Carsonne - fragment - Prolog + opowiadanie "Victis"

1
<b>Carsonne</b><br><br>

To jest fragment większej całości, ale jako że jest już skończony i wstępnie wyczyszczony, myślę że pasuje do tego działu. Zamieszczam 'Prolog' i pierwsze z kilku opowiadanie.<br><br>

<b>Część 1. Prolog

Rozdział 1.1

Fragment 1.1.i.</b>

Mężczyzna otarł wierzchem dłoni płynącą mu po skroni kroplę. Trącił kciukiem pokrętło, maksymalnie zwiększając nawiew, by poczuć na twarzy choć trochę chłodnego powietrza. Moc wentylatorów pchała je przez szczeliny na desce rozdzielczej, by zapobiegały osiadaniu pary na szybie, co w wilgotnym od deszczu powietrzu działo się prawie natychmiast.

Lało. Aleppy tonęły w strugach wody. Ich szare zbocza ledwie dało się dostrzec spod wściekle siekącej kaskady wielkich, ciężkich kropli, z łomotem rozpryskujących się o karoserię jadącego powoli auta. Było szaro, ponuro, mgliście. Niezbyt przyjemnie dla większości ludzi, ale nie dla niego. Lubił deszcz, choć gdy padało, wolał siedzieć w przytulnym mieszkaniu, słuchając szumu przez uchylone okno. Nawet błyskawice i grzmoty miały wtedy swój urok.

Droga zrobiła się śliska, błotnista. Miał nadzieję, że liczne kamienie, którymi była usiana, tak mocno dające się we znaki oponom, teraz zapewnią im jaką taką przyczepność. Prowadził wyjątkowo ostrożnie, wlokąc się na dwójce. Kamienie chrzęściły i zgrzytały, błoto mlaskało. Auto mijało z prawej strony wyglądającą dość dychawicznie barierkę, za którą ziała przepaść. Wycieraczki latały po szybie jak szalone, łomocząc donośnie. Pojazd łagodnie wszedł w zakręt serpentyny, by chwilę później kontynuować wspinaczkę. Otwarta przestrzeń była teraz po lewej, po prawej rosło ku niebu wysokie, bardzo strome zbocze, bujnie porośnięte roślinami, których nazw nigdy nie miał ani chęci, ani czasu opanować.

Westchnął ciężko. Trudno mu było stwierdzić, jak długo jeszcze miał się tak turlać, zanim dotrze na szczyt pasma Agdar, do celu swej podróży. Jeszcze nie było go widać. Spodziewał się, że nie ujrzy go do samego końca. Azyl to miejsce skryte, bo inaczej nie ma ono sensu. Co nie zmieniało faktu, że się niecierpliwił. Nie tylko z powodu ekscytacji. Miał za sobą długą podróż i to, że perspektywa jej rychłego zakończenia wciąż się oddalała, zaczynało go już irytować.

Kolejny zakręt w prawo. Poczuł, że droga zupełnie straciła swą dotychczasową stromiznę. Pochylił się nad kierownicą w tym absurdalnym odruchu dającym złudzenie, że znacząco przybliża do punktu, na którym skupia się wzrok. Starał się wyzyskać te nieliczne, w dodatku trwające mgnienie oka momenty, kiedy opad deszczu tracił impet i krople nie zasłaniały widoku tak bardzo. Serce skoczyło mu w piersi. Jest! Jest! Niewielka budowla ledwie się odcinała od szarego tła, ale ponad wszelką wątpliwość nie była omamem. Bezwiednie docisnął pedał gazu, przednie koła na krótko straciły przyczepność, z wizgiem mieląc błoto. Zaraz potem auto skoczyło do przodu.

Szybko zbliżyło się do kamiennej bramy. Wiedział, że nigdy nie miała wierzei, więc ich brak go nie zdziwił. Zbudowano ją z głazów, których wokół było pod dostatkiem. Porastał ją mech i wszędobylskie krzaczki. To sprawiało, że idealnie komponowała się z otoczeniem i w ulewnym deszczu trudno ją było dostrzec. Domyślał się, że z resztą zabudowań będzie podobnie.

Zatrzymał samochód, wrzucił luz i zaciągnął ręczny hamulec. Wysiadł, rozkładając parasol, choć i tak deszcz natychmiast zmoczył mu twarz i kurtkę. Zamknął drzwi, trącając je biodrem. Silnik cicho mruczał na jałowym biegu. Powoli podszedł do wiszącego mu nad głową kamiennego łuku, wysokiego prawie na trzech chłopa, o szerokości wystarczającej do tego, by jego auto wyminęło się z innym o podobnych rozmiarach. Proste głazy, nieobrobione, zlepione ze sobą solidną, starą zaprawą, pewnie sporządzoną z użyciem jajek i białego sera.

Stał z głową zadartą w górę i czuł, jak gula jakiegoś osobliwego rozrzewnienia rozpycha mu brzuch. W tym miejscu nie chodziło o to, by bronić wstępu. Taką rolę pełniła brama znajdująca się zapewne gdzieś dalej, z wprawionymi wrotami, okolona murem, który nie pozwalał jej obejść. Ta tutaj miała inne zadanie: uświadomić każdemu przybyszowi, że oto przekracza ważny próg. Przybywa ze świata do miejsca. Z chwili bieżącej do przeszłości. Do Azylu.

Przywołał w myślach informację o orientacyjnym wieku tej bramy. Obrzucił spojrzeniem zielone kępki trawy, dzikie zioła i drobne krzaczki. Obejrzał dokładnie grunt wokół, by utwierdzić się w przekonaniu, że pierwsze wrażenie jest mylne. To tylko wyglądało na ruinę. Nigdzie nie dostrzegł ani śladu kamieni, które zwykle walały się w pobliżu porzuconych, pozostawionych samych sobie budowli. Pokiwał głową, czując w sercu ciepło płynące z konkluzji, że ktoś bardzo starannie i konsekwentnie dbał o to, by brama się nie posypała. Rozumiał powody takiego postępowania. Do troskliwie utrzymanych, wspaniałych, wysmakowanych budowli położonych w tak urokliwym miejscu zawsze by kogoś przyniosło. Do ruin, w dodatku po tak niewygodnej i niebezpiecznej drodze zdążali tylko nieliczni. Ci, którzy zabłądzili, i ci, którzy się niezdrowo zaciekawili. Tych pierwszych było jak na lekarstwo, tych drugich jeszcze mniej. Byli jednakowoż przybysze, których - jakkolwiek idiotycznie to zabrzmi - wtajemniczono.

Myśl, że zalicza się do tej właśnie kategorii, była przyjemna. Uśmiechnął się lekko, zadowolony. Jak dotąd wszystko szło gładko i pasowało do jego wiedzy o skrytym pośród Aleppów miejscu. Nawet to, że po prawej stronie łuku bramy, wysoko w górze dostrzegł niewielką kamerę, która w tym samym momencie ożyła, obracana silniczkami. Patrzono na niego. Oceniano. Odczytywano tablicę rejestracyjną auta. Sprawdzano. Podejmowano decyzję: przypadkowy przybłęda, świadomy intruz, czy gość.

Wpuścić, czy przegonić?

<b>Fragment 1.1.ii.</b>

<i>Nazywam się Vincez Krass i mam urlop. Moja dziewczyna uważa za rzecz zupełnie idiotyczną branie kilku dni wolnego tylko po to, by spędzić je przed komputerem, trzy czwarte doby stukając w klawiaturę, żywiąc się zamawianą telefonicznie pizzą i mineralką. Zapowiedziała mi z udawaną surowością, że latem oboje wybierzemy się nad morze i nic ją nie obchodzi, że może na to nie wystarczyć przysługującego mi urlopu. Będziemy się smażyć na plaży i czule objęci spacerować wieczorami po deptakach, nawet jeśli miałbym rzucić pracę, by móc w ogóle pojechać na te wczasy.

Udobruchałem ją metodami, których nie chcę tutaj szczegółowo omawiać. Dość będzie powiedzieć, że jestem z Sonią dopiero od kilku miesięcy, więc cieszymy się wszystkimi walorami świeżego związku, płynącymi z niego emocjami i pragnieniami. Potrzebowałem tego czasu, który spędzam na pisaniu, tak jak potrzebowałem go w zeszłym roku, jesienią, gdy udawałem się do osadzonego wysoko w górach zamku Carsonne. Gnała mnie tam potrzeba, której do końca nie rozumiałem. Sonia nie rozumiała jej w ogóle, uważała to za jakieś typowo męskie dziwaczenie, jakąś maczizmowską czkawkę, ale uszanowała ją, puszczając mnie tam samego. Złota dziewczyna.

Siedzę teraz przed komputerem i stukam palcami w klawiaturę. Formułuję refleksje, które mają mi pomóc zrozumieć. Muszę pojąć, co takiego gnało mnie przez tyle dni. Dlaczego pragnienie poznania odpowiedzi na pytania, którymi nie przejmował się absolutnie nikt poza mną, okazało się popędem tak bezwzględnym i tak żarłocznym? Chcę wiedzieć, co wynika z wiedzy, którą uzyskałem dzięki wizycie w wysokich Aleppach. Chcę znać odpowiedzi na pytania, których od wtedy przybyło.

No i w międzyczasie nie oszaleć od tej przedziwnej obsesji.</i>

<b>Fragment 1.1.iii.</b>

Deszcz nieznacznie zelżał. Mężczyzna patrzył wprost w kamerę. Zdecydował, że równie dobrze może zacząć już teraz. Powoli zwinął parasol i umieścił go na masce samochodu. Nieśpiesznie zdjął kurtkę. Rozłożył szeroko ramiona, trzymając ją w prawej ręce za kołnierz. Stał tak przez kilkanaście sekund, potem odwrócił się i powędrował do drzwi auta, po drodze zabierając parasol. Wsiadł do środka.

Woda ściekała z parasola wprost na wycieraczkę leżącą przed prawym siedzeniem, o które ją oparł. Przeciągnął dłonią po rzuconej na nie kurtce. Zdążyła przemoknąć, podobnie jak włosy i czarny kaftan, który miał na sobie. Prawym przedramieniem osuszył czoło i dołki pod oczami, po czym wrzucił bieg, zwolnił ręczny hamulec i ruszył. Jechał powoli, ciekaw, jak zostanie przywitany, gdy dotrze do bramy - tym razem nie symbolicznej. Wszystko miało zależeć od tego, jak łebski i zorientowany obserwator czaił się na drugim końcu kabla prowadzącego do kamery.

Miał nadzieję, ze obraz z kamery był mimo deszczu wystarczająco wyraźny.

<b>Fragment 1.1.iv.</b>

Właściwa brama była niemal identyczna, jak ta pierwsza. Podobne głazy, podobna zaprawa, kształt, szerokość i wysokość. Tkwiła pomiędzy wysokimi, pionowymi skałami. Z rycin, które przestudiował, wiedział, że zamek Carsonne znajdował się w niewielkim, utworzonym przez dwa górskie pasma kotle, o kształcie, jaki przyjmuje zwisająca kropla wody. Od strony masywu owe pasma tworzyły łagodny łuk, natomiast po przeciwnej stronie schodziły się ze sobą pod dość ostrym kątem, by stworzyć niewielką szczelinę. Gdy przed wiekami zatkano ją masywną bramą, uzyskano skryte i bezpieczne miejsce, umykające uwadze chciwych i niszczycielskich żywiołów wzniecanych raz po raz przez człowieka w świecie rozpościerającym się u stóp Aleppów. Stworzono miejsce trudno dostępne, bezpieczne. Stworzono azyl, choć nie był on podobny do innych miejsc o takim charakterze. Nie ludziom miał służyć.

Cierpliwie czekał. Na co dzień nie był przesądny, ale tym razem czepiał się rozmaitych, na ogół omijanych praktyk. Nie wyłączył silnika, pozwalając mu szemrać pod maską jego spalinową modlitwę. Przez chwilę bezwiednie uderzał kciukami w kierownicę, wypełniając kabinę dźwiękami dość głuchych kłapnięć. Zorientował się, co robi, i przerwał, zarazem ciężko wzdychając. Spojrzał w prawo - skały. Spojrzał w lewo - krawędź drogi i dość stromy górski stok. Na moment wstrzymał oddech, uderzony dość ponurą myślą, że w razie niebezpieczeństwa, nie bardzo ma gdzie i jak uciekać. A jeśli jego wizyta skończy się całowaniem klamki, będzie go czekała dość długa droga powrotna na wstecznym biegu. Nastrój na moment mu się pogorszył. Dał sobie czas, by przemyśleć to wszystko i dojść do wniosku, że w zasadzie nic nie może zrobić, by polepszyć swoją sytuację, poza jednym - natychmiastowym odwrotem. A tej możliwości oczywiście nie brał poważnie pod uwagę ani przez moment. Skonstatowawszy to, zaprzestał dalszych dywagacji, korzystając ze zdolności swego umysłu, której wielu jego znajomych, gryzących się o tysiące spraw pozostających literalnie poza jakimkolwiek ich wpływem, bardzo mu zazdrościło.

Skupił się znowu na bramie. Widział na odrzwiach wyryte symbole, których znaczenia nie znał, widział znaki jakiegoś pisma, którego nie rozpoznawał. Potarł ręką prawą, swędzącą go skroń. Poczuł pod palcami pot. Nie miał pojęcia, że aż tak się denerwuje.

