś razu wręcz śmiertelnie pożarły się dwie moje przyjaciółki. Zaparte całkowicie, że nie przeproszą nawet jakby żaby z nieba leciały, odmawiały wszelkiego dialogu, albo wyjaśnienia kwestii, albo w sumie czegokolwiek. Nieważne już było to, że wcale nie chciały się kłócić, i że źle się czują z wzajemnym milczeniem - duma to jednak cholernie silne uczucie. Starałem się bez horrendalnej dozy subiektywizmu wysłuchać obu opowieści. Myślałem kiedyś, że różnice zdań wynikają z innych interpretacji faktów, bądź z kompletnie odmiennych poglądów - jednak tu zwyczajnie każda ze stron znała ledwie część faktów. Autentycznie nie mając pojęcia, że druga osoba nie chciała źle - wcale nie na zasadzie bycia ślepym na tę kwestię. Mimo wszystko - choć nikt nie zawinił, konflikt istniał.
Jednak jest taki moment, gdy wyjaśnienie sprawy i wytłumaczenie ewidentnego nieporozumienia już nie wystarczy. Niczym u Szymborskiej, nienawiść pędzi sama, nie potrzebuje nic oprócz dobrych relacji do zniszczenia. I z całkowicie normalnej sprawy rośnie konflikt iście nuklearny, wypełniając powietrze wokół obelgami, atakami lub wymownym milczeniem - niestety często połączonym z toksycznymi szeptami daleko od uszu zainteresowanego. Czy to najgorsze? Nie, bo wciąż społeczeństwo składa się z dwóch osób, i zrzucenie głowy robota odwróci wszystko, a nie sprowadzi na zrzucającego represje. Przeprosiny spotkałyby się zapewne z wzajemnością - duma jednak wciąż bierze górę. Zresztą, przecież nikt nie ma za co przepraszać. A głupio tak po prostu wrócić do normalności.
Jak bardzo mylił się ten, który stwierdził, że tylko religia może skłonić dobrych ludzi, by robili złe rzeczy! Jak bardzo optymistyczne to założenie! Wystarczy zwykłe nieporozumienie, odpowiednio podsycone dumą i zaszłościami i... tyle. Wariujemy. Robimy rzeczy, całkiem logiczne i dobre z naszego punktu widzenia - i totalnie idiotyczne pod względem "większego obrazu".
Wracając jednak do opowieści. Niezależnie od tego, kto lub co wywołało całą aferę i konflikt, gra w tchórza działa w najlepsze. Sytuacja staje się patowa - ale wcale nie dlatego, że nikt nie chce zerwać napięcia, tylko dlatego, że obie strony nie mają zielonego pojęcia, czemu "ten drugi" (zostanę przy męskiej formie, ale jest uniwersalnie) tak bardzo oburzył się sytuacją. Może problem tkwi najbardziej w tym, że patrzymy na wszystko ślepo z własnej perspektywy. Nie przyglądamy się frustracjom innych, nie rozważamy czemu czują się tak, a nie inaczej. I ponad wszystko - nigdy nie przyjmujemy do wiadomości, że do pewnego stopnia nie warto zżymać się za rzeczy, których ich wykonawca nie uważa za coś złego. Jakiś Kant, coś. Oczywiście można przytoczyć argument pt. Hitler, stąd w zdaniu dodałem "Do pewnego stopnia".
Czasem zwyczajnie najlepszym, co możemy zrobić dla kogoś, to domyślić się jego frustracji, zgadnąć wręcz co go denerwuje, pojąć ten wewnętrzny sposób myślenia. Wierzcie - to najlepszy prezent jaki można komuś zrobić, a także największe poświęcenie (co w sumie trochę wynika w obie strony). Czasem naprawdę trudno wyłamać się z własnych ram i nagle założyć, że coś, do czego dążymy może być niemal bezwartościowe dla innej osoby. A nieistotna bzdura z naszej perspektywy urastać może do rangi sprawy życia i śmierci w spojrzeniu kogoś innego.