Ukłucie rozczarowania było bolesne. Jadąc w tę zapomnianą, dość trudno dostępną część Aleppów, starał się temperować oczekiwania, studzić entuzjazm, obniżać poprzeczkę wymaganiom i nadziejom. Idealny balans między entuzjazmem i ekscytacją, które są motorami napędowymi każdego pasjonata, a sceptycyzmem i chłodem, wyrażalnymi wyświechtanym: "Przecież świat się nie zawali, w łeb sobie nie strzelę" - to był cel jego wysiłków. Od początku całego przedsięwzięcia był pewien, że mu się to udaje, że jest gotów mężnie znieść niepowodzenie swojej eskapady, że psychicznie doskonale się przygotował na taką ewentualność i nie będzie miał żadnego problemu z opanowaniem gorzkich uczuć. Sranie w banię.

Wyłączył silnik. Deszcz bardzo delikatnie bębnił w dach resztkami swego arsenału, krople spadały sporadycznie i nieregularnie. Siedział bez ruchu przez dłuższą chwilę, wsłuchany w ciszę, która nagle nastała. Jego myśli kłębiły się, tworząc najrozmaitsze, absurdalne warianty dalszego postępowania. Zdążył rozważyć wspinaczkę po skale przy bramie, wejście na grzbiet jednego z pasm tworzących kocioł i zejście w dół, wreszcie zlot paralotnią. Wszystko było poza jego umiejętnościami i aktualnymi możliwościami. Nie dawało mu spokoju, że jest tak blisko, a odbije się jak fala od skał.

W końcu depnął po sprzęgle, sięgnął do stacyjki i przekręcił kluczyk. Silnik zamruczał. Zwolnił hamulec i wrzucił wsteczny bieg. Włożył rękę za prawy fotel, zaczął bacznie obserwować drogę przez tylne okno - i lekko opuścił sprzęgło. Auto drgnęło i ruszyło. Natychmiast wycisnął sprzęgło i zapobiegliwie przełożył prawą nogę z pedału gazu na sąsiedni. Pozwolił, by grawitacja zrobiła resztę, od czasu do czasu kontrując efekty jej działania hamulcem. Bacznie obserwował obie strony drogi, która przechodziła w lekki zakręt w lewo. Postanowił sprawdzić, czy przód auta nie zbliża się bokiem zbyt blisko krawędzi. Rzut oka upewnił go, że nie ma powodów do zmartwienia. Przy okazji zauważył coś jeszcze.

Wrota powoli się rozchylały.

<b>Fragment 1.1.v.</b>

<i>Przysięgam na wszystkie świętości, że kiedy zobaczyłem, jak te wierzeje się otwierają, poczułem ekscytację niemalże erotyczną. Nie tak piękną, rzecz jasna, jak wtedy, gdy po raz pierwszy byliśmy z Sonią ze sobą, ale coś z tego mistycyzmu dotarcia do najgłębiej utajonego skarbu drgnęło moją duszą. O mało nie doszło przez to do tragedii, bo auto zsuwało się w dół, droga znowu lekko skręcała, a ja nie zwracałem uwagi na to, gdzie jadę, ani jak szybko. W końcu dałem po heblach, głową rzuciło mi o zagłówek. Wbiłem jedynkę i energicznie wdepnąłem gaz.</i>

<b>Fragment 1.1.vi.</b>

Samochód wyhamował na progu bramy, kierowcą rzuciło do przodu. Wrota zdążyły otworzyć się w pełni i znieruchomieć. Mężczyzna pochylił się nad kierownicą, próbując dojrzeć kogokolwiek. Pusto. Opuścił szybę i wystawił głowę przez okno. W górze, tuż przy masywnych zawiasach dostrzegł zębate przekładnie, zespolone z wałem napędzanym szerokim, solidnym, mocno natłuszczonym towotem łańcuchem. Zauważył też grube na palec kable biegnące od pudła z elektrycznym silnikiem do otworu w murze.

Ktoś tę bramę przed nim otworzył - i to było najważniejsze. Ruszył w głąb brukowanej płaskimi kamieniami alei, biegnącej pomiędzy starannie ułożonymi w dwie proste linie głazami. Auto toczyło się bardzo powoli, a on kręcił głową raz w te, raz we wte, zdumiony i zafascynowany. Kocioł, wielki, potężny kocioł o niemalże pionowych ścianach. Jego dno, kiedyś zapewne goła skała, zostało niemalże na całej powierzchni obficie pokryte przywiezioną skądś ziemią, na której zakwitły krzewy, drzewka i najrozmaitsze kwiaty, skupione w starannie utrzymanych klombach.

Jednak największe zdumienie wzbudził w nim widok zamku Carsonne. Nie dlatego, że był wspaniały i monumentalny. Nie dlatego, że zapierał dech rozmachem architektonicznym, czy pięknem proporcji. Nie dlatego, że graniczyło już z cudem napotkanie w świecie budowli nienaruszonej przez cywilizację, nieskażonej gnaną owczym pędem turystyczną szarańczą. Powód był inny.

Tego zamku tam zwyczajnie nie było.

<b>Fragment 1.1.vii.</b>

<i>Przez krótką chwilę naszła mnie absurdalna w tej sytuacji myśl, że może przybyłem do niewłaściwego miejsca. Zamek Carsonne. Przywykłem do używania tej nazwy. Bogiem a prawdą, żadnej innej nie znam. I tak dobrze, że w ogóle znalazłem to miejsce. Wymagało to ode mnie wielu wysiłków, przekopania strasznych ilości rozmaitych publikacji, by w tych niewielu, które zawierały dość oszczędne treściowo relacje, natknąć się na tę konkretną nazwę. A i to wtedy, gdy owe teksty zawierały bezpośrednie tłumaczenia bądź były inspirowane przez opowieści spisane w atlinie. świadectwa pozostawione w języku epigrejskim, pełne skrótów w rodzaju Carso, Cars-n, czy zmiękczeń jak Carsoi, prawie zawsze przy tej okazji wspominały o "fehtria" - miejscu umocnionym, choć to słowo oznaczało także schronienie, i jako takie często było zamieniane wyrazem "eisleum". Przyjęło się ono w atlinie pod postacią "aselum" (typowa wokalizacja "ei" lub "eu" jako "a", i równie typowe przejście "e" lub "o" przed spółgłoskę, najczęściej "l", "h" lub "k"; badacze są dość zgodni, że to ślady kłopotów z poprawną artykulacją - dzieci, choć nie tylko, mają podobne problemy, myląc "cholerny" z "chorelnym", "moralny" z "molarnym", czy choćby "pomidorówkę" z "pomirodówką"). Tego rodzaju przekłamania na styku dwóch języków, które zostają ze sobą zestawione dość nagle, znienacka omalże, jest czymś zupełnie pospolitym.

Bez względu na to, jakie okoliczności i mechanizmy stały za tymi językowymi przekształceniami, odkąd pamiętam, posługiwałem się nazwą "zamek Carsonne". A ponieważ człowiek robi za życia masę założeń i domniemań, myślałem o tym miejscu w kategoriach narzuconych mi przez wizje fortecznych budowli stosowanych w czasach empirotarrskich albo w okresie Międzywiecza. Jeszcze wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Nie wiedziałem, że to miejsce zostało stworzone w takim kształcie, jaki miałem obecnie przed oczyma, przez ludzi pochodzących ze wschodu, przybyłych do Aleppów z dalekiej Bizentii, dziś znanej jako Operus i Agaida. że miało w tamtym świecie swój wzór, nie tylko dla kształtu, ale i nazwy. Powinienem był pamiętać, w jakich miejscach odnaleziono manuskrypty Eishella i gdzie jacyś brudni pastuszkowie wpadli na gliniane garnce pełne tabliczek rytych klinami, dziś szeroko w świecie znanych jako Kwadraty z Eizass. Powinienem był, ale - jak już wspomniałem - założenia i domniemania to silna, krępująca umysł sieć.

Podróżowałem trochę po świecie, ale nigdy nie ciągnęło mnie na daleki wschód. Teraz miałem okazję dobrze się przyjrzeć temu, co bym pewnie zobaczył, wybrawszy się na wycieczkę do jednego z porzuconych i zrujnowanych przez czas miast leżących na Szlaku Pachnącym. Nie żaden tam zamek, nie wzniesioną z kamienia fortecę, lecz górę. Potężną, półkolistą ścianę kotła, pełną okiennych otworów o nieregularnych, owalnych kształtach, i cholera wie ilu korytarzy wykutych w jej głębi.</i>

<b>Fragment 1.1.viii.</b>

Alejka kończyła się niewielkim, kolistym placykiem, na którym zaparkował, przezornie ustawiając przód auta w stronę bramy. Wysiadł. Dwie czy trzy krople spadły mu na ramiona, ale była to już zupełna resztówka. Deszcz ustał. Zadarł głowę, by docenić wysokość Carsonne. Potem sięgnął ręką po niewielką płócienną torbę leżącą na tylnym siedzeniu. Zarzucił ją sobie na ramię i zatrzasnął drzwi.

Skrzypnięcie zwróciło jego uwagę na niewielkie wejście widniejące w skalnej ścianie tuż przy placyku. W pierwszej chwili go nie zauważył, bo zamykające je drzwi były niepozorne, dość niskie i wąskie, a poza tym pomalowane na kolor doskonale współgrający z barwą skał. Z wnętrza wyszło po kolei trzech mężczyzn. Dwaj pierwsi, ubrani w ciemne garnitury i takież okulary, o dość znacznej posturze, musieli się solidnie schylić, gdy mijali odrzwia. Trzeci, łysy jak kolano staruszek, szczupły i drobny, ubrany w coś na kształt czarnego habitu, choć bez kaptura, kroczył dwa, trzy kroki za nimi. Stanęli przed przybyszem. Ci dwaj, beznamiętni i obojętni, założyli ręce za plecami i zdawali się podziwiać okolicę, choć przez okulary trudno było to jednoznacznie stwierdzić. Niski bez śladu zażenowania zaczął go sobie oglądać, dokładnie, od stóp do głowy. Zatrzymał spojrzenie na czarnym kaftanie, który przedtem mężczyzna zaprezentował do kamery, i długo studiował widniejący na nim wzór. Podszedł bliżej, by móc dotknąć skrawków białej tkaniny, dość topornie nań naszytej. Nieznaczny, ledwie zauważalny uśmiech wykwitł mu na twarzy.

- Kim jesteś? - zapytał, cofając się tak, by znaleźć się pomiędzy dwoma osiłkami. Ich wielkie bary najwidoczniej dawały mu poczucie bezpieczeństwa.

- Nazywam się Vincez Krass. W zasadzie jestem nikim. Nikim ważnym.

- Nikim ważnym - staruszek pokiwał głową. - Chwali ci się, że znasz proporcję. Czego tu szukasz? Skąd w ogóle wiedziałeś, jak tu dotrzeć?

Uśmiechnął się, ponownie patrząc na kaftan mężczyzny.

- Dlaczego tak bardzo zależało ci na wejściu tutaj, że spreparowałeś ceremonialny strój członków naszego zgromadzenia? Wprawdzie symbol Wielkiego Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego winien być wyhaftowany srebrzystymi nićmi, ale nie o detale tu idzie.

- Chciałem... - głos Vinceza uwiązł mu w gardle. - Chciałem uzyskać wgląd w kilka ksiąg, które przechowujecie.

Oczy starca, którymi bezustannie obserwował Vinceza, błysnęły.

- Dawno już nikt o to nie prosił. Bardzo dawno.

Przez chwilę milczał.

- Wejdźmy do środka.

Odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie, nie kryjąc zdziwienia. Jeden z nich wzruszył ramionami i obaj się rozstąpili, by przepuścić gościa.

<b>Rozdział 1.2

Fragment 1.2.i.</b>

<i>Wydawało mi się, że nie wytrzymam napięcia. Niby powinno mi ulżyć, w końcu przedsięwzięcie, do którego przygotowywałem się całymi latami, zmierzało do końca. A tymczasem, wkraczając do wnętrza Carsonne, nie mogłem opanować niepokoju. Kiedy zobaczyłem tego dziadka, noszącego strój, który znałem z kilku rycin, zaschło mi w gardle. Miałem nadzieję, że oni jeszcze istnieją, ale nie sądziłem, iż oparli się atakowi współczesności. Czasem dobrze jest się tak rozczarować.

Jednakże nowoczesność dogoniła to miejsce i na każdym kroku dało się to odczuć. Kamery i zdalnie otwierane wrota to był pikuś w porównaniu z tym, co ujrzałem we wnętrzu Carsonne. W niczym nie przypominało to surowej, wykutej w skale twierdzy w rodzaju Kavadun czy Istgerihi, albo starożytnych ikhari na pustynnych oazach Leisst ziem Operusu. Nie miałem wątpliwości, że to miejsce jest wierną repliką Carsonne zniszczonego przed wiekami przez trzęsienie.

Ale sprawiało takie wrażenie tylko na zewnątrz, bo wnętrze było w zasadzie luksusowe. ściany obite drewnem nieco powyżej poziomu, do którego sięga głową mężczyzna przeciętnego wzrostu. Rzeźby i płaskorzeźby, starannie utrzymane i zakonserwowane freski, oleje na płótnach i deskach. Na kamiennej podłodze wzorzyste dywany. Punktowe światła, jarzeniówki skryte gdzieś w szczelinach muru. Nastrój niesamowity.

Mijałem okna, te koliste, nieregularne otwory widoczne z zewnątrz. Starannie wprawione, dźwiękoszczelne szyby. Po lewej co chwile widniały jakieś drzwi. Sufit uformowany w kolebkowe sklepienie. Piękne kwiaty w kamiennych donicach. Zapach jakiegoś kadzidła w powietrzu. Szedłem posłusznie za starcem, jak baran prowadzony na rzeź. Nikogo innego nie spotkaliśmy, ani bysiorów, którzy byli tu najwidoczniej siłą porządkową, ani tym bardziej żadnego z członków zgromadzenia sprawującego pieczę nad tym miejscem.</i>

Korytarz się skończył i dotarliśmy do drzwi. Ku mojemu największemu zdziwieniu starzec sięgnął do niewielkiego panelu widniejącego po prawej stronie, na odrzwiach, i kilkoma szybkimi stuknięciami szczupłych palców wbił kod. A potem drzwi niemalże bezgłośnie się rozsunęły.

<b>Fragment 1.2.ii.</b>

Wkroczyli do niewielkiego pomieszczenia, dość nisko sklepionego. Na jego środku stał szeroki, masywny stół z kilkoma krzesłami. Na ścianie naprzeciw drzwi widniał wspaniały fresk przedstawiający bitwę, a w zasadzie jej początek: nadzy, zaskoczeni podczas kąpieli w rzece żołnierze rzucają się po odzież i broń. Fresk został wykonany farbami, choć de facto przedstawiał szkic, ponieważ oryginalny obraz nigdy nie powstał. Vincez kojarzył, że miał przed sobą replikę jednego z dzieł bardzo starego artysty o imieniu Anioł, który będąc wschodzącą gwiazdą, miał upiększyć pędzlem wielką ścianę jednego z pałaców. Dzieła nie ukończył, zdążył jedynie wykonać pełnowymiarowy kartusz, choć to wystarczyło, by okrzyknięto go nowym mistrzem.

Starzec usiadł na jednym z krzeseł o wysokich, pionowych oparciach. Gestem ręki wskazał Vincezowi miejsce naprzeciw, które ten posłusznie zajął. Skupił swój wzrok na gospodarzu. W delikatnym świetle wiszącej u sufitu lampy ujawniły się liczne zmarszczki na jego czole i skroniach. W rzucanym przez nie cieniu błyszczały mądre oczy o bystrym wejrzeniu. Skóra głowy lśniła.

Milczenie stawało się powoli krępujące, ale Vincez czuł, że to nie on powinien je przerwać. Nie bardzo wiedział, na czym stoi, a zwykle w takiej sytuacji każdy nieprzemyślany ruch może prowadzić do katastrofy.

- Stowarzyszenie Adelmusa, które trzyma pieczę nad tym miejscem - głos starca był chropawy, jakby coś siedziało mu w gardle - przez wieki wykształciło bardzo rygorystycznie przestrzeganą procedurę, wedle której ktokolwiek z zewnątrz uzyskuje dostęp do naszych zbiorów.

Zamilkł, pozwalając, by jego słowa należycie wybrzmiały. Vincez się nie odwrócił, ale był gotów iść o każdy zakład, że stojący za jego plecami mięśniaki przybrały wyjątkowo surowe i groźne miny.

- Twoja sztuczka z założeniem tej prymitywnie skleconej imitacji ceremonialnej tuniki Stowarzyszenia dała tylko tyle, że postanowiłem poświęcić ci chwilę mojego czasu. A ponieważ nie zostało mi go już wiele, owa chwila jest wyjątkowo droga. Obyś jej nie zmarnował. Obyś wykorzystał ją na udowodnienie, że wiesz coś więcej ponad to, jaki kształt ma haft zdobiący nasze zakładane tylko od wielkiego dzwonu ceremonialne stroje.

Znowu zamilkł, patrząc znacząco na gościa. Ten tym razem wyczuł, że nadeszła jego kolej.

- Jak już zdążyłem powiedzieć na dole, nazywam się Vincez Krass - przemówił spokojnie. - Z zawodu jestem inżynierem informacji. Moja obecność tutaj wiąże się z bardzo prywatnymi, osobistymi poszukiwaniami, które prowadzę od lat. Wiedza, którą do tej pory zdołałem zgromadzić, pozwala mi domniemywać, że tutaj, w Carsonne znajdę klucz do wszystkiego, co mnie nurtuje. Myślę, że jest to obecnie jedyne miejsce na ziemi, które daje mi tę szansę.

Teraz dla odmiany Vincez sprowokował ciszę, kończąc ten niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśniający wstęp. Starzec niezmiennie świdrował go wzrokiem.

- Czego konkretnie chcesz, przybyszu?

<b>Rozdział 1.3

Fragment 1.3.i.</b>

<i>życie człowieka nierzadko bywa zdeterminowane od dziecięcia. Pewne zdarzenia, wypadki, kaprysy, wreszcie decyzje podjęte pod wpływem chwili potrafią zepchnąć nas na ścieżkę, z której nie ma odwrotu i którą trzeba wędrować aż po jej kres. Czasem jednak zdarza się coś z pozoru błahego, co nie ma wagi na tyle wielkiej, by zdecydować o życiowych wyborach człowieka, nie wpływa na kształt jego ścieżki zawodowej, czy szczęścia rodzinnego, a jednak jakoś drąży mu duszę, nieustannie ją uwiera, systematycznie domagając się uwagi. Nie zawsze da się orzec, czy jest to przekleństwo, czy błogosławieństwo, utrapienie, czy szansa, by zaznać w życiu jakiejś ciekawej namiętności. Jest po trosze jednym i drugim, to coś na kształt talentu, który potrafi dać ogromną radość, ale i przyprawić o niejedną zgryzotę.

Zostałem pomazany w ten właśnie sposób. Przez lata miałem w życiu taki cel, który z czegoś zupełnie pobocznego stał się obsesją. Wszystko zaczęło się niewinnie, jak to zwykle zresztą bywa. Przeczytałem pewną starą kronikę, wyszperaną w wiekowej miejskiej bibliotece, w której kwaterował mój pluton podczas Wojny Claviskiej. Byłem wtedy szczylem, z dziewiętnastoma laty na karku, karabinem w ręku i głową pełną obrazów rozmaitych okropności wojny, wtłoczonych tam szybko, gwałtownie i w dawce zdolnej powalić słonia. Czas, który spędziliśmy, stacjonując w zniszczonym budynku pełnym najrozmaitszej literatury, był dla mnie najpiękniejszym okresem tamtej epoki, chociaż wcześniej nie szalałem jakoś specjalnie za słowem pisanym. Wojna wykrzywia charaktery. Sielanka trwała tylko kilka tygodni, ale wyniosłem z niej niezwykły bakcyl - pragnienie rozwikłania zagadki, wokół której od tamtego czasu krążyły moje myśli w ciężkich chwilach, jakich pełno było na bojowym szlaku.

Ową książką, która właśnie wtedy wpadła mi w ręce, poobdzieraną, poplamioną i pozbawioną okładek, była "Kronika Goranta". świadectwa tego dziejopisa należały do kanonu literatury światowej, uczono o nich w szkołach średnich, szerzej omawiano na fakultetach historycznych, a już nikt nie wyobrażał sobie porządnych humanistycznych studiów bez wspomnienia dzieła tego człowieka. Jednakże wspomniana książka zwróciła moją uwagę, ponieważ nie była jednym z tomów roczników Goranta, ale opowieścią wydzieloną z ich głównego nurtu i zatytułowaną "Skaza". Nie znałem tego dzieła, nawet nie wiedziałem, że on coś takiego napisał.

Kiedy zacząłem je czytać, ogarnęła mnie dziwna gorączka. Pośród stron odnalazłem echo historii, którą poznałem ongiś z ust mego dziadka. Nazywał ją legendą, bajką, a gdy podrosłem - alegorią, ale nigdy nie sugerował, że opowiada o prawdziwych wydarzeniach. Wręcz przeciwnie, uważał, że traktowanie jej dosłowne to błąd, nawet jeśli jej fabułę osadzono w dobrze znanym i szeroko omawianym momencie dziejowym, który u schyłku ery ponowoczesnej nazywano starożytnością. Tak też uważałem do czasu, gdy przeczytałem "Kronikę Goranta" i natknąłem się w niej na coś, co przyprawiło mnie o szybsze bicie serca.

Bardzo chciałem potwierdzić moje podejrzenia. Dla mnie osobiście płynące z nich wnioski miałyby ogromne znaczenie, nawet jeśli nie tylko niczego by nie wyjaśniły, a wręcz przyniosły kolejne pytania. Cokolwiek jednak miałem stwierdzić, musiałem uzyskać dostęp do oryginału "Kroniki Goranta". Taki był początek moich dociekań, które ostatecznie zawiodły mnie do Carsonne. Trudno powiedzieć, czy udałoby mi się to wszystko, gdyby Goranto nie wspomniał w którymś z dopisków poczynionych po latach o swojej wizycie w tym miejscu.

Chwilę się zastanawiałem, w jaki sposób wyjaśnić to wszystko staruszkowi, którego jedno skinienie starczyłoby, żebym wyleciał z hukiem z powrotem tam, skąd przybyłem. Postanowiłem powiedzieć prawdę, nawet jeśli miałbym się narazić na kpiny.

Powiedziałem.</i>

<b>Fragment 1.3.ii.</b>

Serce Vinceza biło, jak kozacki bęben zwołujący "towarzystwo" na radę. Czuł radosną ekscytację od chwili, kiedy starzec skwitował jego opowieść ciężkim westchnieniem, odesłał ochronę niedbałym gestem ręki, z lekkim uśmiechem przedstawił się imieniem Havass i poderwał się zza stołu. Teraz obaj przemierzali ten sam korytarz, którym poprzednio go prowadzono. Minęli widniejący po lewej korytarz wiodący do wyjścia, by po kilkunastu krokach dotrzeć do dość wąskich, krętych schodów. Wspięli się nimi, mijając po drodze wejście na drugie piętro i wchodząc dopiero w następne.

Korytarz tonął w subtelnym, delikatnym świetle jarzeniówek, puszczonych szczelinami między ścianami a drewnianymi lamperiami. Nie miał okien i był bardzo krótki. Kończył się zsuniętymi jak w windzie drzwiami wprawionymi w stare, kamienne, rzeźbione geometrycznymi motywami odrzwia. Zamykane przez nie wejście było odchylone od osi korytarza pod kątem, który Vincez oszacował na jakieś sześćdziesiąt stopni. Rozsuwane skrzydła różniły się od tych spotykanych w dziesiątkach osobowych dźwigów tym, że wykonana z brązu, pokrywająca je płyta godna były wieńczyć wejście do niejednej katedry. światło i cienie wydobywały z jej powierzchni kształty układające się w arcydzieło pracy rzeźbiarskiej, utrwalone przez znakomitego w swym fachu ludwisarza. Płaskorzeźba przedstawiała odjazd króla Vigotta z twierdzy skrytej w Wąwozie Półksiężyca. Wedle starej legendy właśnie dzięki wizycie w tamtejszej wyroczni monarcha Bizentii doznał iluminacji, która pozwoliła mu zdobyć panowanie nad wszystkimi ziemiami otaczającymi jego niewielkie wtedy królestwo i zbudować imperium. Vincez przez chwilę wpatrywał się w te niezwykłe drzwi. Brama raju dla każdego, kto szuka odpowiedzi.

Havass wbił kod na panelu z klawiaturą numeryczną, dyskretnie i gustownie wkomponowaną w kamień odrzwi, i raźno wkroczył pomiędzy rozsuwające się skrzydła. Vincez podążył za nim. Biorąc wdech, poczuł ulotny zapach papierowej starości. Skonstatował też, że powietrze jest tu suche i trochę cieplejsze. Chodź szedł powoli, szybko stanął ramię w ramię z Havassem.

Wielokrotnie natrząsał się z rozmaitych filmów, na których zdziwiony czymś bohater otwierał szeroko gębę. Dotąd uważał, że ten przedziwny gest połączony z wytrzeszczem oczu był wymuszany na aktorach przez reżyserów traktujących swoich widzów jak imbecyli, którzy nie potrafią zrozumieć spadającej na postać emocji, jeśli nie poprze jej prostacka ekspresja. Najlepiej taka, jaką można było jeszcze czasem zobaczyć na dokumentalnych filmach przedstawiających stare ideryjskie teatralne maski z wargulami rozciągniętymi w wielgachną podkowę uśmiechu lub smutnego grymasu. Sam nie zrobił niczego podobnego, ale ze zdumienia aż mu się coś w środku przekręciło. Nie bardzo wiedział, na czym najpierw zawiesić oczy.

Stali w szerokim na sześć, siedem metrów i wysokim na dwóch, trzech chłopa wejściu. Wykute w skale, miało kształt podkowy, którą wzmacniał wykonany z masywnych kamiennych bloków łuk. Choć wykonany starannie i pięknie ozdobiony reliefami, nie był w stanie zatrzymać na sobie spojrzenia, które uciekało dalej. Ku widokowi zapierającemu dech.

Rozmach przytłaczał. Pierwotnie była to potężna jaskinia, zimna, wilgotna, ciemna i niezbyt przyjemna. Taka z nietoperzami, furą guana, które produkowały, i echem odzywającym się przy każdym kroku, przy każdym zgrzytnięciu kamyczka pod obcasem. Budowniczy Carsonne i ich następcy, ich długi łańcuch biegnący przez wieki, zmienili grotę w niesamowite miejsce.

W jej przepastnym brzuchu zakwitły wysokie, smukłe kolumny, spinające się wysoko, pod samo sklepienie, gdzie przechodziły w łuk. W niektórych miejscach był on ostry, w innych łagodny, w jednych w miarę symetryczny, w innych rażąco wręcz nie. Kamień wzniesiony ręką człowieka przytulał się do struktury uczynionej przez naturę. Wspaniała, zanurzona w górskich bebechach katedra.