Czy warto przezwyciężać te różnice? Czy może lepiej... zwyczajnie odpuścić, stwierdzić, że nie ma sensu nawet zbliżać się do osób o poglądach odmiennych od naszych? Otóż... druga opcja jest skrajnie nietrafiona. Zabawne jak wiele tkwi w przyciąganiu się przeciwieństw. Nawet jesli to... powiedzenie, czy w sumie nie wiem do końca czym jest to stwierdzenie wdaje się zasadzone stricte na uczuciowej podstawie, tak ma ono logiczne (i wcale nie biologiczne) uzasadnienie. Margaret Heffernan wygłosiła znakomity wykład "Dare to disagree" i otwiera nim oczy na to, że w życiu potrzeba właśnie osoby, która podważy wszystko, co sądzimy. Kogoś, kto wystawi na próbę skostniałe, niesprawdzone poglądy i opinie. Kto pokaże inny sposób patrzenia na świat. Czemu? Z najprostszej przyczyny. Wówczas, jakakolwiek decyzja (czy też wniosek naukowy, jaki to przykład pada w wykładzie) podjęta za porozumieniem stron jest... dobra. Bo jak zgodzi się z nią ta najbardziej różna od nas osoba, to zgodzi się, ni mniej ni więcej, każdy. I to w tym tkwi sposób na budowanie prawdziwego zespołu - w stworzeniu "machiny", która przebrnie przez każdą trudność bez problemu, a nie zatnie się na małej przeszkodzie niedopasowanej do danego sposobu myślenia.
Ryzykowne? Bardzo. I wymagające hektolitrów zaufania, pewności i rozsądku. Ale chyba ponad wszystko - wymagające zrozumienia drugiej strony. Nie jest wcale tak, że są rzeczy, co do których kompromis nie może zostać zawarty. Wystarczy tylko poszukać neutralnego punktu odniesienia, miast zaczynać dyskusję jak walkę o swoje, z własnych, z góry upatrzonych pozycji i poglądów na sprawę. Na tym polega dyskusja. I nigdy nie dojdzie do żadnego rozwoju, jeśli nie odwrócimy się, choć na chwilę, od tego, że nasza koncepcja jest jedyną słuszną. Postawa naukowa, przynajmniej trochę.
I wiecie, jest bardzo jawna i wyraźna linia między jednym, a drugim podejściem. Między umiejętnością przeskakiwania barier, różnic, kłótni i złości, a twardym staniem przy swoim zdaniu. Część z nas powie, że najlepiej czuje się w towarzystwie nowych ludzi, chętnie poznaje nowe osoby, i w sumie wolałaby to niż przebywać z sobie już znajomymi. Inni powiedzą, że nigdzie nie czują się lepiej niż w gronie przyjaciół. Chyba wiadomo, która grupa jest którą. Na bariery i konflikty trafimy. Zawsze. To jest cholerny pewnik. Dwóch Polaków to trzy różne zdania na dowolny temat, mawia stare powiedzenie.
Stąd część z nas kocha zmianę otoczenia, pełną nadziei na to, że starcia się nie pojawią (ta, jasne) lub po prostu wypełnioną... ludźmi, których nie mają ochoty zabić za ich wady i przywary. A jeśli już są zmuszeni do kontaktu ze stałą grupą osób - trzymają luźne relacje lub wypełniają powietrze wokół odorem plotek i utyskiwań. Ech, miałem nie być bardzo subiektywny. Plotę o przełamywaniu barier, a sam rzucam coś takiego. No dobra, NIEKTÓRZY z nich wypełniają powietrze... i tak dalej. Jasne, czasem trafią na kogoś, kogo rozumieją doskonale, bądź z kim są w stanie nie prowokować wojny na wszystkich frontach naraz. Przyjaźń? Chyba z konieczności, nie z uczucia. I niezbyt prawdziwa, to czego dojdę za chwilę.