Vincez nie przestawał z uwagą błądzić wzrokiem, a umysł taśmowo podsuwał mu skojarzenia i refleksje. Aktualni zarządcy budowli włożyli w to przedsięwzięcie wagon pieniędzy i pracy. Architektura, logistyka, zaopatrzenie, transport, budowlanka, elektryka, elektronika i czort jeden wie, co jeszcze. System wentylacji, urządzenia klimatyzacyjne, precyzyjny monitoring wilgotności i temperatury powietrza. Odpowiednie warunki dla przechowywania księgozbiorów były na pewno trudne do osiągnięcia w czasach, gdy Carsonne powstało. Teraz dało się je zbliżyć do niemal idealnych.

Pomieszczenie jaśniało od dziesiątków bądź nawet setek punktowych lamp, zamontowanych na potężnej konstrukcji utrzymywanej w powietrzu przez metalowe linki przytwierdzone do nierównego, pomarszczonego sklepienia groty. Vincez był gotów iść o każdy zakład, że przypominającą kształtem ugniatacz kartofli albo półkę z lodówki konstrukcję wykonano z najlżejszych stopów dostępnych we współczesnej metalurgii.

Podłogę wyłożono gładkim, lśniącym marmurem, przykrytym ciemnymi, puszystymi chodnikami, które tworzyły sieć prostopadle krzyżujących się alejek. Biegły one pomiędzy masywnymi, wykonanymi ze srebrzystych metalowych rur regałami. Były ich setki, jak okiem sięgnąć. Wyższe, niższe, poustawiane według jakiegoś specyficznego, albo też bez żadnego planu - zależy jak patrzeć. świat wiedzy w zasięgu palców.

Vincez przemógł wywołane zachwytem i zdumieniem odrętwienie, by zauważyć, że Havass zszedł już po schodach, zostawiając go samego. Powoli ruszył w dół. Jak nic w tym miejscu, także i schody nie były po prostu schodami. Zostały przez kamieniarzy wystylizowane na krawędź wielkiej otwartej księgi, ze stronicami formującymi poszczególne stopnie, których Vincez naliczył trzydzieści dwa. Gdy znalazł się u ich podnóża przez mgnienie oka pomyślał, że ta liczba musi coś znaczyć w tym zaplanowanym do obłędu miejscu, ale zaraz potem podążył śladem starca.

Ten stał w pobliżu czegoś, co było połączeniem uniwersyteckiej katedry z pulpitami skryptorów. Do uszu Vinceza dotarły pojedyncze sylaby wypowiadanych półgłosem przez Havassa słów, którymi wyjaśniał coś dwóm mężczyznom, ubranym w identyczny co on strój, zajmującym miejsce na szczycie wspaniałego, wykonanego z ciemnego drewna mebla. Wszyscy trzej od czasu do czasu spoglądali na gościa z trudno skrywanym zaciekawieniem.

- Podejdź tu, przyjacielu - usłyszał głos swego opiekuna. A pewnie. Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę. Sytuacja zaczynała go powoli irytować. Zbliżył się, usilnie starając się nie spuszczać wzroku przed bacznym spojrzeniem "smutnych" - jak ich zaczął w myślach tytułować. Siedzą w tym skalistym inkubatorze, świat pojęcia o nich nie ma, łaskę wielką robią, że z człowiekiem porozmawiają. Cud, że go w ogóle wpuścili. Zupełnie jakby nie był ciekawym, godnym szacunku badaczem, lecz domokrążcą starającym się opchnąć im jakieś siano jako egzotyczną, poprawiającą wszystko, co tylko możliwe herbatę. Zakichani szpiedzy z krainy deszczowców, wszystko tajne przez poufne.

Dwaj nowi "smutni" zeszli zza podwyższonych pulpitów, by stanąć obok Havassa. Byli odeń o co najmniej dwie głowy wyżsi. Ten z lewej miał dość gęstą, bujną, białą jak mleko czuprynę. Drugi nosił się bardzo krótko, srebrzysta siwizna nie do końca jeszcze pokryła jego czarne włosy. Obydwaj odznaczali się wydatnymi, szerokimi nosami, a posturami szczupłymi i prostymi, jakby tyczki fasolowe połknęli - rzecz niemalże nie do uwierzenia u ludzi dzień w dzień pochylających się nad księgami. Siwy patrzył na Vinceza, śmiało dając wyraz swemu zaciekawieniu. Jego towarzysz od czasu do czasu przenosił spojrzenie na stojącego obok starca, jakby krępował się dokonywać oględzin przybysza, nim zostanie mu oficjalnie przedstawiony.

Vincez postanowił, że zachowa poważny wyraz twarzy i nie będzie próbował żadnych przymilnych uśmiechów. Miał swój cel, to prawda, i gorąco pragnął go zrealizować. Ale miał też minimum godności, a jak dotąd traktowano go niczym insekta, który wziął był wylazł spod podłogi na środek sali balowej, na oczach ludzi tak delikatnych, że nie potrafią ani zmusić się do tego, by go rozdeptać, ani do tego, by go zignorować.

- Witamy w Carsonne - Havass uśmiechnął się lekko. - Poznaj Ectora i Varsaga, którzy sprawują pieczę nad naszym księgozbiorem. Będą ci służyć radą i pomocą. Jeśli chcesz, najpierw wskażę ci miejsce, gdzie będziesz mógł mieszkać, dopóki nie ukończysz swoich poszukiwań. Jeśli jednak jesteś zbyt zaaferowany tym, co chcesz tu odnaleźć, możesz zacząć od razu, a sprawę opierunku załatwimy później.

Vincez uśmiechnął się lekko.

- Czytasz w moich myślach.

Havass pokiwał głową.

- Nie śpiesz się. Tutaj nie musisz się z niczym śpieszyć i niczym martwić. Oni obaj wiedzą wszystko, co trzeba, by ci pomóc.

Havass lekko klepnął Vinceza w ramię i ruszył w kierunku schodów.

<b>Fragment 1.3.iii.</b>

<i>Jeszcze dzisiaj pamiętam tamte ciary! Wszystko przyciągało mój wzrok. Miałem ochotę zwiedzić każdy zakamarek, każdy załom. Dotknąć, zobaczyć, poczuć zapach. Jak nagrzany kochanek.</i>

<b>Fragment 1.3.iv.</b>

- Havass powiedział, że chciałbyś się zapoznać z oryginałem "Kroniki Goranta" - zagadnął Varsag. Vincez pokiwał głową, nie przestając się rozglądać i przyglądać. Obaj szli powoli pomiędzy dwoma wielkimi regałami.

- Powiedział też, że dostrzegłeś jakiś związek pomiędzy tym uznanym kronikarskim dziełem, a legendą o Pirejskim Legionie.

Vincez znowu ograniczył się do ruchu głową.

- To ciekawe - Varsag krótko uciął tę część rozmowy, zorientowawszy się, że na razie nie wyciągnie zbyt wiele od przybysza zajętego wnikliwymi oględzinami regałów.

- Wszystko po to, by pielęgnować księgi - stwierdził. - W zasadzie od tego jesteśmy i od tego mamy maszyny. Różne. Mamy znakomite systemy pozwalające utrzymać w ryzach temperaturę i wilgotność powietrza. Mamy wbudowane w regały - wskazał ręką mijaną szafę - układy zasysające, pracujące na okrągło, wciągające wszelkie drobiny kurzu. Tu się odkurza okrągłą dobę, choć ssanie jest minimalne, właściwie niezauważalne. Ale w zupełności wystarcza, by eliminować drobiny kurzu kręcące się w okolicach ksiąg. Każda z tych szaf, które tu widzisz, w swojej podstawie ma wbudowany walec, wokół którego jest owinięta wykonana z najwytrzymalszego stopu roleta. W razie potrzeby jest wciągana przez napędzane silnikami prowadnice ukryte w tych wielkich, wydrążonych rurach na obu końcach każdego regału. Jeden sygnał z naszych ponad dwustu czujników sejsmicznych, którymi upstrzyliśmy całą tę górę, i wszystkie szafy zostają szczelnie zamknięte. To jest stal stosowana w konstrukcjach stacji kosmicznych, rolety potrafią znieść potężny nacisk, więc nawet jakby ze sklepienia zaczęły lecieć głazy, dokumenty są bezpieczne. Każdy z nich z osobna spoczywa w metalowej kasecie, doskonale wkomponowanej w półki przy użyciu zatrzasków. Jeśli nawet szafy by się przewróciły, nic nie pospada z półek, nic się tam nie ruszy nawet na milimetr. Szafy zamykają się także tuż przed tym, jak zaczynają działać zraszacze aktywowane przez dym. Wszystkie te systemy mają co najmniej trzy niezależne układy, pracujące redundantnie, więc jak jednemu coś odbije, jest zapas.

Vincez kiwał głową.

- Dawniej jedynym remedium na pożary były studnie, które są wykute w skale. No i te wspaniałe kolumny, które miałyby powstrzymać rozgrzaną, pracującą od wysokiej temperatury skałę przed kolapsem. Osobiście bardzo mocno wątpię, czy to miało sens, i czy architekt rzeczywiście porobił wiarygodne obliczenia naprężeń. Jednak góra to nie to samo, co dach katedry. Ale dzięki kolumnom grota wygląda ładnie i tak jakoś... dostojnie. Jak świątynia. W sumie to jest świątynia.

- Czym się tu zajmujecie? - zaciekawił się Vincez.

- Od czasu do czasu przeprowadzamy testy systemów, o których mówiłem. Jednak głównie czytamy.

- No jasne. Głupie pytanie.

Varsag obrzucił go poważnym spojrzeniem.

- Wcale nie takie głupie - powiedział. - Ale tym właśnie się zajmujemy. Księgi są po to, by je czytać. Zwykłe książki, a cóż dopiero te najcenniejsze. Ale to filozoficzna podbudówka. W praktyce chodzi przede wszystkim o to, żeby dobrze znać księgozbiór, a przynajmniej jakąś jego działkę.

Varsag zatrzymał się przed jednym z regałów.

- Jesteś inżynierem informacyjnym, tak?

Vincez kiwnął głową.

- Więc znasz się na komputerach znacznie lepiej niż przeciętny klikacz i oglądacz.

- Tak. Lat temu naście zaczynałem jako programista.

- No to wiesz zapewne, jaki postęp nastąpił przez te lata w przetwarzaniu informacji. świetne systemy ekspertowe, arcyciekawe techniki eksploracji potężnych hurtowni danych, centra obliczeniowe z usługami dostępnymi za jakieś nędzne grosze, podobnie jak kiedyś przestrzenie dyskowe. No i najważniejsze: potężna sieć platform agentowych, która eksplodowała dzięki podjętej przed laty standaryzacji systemów operacyjnych włączanych do sieci. Odkąd platforma agentowa stała się równie normalnym i powszechnym składnikiem systemu, co protokół SSH, TCP, serwer WWW czy usługa POP3, nastąpiła niebywała wprost i dotąd niespotykana ekspansja mobilnych programów. Dystrybucja nakładu obliczeniowego pomiędzy miliony prostych komputerów to już nie sztuczki stosowane przez wygaszacze ekranu rozprowadzane w ramach ciągle jeszcze funkcjonującego programu SETI, ale powszedni chleb w przypadku rozmaitych wyszukiwań.

Varsag uśmiechnął się.

- Mogę tak wymieniać jeszcze długo, gadać o sieciach neuronowych albo o algorytmach genetycznych, ale nie w tym rzecz, byśmy się zachwycali światem informacji. Bo mimo tych wszystkich postępowych technik włażących już od dawna pod strzechy, ciągle jeszcze specyficzne i bogate zdolności ludzkiego mózgu nie zostały w pełni odzwierciedlone w krzemowych strukturach.

Vincez kiwnął głową.

- To Graal.

- No właśnie - Varsag kiwnął głową. - Skanujemy nasze zbiory, przepuszczamy przez OCR-y, żeby mieć elektroniczny tekst, ręcznie oczyszczany z błędów, rzecz jasna. Ale nie zmienia to faktu, że jako dysponenci mózgów potrafimy znajdować związki i interpretacje zbyt subtelne, by mogły temu podołać systemy komputerowe, żeby nie wiem jak zaawansowane. Jesteś tego najlepszym dowodem. Havass powiedział, że przybyłeś do Carsonne, bo coś ci podpowiada intuicja. To potężne narzędzie. Jego natury nikt jeszcze nawet dobrze nie rozumie, nie mówiąc o stworzeniu modelu, który by dawał choć cień szansy na wykonanie bodaj sztucznej atrapy przy użyciu komputerów. I w gruncie rzeczy to pocieszająca myśl - jest w człowieku coś więcej. Coś, co nie znajduje alternatywy w pękach kabli, wiązkach światłowodów, taktach procesora i stanach jego rejestrów.

Varsag podszedł do stojącego przy regale niewielkiego wózka i pchnął go w stronę Vinceza. Potem zbliżył się do półki, by kciukiem i środkowym palcem prawej ręki naprzeć na mechanizm zatrzaskowy przytwierdzający do półki dół metalowego etui księgi, która na grzbiecie miała wielką, szkarłatną literę G. Stuknęło, kontener drgnął. Varsag zrobił to samo z górnym zatrzaskiem i zaraz potem z cichym szumem metalu trącego o metal wysunął księgę. Ułożył ją na stoliku, nie wyciągając z kasety.

- No, to Goranta z Barnivea mamy z głowy - powiedział zadowolony.

Pchnął wózek w kierunku alejki biegnącej w prawo pod kątem prostym od chodnika, którym szli.