Inni zaś cieszą się każdą przełamaną barierą. Dają sobie ewoluować. I wolą zrozumieć i zaakceptować innego człowieka zamiast wyrzucać go i poszukiwać zamiennika. Która z koncepcji jest lepsza? Nieważne jak trudno mi to pisać - swego rodzaju poszukiwanie kompromisu - połączenie poznawania nowego z dbałością o to, co udało się już poznać. Nie uciekam od mojego wyraźnego położenia po jednej ze stron - ale całym celem tej opowieści jest dojście do sensowniejszej konkluzji niż tej wysnutej z intuicji.
Co bardziej krytyczni z Was pewnie wytkną mi chętnie swego rodzaju gdybologię, stawianie hipotez bez pokrycia w rzeczywistości, snucie teorii pozbawionych faktów. Ale jest jakiś powód, dla którego teoretyczna prawica ma dziś ponad 2/3 miejsc w Sejmie, ale ni w ząb nie może zmienić Konstytucji, ba, nawet koalicji nie stworzyła. Choć dziś brzmi to jak scenariusz sci-fi, ładnych parę lat temu realnie rozważano koalicję PO-PiS. O co się pokłócili? Do dziś nie wiadomo. Chyba sami już tego nie pamiętają, bo zapewne była to pierdoła o stopniu pierdołowatości skazującym ją na zapomnienie. A jednak zapamiętali się w konflikcie, który przykrył większość innych wydarzeń w debacie publicznej na całkiem sporo czasu, a potem sprawił nawet, że ich programy rozeszły się w siną dal, choć w czasach Rokitowskich obie partie chciały w sumie tego samego. Bariery powstają nagle, powstają zawsze, i dopóki ktoś nie ma ochoty zrezygnować ze swojego przerośniętego ego (w języku polityki to synonim do "nigdy") - nie znikają.
***
Co sprawia, że się dogadujemy? No wiecie, że rozwiązujemy taki porąbany, niekończący się konflikt. Szczęśliwy traf? Jakiś cudowny eye-opener, po którym budzimy się z innym podejściem do świata? A jak go nie ma... to dlaczego zawsze wraz z długością i rozwlekłością myślenia na ten temat tylko grzęźniemy w błocie własnych przekonań (w sumie "w betonie" jest o wiele bardziej adekwatne) Kręcimy kołami z gazem do dechy, nie poruszając się na milimetr w przód i tylko kopiąc sobie coraz głębszy i głębszy dół indolencji umysłowej. Bo można mieć najtrafniejsze poglądy na świecie - ślepe i bezkrytyczne ich przyjmowanie bez konfrontacji z innymi sposobami myślenia pozostanie zawsze ignorancją i indolencją umysłową właśnie.
Czasem tak bardzo potrzeba, żeby ktoś nam przywalił w twarz, cytując klasyka i wrzeszcząc "Ogarnij się", lub podobną uroczą eksklamację. Może po to, tak naprawdę trzeba mieć przyjaciół. Tylko przyjaciel może bezkarnie strzelić nas w pysk - bo przy nim poradziliśmy sobie z każdą barierą i konfliktem. To on nam przypomina o tym, jak należy postępować. Bez poważnego starcia - przyjaźni po prostu nie ma. Pod nazwą starcia mam tu na myśli każdą dyskusję, nieporozumienie, czy różnicę zdań. Relacja wykuwa się tylko wtedy, gdy razem dochodzi się do trudnych rozwiązań.
Każdy z nas radzi sobie z przeszkodami tego typu lepiej lub gorzej, jednak fakt, że często potrzebujemy pomocy bliskich sprawia, że jedni zamieniają się w perpetum mobile - zdobywając trudne i ważne znajomości, które pomagają im we wzmacnianiu kolejnych. Inni idą w kierunku błędnego koła, gdy odcinają się od wszystkich nie akceptujących w pełni ich przekonań (hm, czyli od wszystkich, którzy nie kłamią w ich otoczeniu). Rodzi to okropną nierównowagę, i w ogóle wszystko się psuje.