- Podsumowując, właśnie tym się tu zajmujemy w gruncie rzeczy. Chronimy te cenne dzieła, staramy się je uporządkować i dbać o nie. Ale przede wszystkim dajemy im szansę, by do nas przemówiły. By uruchomiły tę całą cudowną maszynerię, która w nas drzemie i której kompletnie nic nie zastąpi. Właśnie dlatego Havass wpuścił cię tutaj, właśnie dlatego zgodził cię gościć w tych murach. Jesteś do nas bardzo podobny.

- Mogę?... - Vincez spojrzał na księgę.

- Cierpliwości - uśmiechnął się Varsag. - Będziesz mógł ją otworzyć dopiero na specjalnym pulpicie, mając na dłoniach ochronne rękawice. Teraz udamy się po ekskluzywne, mające z tysiąc lat wydanie "Tarrskich historii", gdzie znajdziesz oryginalny zapis legendy o Legionie Pirejskim. No i potrzebny nam będzie "Rękopis z Gahrdon", zawierający trylogię "Przebudzenia".

Vincez zmarszczył czoło, zdziwiony. Uśmiech Varsaga stał się jeszcze szerszy.

- To mała niespodzianka dla ciebie.

<b>Fragment 1.3.v.</b>

Siedziałem przy pulpicie, który mi przygotowali. Na podorędziu miałem trzy księgi, wszystkie wyjęte już z metalowych kaset. Nie bardzo wiedziałem, za co się najpierw wziąć. Ekscytacja rozsadzała mi łeb. Kusiło mnie, cholera jasna!, jak mnie kusiło, żeby się rzucić na "Kronikę Goranta", przekartkować i... I wtedy byłoby po sprawie. Tak po prostu. W te albo we wte. Mimo podniecenia, nie czułem się na siłach, by w ten sposób uciąć moje długie poszukiwania. Postanowiłem, że zacznę od skonfrontowania legendy, którą poznałem z ust dziadka, z historycznymi źródłami. W końcu to właśnie znajomość tej opowieści była przyczyną wszystkiego, co przywiodło mnie do tego niezwykłego miejsca.

Doszedłem do wniosku, że w poszukiwaniach ważnym i uświęconym etapem jest pełne ekscytacji wyczekiwanie. I że ono jest szalenie ważne, jeśli odkrycie ma ujawnić swój niepowtarzalny smak, tak drogi duchowemu podniebieniu każdego poszukiwacza.

Sięgnąłem po „Tarrskie historie”, przeglądnąłem pobieżnie, docierając w końcu do strony tytułowej ostatniego opowiadania. Krwisty kolor liter bił po oczach. „Victis”

<b>Część 2. Victis</b>

<i>Wierzysz w życie pozagrobowe? Czy tylko w to nasze, pieprzone?<i>

<b><i>Bogusław Schaeffer "Scenariusz dla trzech aktorów"</i></b>



<i>A gdy dobiegnie końca tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony. I wyjdzie, by omamić narody z czterech narożników ziemi, Goga i Magoga, by ich zgromadzić na bój, a liczba ich jak ziaren piasku morskiego. Wyszli oni na powierzchnię ziemi i otoczyli obóz świętych i miasto umiłowane...</i>

<b><i>Apokalipsa św. Jana 20,7-9</i></b>



<i>[...] musimy albo nauczyć się tej zrezygnowanej odwagi bycia biednym, albo znów odnaleźć w sobie tę nieugiętą odwagę bycia bogatym. W obydwu przypadkach miłosierdzie zwane chrześcijańskim okaże się bezsilne. Nadchodzą okrutne czasy.</i>

<b><i>Jean Raspail, 1985</i></b>



<i>świat dzieli się na dwie grupy ludzi: tych, którzy wierzą w rzeczy niewiarygodne, i tych, którzy dokonują rzeczy nieprawdopodobnych.</i>

<b><i>Oscar Wilde</i></b>

Obojętnie mijał ludzi na trakcie. Nie zagadywał ich, nie zaglądał im w oczy, ignorował zaczepki, jeśli się takowe zdarzały. Schodził z drogi wszędobylskim idiotom. Bywało od czasu do czasu, że mimo swej spolegliwości, a może właśnie przez nią, brał cięgi. Przyjmował je z pokorą, choć dość mu było mrugnąć powieką, by odważni jeno w kupie chojracy na jego oczach żarli proch drogi, zagryzali kamieniami, chrząkając, że im smakuje. Trzymał swe talenty na wodzy, gniew wziął w karby. To był konieczny post, przygotowanie do godnego wypełnienia woli bogów. Oni są wieczni i wszechmocni. Na rozdeptywanie robaków czas dopiero nadchodził. Póki co, przybysz nie miał im nic do powiedzenia. Nie obchodzili go. Kimże była ta hołota wobec roli, którą go zaszczycono?

Nie skradał się, nie skrywał przed nikim. Szedł powoli, dumnie, jak przystało heroldowi niebios. Nikt nie wiedział, jaki trakt przewędrował od wschodnich granic imperium na Davunie, jaką zaś drogę obrał później, by na północy Prowincji Macierzystej przekroczyć jej górskie graniczne bramy i dotrzeć do stolicy Tarru. Do Victis, miasta na pięciu wzgórzach.

Co naprawdę napadło pomienionego przybysza, by uczynić rzecz tak niezwykłą - próżno dziś
Marcin Łuczyński

[email protected]

2
Admin_Edit_Lan: To jest dalszy fragment opowiadania Marcina łuczyńskiego



Kloaka miasta – tym się stała. Wymagania mieszkańców okazały się wyjątkowo niskie, długotrwałe życie w nędzy zwichnęło charakter kolejnych pokoleń i znacznie obniżyło ich potrzeby, które ograniczały się teraz do tego, by systematycznie otrzymywać za darmo miskę i od czasu do czasu uczestniczyć w jakiejś rozrywce, im bardziej wulgarnej i prostackiej, tym lepiej. Skutek takich rządów był dla dzielnicy Seros tragiczny. Wypełniły ją marne, ledwo trzymające się kupy budynki, chlewy, jatki, obskurne gospody i takież burdele. W części rzemieślniczej, pełnej warsztatów było jeszcze w miarę znośnie, ale rejony mieszkalne tonęły w brudzie, bałaganie i potwornym fetorze – miejscami tak intensywnym, że aż gryzł w oczy. Gnijące w kałużach śmieci, rozwłóczone przez psy resztki kości, sypiące się ściany brudnej, od lat nie odnawianej zabudowy. Bezdomni kucający pod murami, pijacy leżący pokotem, nierzadko w gnoju, jakim stało się rozwodnione błoto zmieszane z moczem i kałem wyrzucanymi z domów wprost na ulice lub do strumienia. Niewielka, wolno płynąca przez miasto rzeczka Riden, okrążająca Seros od wschodniej strony, opuszczając tę plugawą dzielnicę stawała się ściekiem, bagniskiem niosącym śmieci i roztaczającym wokół trudny do zniesienia smród. Kraina szczurów i wszy.

Tędy właśnie kroczył Vidar, starannie omijając brud i ohydę raz po raz leżące mu na drodze. Sprawnie i lekko stąpał po deskach rzuconych na błotniste, cuchnące bajora, których nikomu nie chciało się osuszać. Od czasu do czasu odgonił kosturem jakiegoś wygłodzonego psa, pogardliwym gestem ręki rozwiał złudzenia szukającej klienta dziwki, często brudniejszej niż kamienica, pod którą wystawała. Spoglądał głęboko w oczy śledzącym go spojrzeniami rzezimieszkom. Wiedział, jak to robić, by zniechęcać, by wzniecić gdzieś w głębi źrenic złowieszczą iskierkę. Teraz, gdy dotarł do celu, mógł sobie pozwolić, by konieczna przedtem pokora ustąpiła miejsca chłodnej wyższości. Emanował nią, choć nie tak, by ludzi rozjuszać, lecz by trzymać ich na dystans.

Nie znał tego miasta, ale krocząc uliczkami jego najpodlejszej dzielnicy, doszedł do wniosku, że bogowie mieli jakiś cel, każąc mu wkroczyć do Victis właśnie tędy. Każąc mu wybrać drogę, którą wybrał. Wkroczyć bramą, którą wkroczył. Droga do chwały wiedzie przez upodlenie. Do siły przez słabość. Do oświecenia przez zadziwienie. Do wiary przez zwątpienie. Do szczytu przez doliny. Do triumfu przez walkę. A do marmurowych pałaców przez syf i smród. Od początku świata po jego kres.

Do oświecenia przez zadziwienie. Może właśnie dlatego szedł wybieranymi na chybił trafił uliczkami. Nie rozumiał, jak można tak żyć, jak można spędzać krótki, dany przez bogów czas w miejscu tak ohydnym, tak beznadziejnym, tak urągającym wszystkiemu, co ludzkie. Jak można się zgodzić na to, by przyzwyczaić się do takich warunków, by nie odczuwać potrzeby dostrzegania dalszego horyzontu. Tkwić tu kurczowo, jakby upodlenie było obiektem najwyższego pożądania. Zapominać, że można żyć inaczej. Pomyślał mimowolnie, że to miasto dobrze obrazuje stan całego państwa, którego jest stolicą. Przepych i nędza tuż obok siebie. Niby starannie oddzielone, ale wciąż pozostające na tyle blisko siebie, by jedni wzdychali z zazdrością i patrzyli z rozmarzeniem, a drudzy nie potrafili ukryć obrzydzenia i spoglądali z obawą. A jednak na tyle odległe, by jedni do tej zazdrości się ograniczali, a inni po chwili odwracali wzrok ku rozkoszom i pięknu zgromadzonym na podorędziu.

Kraina rozbita, rozpołowiona. Okrutna, bezwzględna, plugawa. W swej pysze uważająca, że cały świat winien przyjąć podobny jej kształt. Gotowa, by upaść.

<b>Fragment 2.1.v.</b>

Willa senatora Tygena znajdowała się na zielonym wzgórzu Erinta. Vidar dotarł tam niedługo przed zmierzchem, gdy słońce powoli chyliło się ku horyzontowi. Przeprawa przez miasto trochę trwała, zwłaszcza że nie kroczył wprost do celu swej podróży, lecz krążył. O wszystkim, czego potrzebował się dowiedzieć, poinformowali go ludzie kłębiący się późnym popołudniem, gdy upał zelżał, w uliczkach i na placach. Pytał i kierowano go, gdzie trzeba. Czasem ze złośliwym uśmieszkiem, czasem ze zdumieniem, czasem z ciekawością. Nigdy nikt nie spojrzał nań obojętnie. Co nie zmieniało faktu, że parę razy pobłądził.

Dotarł w końcu do bramy posiadłości Tygena. Poznał ją bez trudu, bo była jedną z tych skromniejszych w okolicy, a właściwie zgrzebną. Nie prezentowała się tak okazale, jak sąsiadujące z ną budowle, nie zajmowała tyle miejsca, co one, nie była też tak ostentacyjnie ozdobiona złotem czy marmurami. Ale wokół panował cieszący oko porządek i schludna czystość.

Straż strzegąca wstępu do dzielnicy wpuściła Vidara bez pytania, wystarczyło, że spojrzał. Teraz minął rozwarte wierzeje, nie zastanawiając się, dlaczego ich nie zamknięto, ani dlaczego nikt ich nie pilnuje. Nie kłopotał się tym, że może zostać uznany za intruza, że ktoś poszczuje go psami, że miejscowa służba wykopie go stąd na zbity pysk. Nie musiał o tym wszystkim myśleć. Miał zadanie do wykonania i wiedział, że mu się uda.

Bogowie tak chcieli.

<b>Fragment 2.1.vi.</b>

Senator Tygen siedział na rozległym tarasie w wygodnym fotelu, który latem służba codziennie wynosiła z domu na krótko przed zachodem słońca. Uwielbiał żegnać skwarny dzień, delektując się schłodzonym, krzepiącym winem i przepięknym obrazem nieba malowanego pomarańczowym światłem.

Był mężczyzną w sile wieku, żylastym, szczupłym, ze starannie ostrzyżonymi włosami, gęsto poprzetykanymi siwizną. Niebieskie oczy wciąż błyszczały pod jego zmarszczonym czołem, gdy patrzył na swoje miasto. Ręce nadal potrafiły trzymać gliniany pucharek delikatnie, końcami opuszków. A płuca niezmiennie radowały się przesyconym wonią ziół i kwiatów powietrzem.

Tuż przy jego fotelu leżał na tarasie wielki wilczur o dość nietypowym ubarwieniu sierści: ciemnym, znaczonym jasnymi ciapkami. Od lat wielu ludzi powtarzało, że wygląda jak krowa, i od tyluż lat Tygena w ogóle to nie obchodziło. Teraz prawą dłonią gładził zwierzę po głowie, co jakiś czas kciukiem przejeżdżając mu pomiędzy oczami, które pies z lubością wtedy mrużył. Gdy dłoń zamyślonego senatora nieruchomiała, pies unosił głowę i wilgotnym, zimnym nosem delikatnie ją trącał, dopraszając się kontynuacji pieszczot. Zawsze działało, czasem nawet Tygen się roześmiał, tarmosząc pupila za ucho, na co ten odpowiadał szczeknięciem. Tak sobie obaj siedzieli, pies i jego pan, patrząc, jak dobiega końca kolejny dzień. Ten ludzki, bo tych psich mijało prawie sześć.

Tygen zatoczył szeroki łuk trzymającą kubek lewą ręką.

- Widzisz, Katero? Kiedyś to wszystko będzie twoje.