***
Ale cały czas pomijam, celowo zresztą, jedną kwestię. Patrzę tylko z pewnej strony - jak MY możemy rozwiązać konflikt. Czasem, na szczęście, druga osoba ma dość oleju w głowie, by nam krok po kroku wytłumaczyć o co jej, do jasnej anielki, chodzi.
Jednak... co gdy usilnie nie trafia do nas tłumaczenie? Pytamy, pytamy, i... w końcu spotykamy się w momencie "bo tak". Gdy jakieś swoje odczucie opieramy stricte na intuicji. Bo nie mamy bladego pojęcia, jak je wyjaśnić. I to jest całkiem... normalne. W końcu jest coś takiego jak prawo naturalne, albo rzeczy wpojone nam przy wychowaniu. Sęk w tym, by dojść do tego "bo tak", które będzie jasne i oczywiste dla obu stron.
Czym różni się to ostateczne "bo tak" od każdego innego, rzuconego raczej z lenistwa w dyskusji czy braku argumentów? Tylko tym, że druga strona je przyjmie. Serio. Nie ma granicy poza którą argumenty się kończą, chyba że doczłapiemy o resztkach sił do czegoś co jest wspólne całemu gatunkowi ludzkiemu (no, to trzeba mieć szczęście do partnerów w dyskusji).
Nawiasem mówiąc - całe to stwierdzenie, ta konstrukcja myślowa i wywód jest wynikiem kompromisu pomiędzy naukowym dociekaniem do granic możliwości, a iście fanatycznie religijnym używaniem "bo tak" w dowolnym miejscu i czasie, przynajmniej słucham własnych rad.
Tak czy owak klasyczne tłumaczenie zwykle sprawdza się całkiem nieźle, pozostaje mu jednak jedna wada - w żadnych słowach nie odda się przebiegu myślowego, wszystkich wniosków, które powinniśmy wysnuć sami. To tu właśnie leży przewaga "domyślenia się". Możemy przebyć całą drogę, którą szła druga strona. A to jest, cholera, niezapomniane przeżycie.
***
Dlatego też szczytem możliwości ludzkich jest takie naprowadzenie partnera, by sam przeszedł całą drogę. Niestety, trudność tej sztuki jest porównywalna z wypowiedzeniem "spierdalaj", by obiekt wypowiedzi poczuł ekscytację na myśl o zbliżającej się podróży. I, co gorsza, wymaga bardzo, ale to bardzo kooperującego dyskutanta, inaczej nawet znaki i aluzje rzucane pod nos mogą być z gracją zignorowane.
Dlatego też, dla większości z nas prawdą jest, że "nikt mnie nie rozumie" - wypowiedziane wszakże raczej filozoficznym tonem a nie półpłaczem przeciętnego emo, ale wciąż. Bo cała ta opisana powyżej zabawa jest niezwykle wręcz trudna. Za to ma ona coś, co czyni ją najwspanialszą rzeczą na świecie - wdzięczność. Odrobina wspólnych starań sprawia, że łatwiej rozwiązywać każdą nową kwestię - bo zwyczajnie się chce. Bo widać, że komuś zależy. To najbardziej mobilizująca do działania rzecz. Tak jak całkowite zignorowanie jest najmocniejszą możliwą de-motywacją.
Oczywiście, nie zawsze się chce. Ba, prawie nigdy się nie chce. A, że nie jest to obowiązek służbowy, czy coś podobnego, niewielka też siła pcha nas ku działaniu. I tylko i wyłącznie od naszego chciejstwa bądź niechciejstwa zależy, jak to się skończy. Z drugiej strony, bywa to całkiem użyteczne w odróżnieniu starań - szczerych i prawdziwych od klasycznego przymilania się czy podlizywania. Pochlebcy będą co prawda popierać każdą rzecz, która padnie z naszych ust, ale w życiu nie zrozumieją naszych motywacji. I nigdy nie będą ludźmi - najwyżej robotami przebranymi za nich.
Miło, że dobrnęliście aż tutaj