Spojrzał w dół na psa, który, wciąż głaskany, schylił łeb ku ziemi, niespecjalnie ciekaw codziennie powtarzanego żartu. Senator roześmiał się ze swojej krotochwili, bynajmniej nią nie znudzony, pociągnął łyk wina i podrapał psa pod brodą.

- Panie - posłyszał głos Nemedy, swego zarządcy. Odwrócił się w fotelu.

- Co tam?

- Ktoś do ciebie, panie. Jakiś starzec.

- Kto to?

- Przedstawił się jako Vidar. Twierdzi, że koniecznie musi z tobą pomówić.

- Nie znam go.

- To jakiś dzikus, panie - Nemeda zawahał się przez moment. - Z tatuażem na twarzy. Nie jestem pewien, czy powinieneś, panie...

- To może być ciekawe - wzmianka o tatuażu zaintrygowała Tygena. - Dawaj go tu.

Katero, niegłaskany, usiadł, wpatrując się to w rządcę, to w swego pana. Nemeda, choć nie do końca przekonany o słuszności decyzji senatora, skłonił się i ruszył w głąb domu. Po chwili wrócił, stanął bokiem w drzwiach, przepuszczając na taras Vidara. Ten wkroczył powoli, stukając kosturem o kamienną posadzkę.

Tygen wstał z fotela, odwrócił się i spojrzał z zainteresowaniem na swego gościa. Nie zdążył zbyt dokładnie mu się przyjrzeć, gdy rozległo się ciche skomlenie Katera, który powoli, na ugiętych nieco łapach, przyjaźnie machając ogonem, ruszył w kierunku nieznajomego. Zatrzymał się tuż przed nim i uniósł łeb. Vidar przez moment wpatrywał się w mądre psie oczy. Potem pogładził głowę zwierzęcia równie czule, jak robił to Tygen.

- Witaj - szepnął. - Witaj, wierny stróżu.

Wyprostował się i spojrzał w oczy zdumionemu senatorowi.

- Nemedo, zostaw nas samych - Tygen dopiero po chwili zdołał wymamrotać polecenie. Rządca skłonił się i, gryziony ciekawością nie mniejszą niż jego pan, zniknął w drzwiach domu. Senator długo wpatrywał się badawczym wzrokiem w swego gościa.

- Kim jesteś? - zadał w końcu najbardziej oczywiste pytanie.

- Mam na imię Vidar - padła odpowiedź. - Jestem głosem wołającym.

- Co proszę?

- Zostałem wysłany z dalekiej krainy. Nie ma jej na waszych mapach, jej nazwy nie zna nikt w waszym świecie. Wysłano mnie do ciebie.

- Do mnie?

- Miałem dotrzeć do stolicy tego świata, do miasta na pięciu wzgórzach, i odszukać człowieka o imieniu Tygen. Człowieka z łaciatym psem.

- Człowieka z łaciatym psem? - Tygen uśmiechnął się lekko. - Tak się o mnie mówi? Słyszałeś, Katero? Odróżniają mnie od innych po tobie. Widzisz, mordo? Jednak jest z ciebie jakiś pożytek.

Pies spojrzał na swego pana, potem wstał i wrócił do niego, siadając tuż przy jego nodze i wyćwiczonym ruchem wpychając mu swój łeb pod prawą rękę. Tygen pogłaskał go, nie spuszczając oka z przybysza.

- A w jakimże to celu mnie szukałeś, jeśli mogę spytać?

- By ci powiedzieć, że twój świat wkrótce upadnie. Zgorzeje w ogniu. Gniew bogów jest wielki.

Tygen patrzył przez chwilę na swojego gościa.

- Dobra, może usiądźmy - powiedział w końcu. - Coś mi się wydaje, że ta rozmowa trochę potrwa.

Podszedł do niewielkiego murka okalającego taras i usiadł na nim bokiem, prawą nogę opierając o ziemię. Vidar posłusznie podążył za nim i usiadł naprzeciwko. Pewnie oparł kostur na posadzce, po czym mocno się na nim wsparł obiema rękami. Przez krótki moment spoglądali na szykujące się do snu miasto leżące u stóp wzgórza. Katero legł u ich stóp i złożył łeb na przednich łapach. Zamknął oczy.

- Mówiłeś, że przybywasz z daleka - zagaił Tygen, zwracając swą uwagę na gościa i patrząc nań badawczo.

- Z daleka.

- Jak tu dotarłeś?

- Pieszo.

- Pieszo? To długo w drodze byłeś.

- Cztery lata prawie.

Tygena na moment zamurowało.

- Cztery lata?

- Tak - Vidar pokiwał głową. - Szedłem z drugiego końca świata, większość podróży wiodła mnie przez dzicz. Potem, gdy wkroczyłem w granice imperium, musiałem na czas jakiś zaprzestać wędrówki.

- A to czemu? - zapytał senator, niezmiennie zdziwiony. Vidar uśmiechnął się nieznacznie.

- żeby się nauczyć waszego języka. Miałem ci przynieść wieść. Musiałem rozumieć waszą mowę i mówić nią, byście i wy mnie rozumieli.

Senator długo spoglądał na Vidara. Bardzo długo.

- Wiesz, dlaczego wciąż jeszcze nie kazałem moim sługom wyrzucić cię stąd precz?

Vidar patrzył spokojnie, choć odrobinę wyzywająco.

- Bo jesteś zbyt ciekaw tego, co mam ci do powiedzenia. Bo jesteś ciekaw, co takiego sprawiło, że wędrowałem tak długo i tak daleko, by do ciebie dotrzeć.

- Bo mój pies, nie wiedzieć dlaczego, od pierwszego wejrzenia cię polubił. Od pierwszego węchu, jeśli być ścisłym. To jedyny powód. Na pewno nie jest nią wiara w te twoje mętne wyjaśnienia. Ilu to ja już spotkałem takich, co to koniecznie chcieli mi coś powiedzieć - nie zliczę. A tyś się naszej mowy wyuczył w parę miesięcy, tak? Przynajmniej tego jeszcze nie było.

- Bogowie tak chcieli - Vidar wzruszył ramionami, jakby kwitował rzecz oczywistą.

- Bogowie, powiadasz - Tygen pokiwał głową, udając zadumę. - Niech ci będzie. Czego ode mnie chcesz?

- Ja od ciebie nie chcę zupełnie nic. To bogowie chcą, byś mnie wysłuchał.

- Znowu bogowie? Co za namolne stworzenia. Wychodzi na to, że ciągle czegoś od kogoś chcą. A którzy, jeśli łaska?

- Imion bogów nadaremno przyzywać nie wolno. Kpić z nich również.

- Doprawdy? Bo u nas jak przychodzi jakieś święto, to się kapłan do nich zwraca po imieniu. Mogliby się nie połapać, komu aktualnie jest palone kadziło.

- Moich bogów czcimy inaczej. Ich imiona są święte. Nie wolno ich wymawiać bez potrzeby. To tabu.

- Coraz ciekawiej. Dowiem się wreszcie, co masz mi od nich do przekazania?

- że zostaniesz ocalony.

- No to kamień z serca!

- Będzie ci dany znak. Wtedy otworzą ci się oczy, przestaniesz kpić z bogów. Będziesz wiedział, co uczynić, gdy nadejdzie czas.

Tygen chwilę kiwał głową, gładząc się prawą ręką po gładko ogolonej brodzie.

- Coś jeszcze?

- Ufaj znakom. Nie lekceważ ich, nie zbywaj kpiną. Nie wyśmiewaj, nie trwoń myśli na zastanowienia, skąd się wzięły i czy są prawdziwe. Ufaj im. Podążaj za nimi. W czasach, gdy nie ma nadziei na ocalenie, uchwycić się ich.

- To wszystko?

- To wystarczy. Bądź gotów. Czas upadku jest bliski.

- Możesz mi odpowiedzieć na pytanie?

- Mogę spróbować.

- Gdzie się rodzą tacy, jak ty? Spadacie z deszczem?

Vidar przez moment wpatrywał się w senatora bacznym spojrzeniem.

- Rodzimy się z bólu naszych matek, senatorze. Tak jak i ty, czy twoja służba. Człowiek jest owocem rozkoszy i cierpienia.

- Skąd bierzecie pomysły na podobne opowiastki? Zawsze mnie to ciekawiło. Dlaczego żaden profeta nie powie jasno, o co chodzi, tylko kluczy, kombinuje jak koń pod górkę, albo splata swoje rymowane tercyny, jak Vicovaro z Tandii? Po co? Po jaką cholerę to wszystko tak udziwniać? Nie możesz powiedzieć wprost, przed czym próbujesz mnie przestrzec? Bez tego całego zadęcia?

- To miało być pytanie?

- Co? Za dużo? Odpowiedz na choć jedno, a będę rad.

- A cóż mogę odpowiedzieć? Nie ja wymyślam treść mego posłania. Fałszywi prorocy, którzy się ośmielają to czynić, ściągają na siebie gniew niebieskich panów. Ja je mam tylko przekazać temu, komu jest przeznaczone. Czasem we śnie słyszę głos, czasem błyskawica rozjaśnia niebo, ukazując znak pośród mroku. Bywa, że coś wiem tak po prostu, sam z siebie, intuicyjnie, podskórnie. Tak jak wiem, w jaki sposób oddychać. I muszę o tym ci powiedzieć. Nie wiem, dlaczego muszę powiedzieć, tak jak nie wiem, dlaczego muszę sikać. Po prostu muszę i koniec. I wiem, że to wola bogów.

Vidar spojrzał przez ramię na świecące jeszcze gdzieniegdzie łuną wieczornych pochodni zabudowania Victis.

- Widziałem miasto pogrążone w ogniu, ogniu niszczącym i plewiącym wszelkie plugastwo. Widziałem wielkiego orła z rozpostartymi skrzydłami, strąconego na ziemię, zgruchotanego. Widziałem pola usłane krukami pasącymi się na trupach. Widziałem stada szczurów rojące się na nich, armię lęgnącą się z człowieczych resztek obróconych w ścierwo.

Nie wiem, dlaczego bogowie zesłali mi na koniec mego starego żywota misję tak doniosłą, ale nie ośmielam się negować, czy czynić czegoś przeciw ich woli. Zresztą, widząc takie obrazy, jakie przedstawiłem, trudno było to zadanie zrzucić z barków. Wiem, że dopóki nie wypełnię tej doniosłej misji, bogowie nie dadzą mi spokoju.

- Doniosłą misję, powiadasz?

- A nie jest nią zaniesienie do samego serca wielkiego imperium słowa bogów? Ich przestrogi, wyrazu woli, od której nie ma odwrotu?

- Ja za taki zaszczyt to bym jednak podziękował. Mówiłeś, że przybywasz z miejsca, którego nie znamy. Pewnie stamtąd, skąd co dnia podnosi się słońce.

- Nie - Vidar pokręcił głową. - Ono wynurza się z głębi oceanów, które omywają brzegi moich ziem. Nikt z mojego ludu nigdy nie dotarł do szczeliny, z której słońce wznosi się ku niebu. Ale świat jest ogromny, wcale nie trzeba wędrować aż na jego kraniec, by docenić wielkość bogów, którzy go stworzyli. Tę samą wielkość, którą okażą wkrótce, niszcząc wasz.

- Cóż, takie wróżby to dla mnie nie pierwszyzna. Słyszałem wiele podobnych, różni tacy już przeklinali nasze sztandary, nasze prawa, naszą władzę i nas samych. Jedna więcej niczego nie pogorszy. A jeśli bogowie byli na tyle uprzejmi, by mnie powiadomić, że przeżyję tę rzekomą zagładę, to jestem wielce rad, zawsze to jakaś odmiana. W podzięce każę im jutro złożyć ofiarę.

- Dotąd kpiłeś z bogów. Nie sądziłem, że w któregoś z nich wierzysz.

- Prywatnie w żadnego, ale publicznie, jako urzędnik czczę wszystkich.

- Jesteś dziwnym człowiekiem. Szlachetnym, jak wieść szeroko niesie, i oświeconym, a jednocześnie zakłamanym.

- To nie zakłamanie. To niechęć do siania zgorszenia. Rzadka rzecz w tych czasach i w tym mieście.

Tygen podniósł się z murka.

- Masz się gdzie zatrzymać? Służę ci gościną. Byle kogo bym pod dach nie przyjął, ale zwiastun zagłady, to nie w kij dmuchał.

Vidar również wstał.

- Dziękuję za propozycję, ale pójdę już. Długa droga przede mną.

Senator uniósł głowę i spojrzał na niebo.

- Gwiazdy nad nami - uśmiechnął się do przybysza. - Noc już. Bramy miasta zamknięte, ognie wkrótce będą zgaszone, straże gęściej staną na murach.

Vidar odwzajemnił uśmiech.

- Mnie otworzą.

- A to dlaczego? Pobijesz ich kijem?

Vidar uśmiechnął się, odwrócił i ruszył w stronę ciągle jeszcze otwartej bramy do posiadłości senatora.

- Bogowie tak chcą.

<b>Fragment 2.1.vii.</b>

Obejrzał się w bramie. Senator stał nieruchomo i spoglądał za nim, prawą dłonią głaskając Katera po łbie. Tygen, człowiek z łaciatym psem w mieście na pięciu wzgórzach. Vidar przebył długą drogę, by ujrzeć ten widok. Wiele trudu i znoju pozostawił gdzieś za sobą, pokornie, bez słowa skargi.

Nie zaznał ulgi. Z wielkim rozczarowaniem ruszał w podróż powrotną. Coś na niego czekało, jego misja nie dobiegła końca. Wkrótce wola bogów mu się objawi. Pozna nowe posłannictwo. Tak przeczuwał.

Uniósł swój kostur w geście pożegnania i ruszył przed siebie, z gościnnego domu senatora wkraczając wprost w trzewia kładącego się do snu miasta. Z rozmowy, którą przed chwilą odbył, utkwił mu w pamięci jeden szczegół. Coś, co senator podchwycił bez roztrząsania, by niejako z marszu przyjąć do wiadomości. Zresztą w ten właśnie sposób postąpiłby chyba każdy, niepomny, że przepowiednie są zwodnicze, jak sami bogowie, którzy je zsyłają. Vidar zastanawiał się przez moment, czy Tygen w końcu dozna olśnienia i zrozumie. Zrozumie, że ocalenie wcale nie musi oznaczać pozostania przy życiu.

Bogowie są przewrotni.

<b>Fragment 2.1.viii.</b>

Tygen wszedł do domu. Uśmiechnął się pod nosem na widok Nemeda sterczącego przy oknie.

- Słyszałeś coś, ciekawski capie? - zagadnął go, odstawiając na niewielki stół kubek, w którym został jeszcze łyk czy dwa wina. Drepczący w ślad za nim Katero natychmiast stanął na tylnych łapach, przednimi oparł się o blat i - tradycyjnie, jak co wieczór - zaczął chłeptać przeznaczoną sobie porcję trunku.

Zapytany Nemeda pokręcił przecząco głową.

- Cóż, to był bardzo miły wieczór. Napiłem się dobrego wina, nacieszyłem oczy przepięknym widokiem nieba o zachodzie, pogadałem sobie z rozbrajającym wprost imbecylem. Do pełni szczęścia brakuje już tylko jednego.

Nemeda w lot złapał, o co chodzi.

- Arvinia czy Dellilia? - zapytał.

- Przyślij tę nową, czarnowłosą. Nie znam jeszcze imienia, bo kupowałem hurtem, ale to na jej piersiach chcę dzisiaj zasnąć.

- Będzie, jak sobie życzysz, panie.

- Jaśmin, Nemedo. Tym razem ma pachnąć jaśminem.

<b>Rozdział 2.2 Oddech bogów</b>

<i>Z głębi ran

W blasku hord

Idzie czarny król

Abadan

Nad nim krąg siedmiu głów

Sprzęga czarci gniew

W płomień

[…]

Z głębi ran

Z chaszcz i nor

Zemsty nadszedł czas

I przemoc

śmierć za płacz

Płacz za śmierć

śmierć za diabła krew przelaną

[…]

Wzniósł Abadan stary miecz,

Plunął w piach: wojna psie!</i>

<b><i>Kat „Czas zemsty”</i></b>

<b>Fragment 2.2.i.</b>

Siedemnastu brańców skutych łańcuchami na kostkach i nadgarstkach siedziało na odkrytym, trzęsącym się, turkoczącym wozie. ów zbliżał się do bramy muru otaczającego wielki targowy plac. Tam, pośród straganów z najrozmaitszymi warzywami, owocami i tkaninami kłębili się zainteresowani zakupami ludzie. Byli tam też tacy, którzy podążali ku ustawionemu w rogu placu podwyższeniu, gdzie handlowano żywcem. Ludzki żywcem.

Skuci żelazem mężczyźni unieśli głowy, ciekawi miejsca, w którym rozstrzygnie się ich los. W większości pochodzili ze wschodu, byli średniego wzrostu, ich blade skóry nosiły czerwone ślady oparzeń charakterystycznych dla ciał nieprzywykłych do wystawienia na ostre promienie letniego słońca. Z całej grupy wyróżniało się trzech, posturami tudzież wyjątkowo bujnymi brodami, pełnymi poskręcanych we wszystkich kierunkach strąków, pełnymi kurzu, skołtunionymi. Trzymali się razem, siedząc blisko siebie, nie rozmawiali z nikim spoza swego grona.

Ludzie handlarza, który zamierzał ich za chwilę sprzedać, kazali zejść wszystkim z wozu, ponaglając krzykiem i szturchańcami. Wkrótce brańcy stali na murowanym wzniesieniu, słuchając beznamiętnie zachwalającego towar kupca. Trzej brodacze o imionach Draba, Sengo i Lersart wzbudzili poruszenie wśród uczestników i obserwatorów aukcji potężnymi, zwalistymi sylwetkami i dzikimi spojrzeniami.

Licytowano każdego z nich osobno. Sengo i Lensart przypadli zarządcy jednego z bogaczy zamieszkujących leżące niedaleko na północy miasto Erb, który potrzebował silnych ramion do pracy przy budowie swojej piątej z kolei willi. Draba dostał się właścicielowi szkoły wojowników arenowych. Rozdzielono ich, nie dając im czasu na pożegnanie.

Gdy Sengo i Lensart przekonali się, że trafią do miasta na pograniczu prowincji, odetchnęli z ulgą. Póki co, wszystko z grubsza szło po ich myśli.

Czekali na znak.

<b>Fragment 2.2.ii.</b>

Góry tonęły w porannej, kłębiącej się leniwie mgle. Brzask był dotkliwie chłodny, słońce powoli rozjaśniało skąpo porośnięte skały, wydobywając z mroku ich szarość. Cisza panująca wokół krzyczała w uszach.

Do północno-wschodniego zbocza góry Gabor przytulała się niewielka, wzniesiona z okolicznych głazów stanica, starannie wkomponowana w monotonny skalisty krajobraz. Dla kogoś, kto nie wiedział, gdzie jej szukać, była ledwie widoczna. Miała plan niewielkiego czworokąta, dwoma bokami przylegającego do skalnych ścian. W tworzącym przez nie narożniku pięła się mała wieżyczka. Dwa pozostałe boki wyznaczał niewielki mur, pozbawiony geometrycznej regularności, z blankami w rozmaitych, momentami dziwacznych kształtach. Dzięki temu zabiegowi dość dobrze zlewał się ze skałami wokół.

W stanicy przebywało sześciu żołnierzy z pobliskiego, położonego u wejścia do przełęczy Adinell garnizonu. Strzegli jedynego na północy tak dużego przejścia przez Pireje, wysokie i nieprzyjazne człowiekowi góry, oddzielające Półwysep Hestoński od reszty kontynentu. Trzech z nich właśnie ziewało, aż trzeszczały im zawiasy żuchw. Stali przy murku i przeciągali się po nocy spędzonej na szczycie wieży. Od wielogodzinnych prób przeniknięcia spojrzeniem nocnych ciemności piekły ich oczy. Mieli do odsiedzenia jeszcze jakiś czas, nim ich koledzy wygramolą się z rozgrzanych, wymoszczonych słomą barłogów, by ich zmienić.

- Uuuch! Powoli się odzwyczajam od normalnej służby - przeciągnął się młody, szczupły mężczyzna ze śladowym zarostem na twarzy. - Od machania żelastwem, maszerowania i całego tego szajsu.

- Tyś smark jeszcze, wieleś się nie namachał - odezwał się posunięty w wieku żołnierz, siwowłosy, z twarzą pokrytą zmarszczkami i bliznami widocznymi na przedramionach, nogach, a nawet na lewym policzku. - To machanie kiedyś ci życie ocali.

- Niby jakim cudem? Tylko mnie ramiona od tego bolą.

- Nawyki wyrobisz, głupolu - mężczyzna wzruszył ramionami. - Kiedyś odruchowa parada zabezpieczy ci kark i ochroni twój zakuty łeb. W bitwie nie masz czasu na myślenie o podstawowych pierdołach. Skocz lepiej po cebrzyk z wodą.

Młody legionista, obsztorcowany przez wiarusa, posłusznie ruszył w kierunku wieżyczki. Ostatni z trójki, uśmiechając się pod nosem, podszedł powoli w kierunku narożnika muru. Spojrzał w dół zbocza.

- Coś się tak na niego zeźlił, Arso? - zapytał głośno. - Młody jest, jeszcze się dotrze.

- Niech się dociera na zdrowie - mruknął zagadnięty. - Tylko niech nie cwaniaczy, bo mnie to wkurwia. Co tam takiego widzisz?

- Gówno - padła odpowiedź. - Jak co dzień zresztą. Tu się kompletnie nic nie dzieje. Pojęcia nie mam, po kiego czorta nas tu wsadzili. Tej stanicy nikt nie używał od podboju Hestonii, a to było tak dawno, że nie ma już komu tego pamiętać. Przez przełęcz lezie teraz, kto tylko żyw, tam i nazad. Sami kupcy, wędrowcy jacyś obdarci, górale. Co tu pilnować?

- Pojęcia nie mam, Eimar - Arso wzruszył ramionami. - Dwa razy brałem udział w wygniataniu kup rabusiów, co się gdzieś tutaj na trakt zasadzali. łatwizna, że aż miło, mówię ci. Dowalaliśmy im raz, a dobrze, żelazo ze krwi się obtarło - i wracaliśmy. Nikt stanic z tego powodu nie obsadzał. Nikt nie sterczał w górach tygodniami. Lagmass, gdzie ta woda?! - krzyknął w stronę wieży.

- Kubka szukam! - dobiegło ich wołanie młodego legionisty.

- Ja pysk chciałem zmoczyć, a nie pić - warknął zirytowany Arsa. - Pił to będę wino, które też zaraz przyniesiesz! Dawaj tu ten cholerny cebrzyk!

Lagmass przytargał drewniane wiadro, chlupocząc wodą i rozlewając ją raz po raz. Arsa zanurzył w nim obie dłonie, zaczerpnął zimnej wody i chlusnął sobie nią prosto w twarz.

- Tego mi było trzeba - sapnął, prychając. - Lecę na mordę, ta cholerna nocna straż mnie wykończy.

Ponownie zanurzył ręce w cebrzyku, znowu chlapnął wodą w twarz, tym razem z naprawdę solidnym rozmachem. Większość opryskała jego kolczugę i szarozielony kaftan. Podszedł do Eimara pozwalając, by krople ściekały mu po policzkach i porośniętej kilkudniową szczeciną brodzie. Lagmass postawił cebrzyk na murku i dołączył do nich.

- A szczerze mówiąc - odezwał się Eimar - wierzysz w to wyjaśnienie o zagrożeniu granic Prowincji Macierzystej?

Do tej pory jakoś o tym nie rozmawiali. Legion stacjonujący pod miejscowością Biggatrea został niedawno wzmocniony trzema dodatkowymi manipułami, świeżo zrekrutowanymi z młodzików podobnych do Lagmassa. Część pododdziałów została rozlokowana w niewielkich garnizonach zbudowanych u ujścia kilku górskich przełęczy, szerokich na tyle, by umożliwiały przejście licznych formacji wojskowych wraz z ciężkim sprzętem. Każdy garnizon musiał co tydzień zaopatrywać niewielkie stanice, zbudowane w miejscach o dobrych prospekcie na trakt, w żywność, a także zapewniać im obsadę, zwykle liczącą do dziesięciu ludzi. W Pirejach strzeżonych w ten sposób przejść było niewiele. Tą chronioną przez legion spod Biggatrea była Przełęcz Adinell.

W każdej wieżyczce, jedynym zadaszonym miejscu stanicy, straż pieczołowicie przechowywała zbite w kostki drewniane trociny, starannie i szczelnie opakowane w materiał nasączony parafiną, albo inną wodoodporną mazią, chroniącą przed wszędobylską w górach wilgocią. W razie zagrożenia załoga miała szybko rozpalić przy użyciu tych trocin ogień, wrzucić w tlący się stos mieszankę wysuszonego wirgabodka i arustiss marga, znacznie częściej zwanego parzącym zielem, które w ogniu dawały gęsty czerwony dym. A potem natychmiast opuścić stanicę, dmąc jednocześnie w rogi. Wytyczne wymyślił jakiś biegły taktyk, który niespecjalnie się zastanawiał, jak można dyszeć ze zmęczenia biegiem i dąć w róg na tyle mocno, by usłyszał go ktoś poza okolicznymi kozicami.

- Wierzę – Arsa odpowiedział na pytanie. - Ktoś w stolicy coś wie i czegoś się spodziewa. Takich ruchów, jak obsadzanie wewnętrznych granic imperium, nie robi się z byle powodu. Jedyny, jaki mi przychodzi na myśl, to rewolta w prowincji, albo wrogi najazd.

- Ale po co tutaj? - zapytał Eimar. – Czy to nie przesada? Zagrożenie zawsze szło na nas od Davunu, nigdy z zachodu. Taż tu półwysep, kto ma stąd wejść do serca imperium?

- Nie mam pojęcia - Arsa wzruszył ramionami. Spoglądał przez moment na wijący się wśród skał kamienny, nierówny trakt. - Słyszeliście, że legiony Arewiss i oba Gattyjskie wyszły ponoć z Cisappi na północ? I że poszły tam forsownym marszem, także w nocy? Ponoć żołnierze rzygali z wysiłku, nie przerywając podróży.

- Czyli jest naprawdę źle - odezwał się milczący dotąd Lagmass.

- A to dlaczego? - zagadnął go Arsa, patrząc nań uważnie. Młody żołnierz nie spuścił wzroku przed badawczym spojrzeniem starego wiarusa. Odpowiedział, starając się, by głos nie drżał mu z przejęcia:

- Ponieważ to oznacza, że stacjonujący tam legion Tygrys został rozbity, albo się wykrwawia, i że napierające nań siły są ogromne, skoro trzeba tam było skierować aż trzy następne.

Arsa skinął lekko głową, aprobując wyjaśnienie.

- Pytanie tylko, skąd wiesz, że rzeczywiście tak szybko przerzucono to wojsko - wtrącił Eimar.

- Takie wieści zawsze szybko wędrują po świecie, dobrze wiesz. Lądem i morzem.

- A ty dobrze wiesz, że nabierają wtedy rumieńców i wagi, jak tuczone prosiaki. Równie dobrze może to być zwyczajna relokacja. Zima idzie. Jeśli Izba podjęła decyzję, żeby utrzymać cztery sformowane legiony w gotowości bojowej, mogła uznać, że łatwiej je będzie wyżywić w pobliżu pełnych zwierza borów na północy. W Cisappi był ostatnio wielki nieurodzaj. I szarańcza. Dobrze wiecie, że takiej czeredy nie da się wyżywić w jednym miejscu zbyt długo.

- Ej, teraz to już pieprzysz, przyjacielu - obruszył się Arsa. - Ludzi się rozpuszcza manipułami albo ich połówkami, do garnizonów się ich upycha. Co tu miałoby pomóc przerzucenie tylu chłopa z jednego miejsca w drugie? Niczego to w aprowizacji nie ułatwia. To jest decyzja o charakterze militarnym, nie o żadną spyżę tu chodzi.

- Arsa, obaj guzik wiemy, bo to jest na drugim końcu świata! A zresztą – Eimur machnął ręką - który to będzie raz, jak się brodacze burzą i trzeba im spuścić wpierdol? Nasty już chyba, co?

- Skoro tak - znowu odezwał się Legmass - to dlaczego nasz legion dostał uzupełnienie i polecenie strzeżenia tej przełęczy? Dla ćwiczeń?

Nie padła odpowiedź.

- Nie ma co tu gadać - stwierdził w końcu Arsa - imperium zaczyna ubezpieczać granice głównych prowincji. Niewykluczone, że jesteśmy tu po to, żeby odciąć Hestonię od Tarru.

- Co znaczy: odciąć? - zdziwił się Lagmass. Arsa popatrzył mu przeciągle w oczy. Minę miał bardzo poważną.

- Powstrzymać ewentualnych uciekinierów przed zalaniem Tarru. Takich, których trzeba żywić i chronić, a z których nie ma pożytku. Takich, którzy mogliby opóźnić przemarsz wroga w głąb lądu, desperacko z nim tu walcząc choćby kamieniami i dając mu się w końcu czasochłonnie zarżnąć.

Mgła zdążyła nieco opaść. Słońce wspięło się wyżej na nieboskłon, zalewając przełęcz swym blaskiem i uwypuklając cieplejsze kolory roślin porastających góry. żadnego ze strażników nie podniosło to na duchu.

<b>Fragment 2.2.iii.</b>

Powietrze tętniło upiorną symfonią. Sekcję rytmiczną stanowiło pulsujące buzowanie płomieni trawiących zabudowania. Szumiało, brzęczało złowieszczo, buczało. Raz po raz odzywał się element perkusyjny: trzaski wydobywane przez płomienie z drewna, odgłosy pękających od żaru kamieni, walących się ścian i dachów, zadawanych ciosów, brzęku stali. Na tym tle dawali się słyszeć soliści: okrutnie mordowani ludzie, traktowani ostrym żelazem; głośne jęki gwałconych kobiet, brutalnie zmuszanych do uległości wobec całych kup dyszących bezkarną żądzą napastników. Od czasu do czasu odzywał się jakiś orator, charkliwym głosem wydając polecenia, skwapliwie wykonywane, przysparzające kolejnych źródeł tej plugawej muzyki.

Był tylko jeden uważny, skoncentrowany na niej słuchacz. Stał nieruchomo w środku plądrowanego i niszczonego miasta. Twarz miał beznamiętną, na powierzchni bacznie spoglądających oczu pełgały refleksy żarłocznych, szalejących wokół płomieni. Nie miał na sobie żadnych dystynkcji ani ozdób. Nosił prosty, niewyszukany strój: ciemny, skórzany kaftan i takież spodnie, spłowiałe od słońca i wody, przewiane wiatrem, uwalane błotem, o trudnym już teraz do określenia kolorze. Włosy miał czarne, długie do ramion, powiewające na delikatnie dmącym wietrze, połyskujące blaskiem ognia podobnie jak oczy.

Wpatrywał się w trupy leżące wokół jak opadłe liście rozrzucone przez jesienny wiatr. Co jakiś czas kierował swą twarz w inne miejsce, nadstawiając ucha na nowe doznania. Jego ludzie wiedzieli, że kiedy tak stoi, nie muszą się śpieszyć. Wprost przeciwnie. Wiedzieli, że chce słyszeć, chce widzieć. Chce czuć namacalnie, jakiego rozmachu nabiera okrucieństwo, które mógłby przerwać jednym skinieniem. Mógłby, lecz nie zamierzał tego robić. On, Cerdic, wódz ludu Valendów, miał swój powód.

Bardzo lubił tę muzykę.

<b>Fragment 2.2.iv.</b>

Szli bezładnie, nie dbając o szeregi, o miarowy krok. Splamieni krwią, syci łatwych mordów, samczo zaspokojeni. Wkrótce mieli odpocząć po tej nieznacznej rozgrzewce na początku szlaku, którym kroczyli. Powoli, acz uparcie zmierzali na zachód.

Zostawiali za sobą popiół i zgliszcza. Grabili wszystko, co się dało. Na rozkaz wodza rozglądali się bacznie nie tylko za złotem, ale i za rzeczami zwykle wzgardzanymi przez łupieżców - ciepłą odzieżą. Tak doradzał Przewodnik.

<b>Fragment 2.2.v.</b>

Agreppo Quint-Falwa, z nakazu Wielkiej Izby Tarru namiestnik legionu stacjonującego w Biggatrea, jechał powoli w kierunku wzgórza, na którym podlegli mu żołnierze kończyli wznosić drewniane ogrodzenie wokół obozu. Tydzień wcześniej otrzymał pismo ze stolicy Tarru, przesłane przez kancelarię Izby. Zawierało krótki rozkaz: legion w gotowość bojową, ma być zdolny do szybkiego przemieszczania się. Wróg na wschodzie. Możliwa konieczność przejścia do Erynsji, Intaru lub Ofardu. Utrzymać w tym celu drożność Przełęczy Adinell.

Agreppo wstrzymał konia przed pierwszym pierścieniem wilczych dołów, wciąż jeszcze kopanych wokół obozu. Nie były ukryte, wystarczyło je odpowiednio najeżyć ostrymi palikami. W bitewnym zamieszaniu zwykle ktoś tam wpadał.

Rzucił okiem na obchodzących doły rzemieślników legionu, po czym ruszył w stronę południowej bramy. Dotarł do fosy. Była sucha. Wciąż jeszcze próbowano uszczelnić jej dno kamieniami. Należało to zrobić, zanim podejmie się trud przetransportowania w beczkowozach wody. To była zawsze cholerna, najbardziej niewdzięczna robota. Czasem pomagał solidny, rzęsisty deszcz, ale tego dnia, słonecznego i bezchmurnego, można było o nim tylko pomarzyć.

Agreppo trącił piętami boki konia, przekraczając pozbawioną wierzei bramę. Wewnątrz praca wciąż trwała, chociaż była już na ukończeniu. Wsparł się rękoma na łęgu siodła i z przyjemnością spojrzał na równe rzędy chat i namiotów, w których jego żołnierze mieli spędzić najbliższy czas - nie wiadomo zresztą jak długi. Rozbito je starannie wzdłuż wytyczonych palikami alejek, dosyć mocno już rozdeptanych przez wędrujących tam i z powrotem żołnierzy. Uwijali się, wykonując swoje obowiązki: rozmieszczali w zagrodach pierwszy aprowizacyjny rzut bydła, w prowizorycznych spichlerzach gromadzili zboże, uzupełniali składy wina. Szczególnie starannie ustawiali ciężką broń na przygotowanych uprzednio, utwardzonych i zadaszonych miejscach: balisty wraz z przeznaczonymi do nich dzirytami i katapulty, dla których starannie i ostrożnie na zgrabnych stosach ustawiano garnce wypełnione łatwopalną, niedającą się ugasić przez wodę mazią.

Każdy manipuł dbał o swoje uzbrojenie. żołnierze czyścili broń, której na co dzień nie nosili przy sobie - włócznie, ciężkie pawęże, proce. Wszystko lądowało potem na podorędziu w namiotach mieszkalnych. Kuchnie dymiły, smakowity zapach przemieszany z dymem snuł się ponad zabudowaniami.

Agreppo ocenił, że za dzień, dwa obóz jego legionu osiągnie stan przewidziany w Kanonie Wojny wykształconym latami przez wielu utalentowanych dowódców: w pełni ufortyfikowany, z oddziałami wyznaczonymi do patrolowania okolic, obsadzania rozsianych wokół obserwacyjnych posterunków, zapewnienia osłony taborom z zaopatrzeniem, wreszcie przeprowadzania ćwiczeń bitewnego drylu. Do wszystkich tych powinności dochodził jeszcze nałożony przez Izbę obowiązek strzeżenia Przełęczy Adinell.

Namiestnik zsiadł z konia, chwycił uzdę i powoli ruszył w głąb obozu. Odwzajemniał saluty swoich żołnierzy, patrzył im w oczy, od czasu do czasu się uśmiechał, zagadywał, rzucał żart. Lubił to robić, nie pamiętał już, ile razy przechadzał się w ten sposób, by odczuć więź z podległymi sobie ludźmi. Tym razem dostrzegał w ich oczach coś, czego nie widział tam nigdy dotąd. Nie był to strach, nikt nie truchlał, nie dotarły do obozu jakiekolwiek sygnały o zagrożeniu. Poza tym był to doborowy legion, w dodatku stacjonujący na zachodnim krańcu znanego świata, w Prowincji Hestońskiej - na zadupiu, krótko mówiąc. Wiedzieli, że sytuacja Tarru jest trudna, że pojawił się nieznany dotąd najeźdźca. Ale nikt nie brał na poważnie możliwości, że dotrze on na zachodnie rubieże, oddzielone od Macierzy pasem trudnych do przebycia Pirejów.

Dlatego właśnie z rozmów prowadzonych tak z dowódcami manipułów, jak i z prostymi, szeregowymi tarczownikami, spod buńczucznych zapewnień wyzierało zaskoczenie postawieniem legionu w stan bojowej gotowości. Agreppo wiedział, że to, czy widoczne w oczach jego ludzi zaskoczenie i cień obawy przed nieznanym przejdą w strach, czy też w zawadiacki błysk, zadecyduje o ich przyszłości.

To w oczach żołnierzy rozstrzygnie się los Legionu Błyskawic.

<b>Fragment 2.2.vi.</b>

śnieżny puch opadał bardzo leniwie, powoli. Płatki tanecznie wirowały w bezwietrznym powietrzu. Promienie słońca, jaskrawe i ostre, odbijały się w śnieżnej bieli. Sople lodu zwisały z gałęzi drzew, których pnie zeszłej, bardzo wietrznej nocy dokładnie oblepił niesiony przez zachodnie wiatry śnieg. Mróz był siarczysty, zajadle atakował każdy odsłonięty skrawek ciała.

Dwunastu konnych żołnierzy legionu Arewiss, szczelnie opatulonych płaszczami podbitymi futrem i takoż uzbrojonymi butami naciągniętymi na skórzane nogawice wysoko, aż po kolana, jechało powoli wzdłuż lasu. Konie raz po raz tonęły po piersi w śniegu, chrapiąc, rżąc i z ogromnym trudem posuwając się do przodu. Mężczyźni zachęcali je do wysiłku na wszystkie możliwe sposoby: klepali po szyjach, czule przy tym przemawiając, bądź bodli piętami, gdy brakowało im już cierpliwości. Mozolnie, ale uparcie wjeżdżali na szczyt wzgórza.

Gdy im się to w końcu udało, pozeskakiwali z siodeł i skierowali rozgorączkowane spojrzenia na północ. Widok, który ujrzeli, zaparł im dech w piersi skuteczniej niż mróz. Nie odzywali się do siebie. Patrzyli.

Patrzyli na setki ognisk, których dym wspinał się ku niebu. Na namioty szczelnie pokrywające widoczny za płynącą u stóp wzgórza rzeką teren, hen, aż po horyzont. Na mrowie ludzi krzątających się wokół nich.

Nie to ich jednakże przeraziło, wszak tę liczną czeredę dzikusów ze wschodu widzieli w zakolu Situru już od co najmniej trzech miesięcy. Dwa tygodnie wcześniej nad wyraz obfite opady śniegu, mróz i siekące nim wiatry przegoniły ze wzgórza, na którym się obecnie znajdowali, ludzi obsadzających założony tu posterunek obserwacyjny. Dlatego przed chwilą tak uparcie, mimo trudności, wyrywali się ku szczytowi wzgórza, na jedyne miejsce w okolicy nie porośnięte gęsto borem i na tyle odsłonięte, by silne wiatry mogły zeń zedrzeć choć trochę obficie opadłego śniegu. Inna sprawa, że lądował on nieco niżej na jego zboczach, czyniąc wspinaczkę na szczyt niezwykle kłopotliwą dla ludzi i dla koni.

Teraz patrzyli ze strachem rosnącym tym mocniej, im bardziej docierała do nich groza sytuacji. Kilkuosobowe grupki były już po tej stronie brzegu. Inne, powoli, ostrożnie się przesuwające, zmierzały w kierunku tych pierwszych. Na drugim brzegu kolejne gotowały się do przeprawy.

Jeszcze nigdy dotąd nic podobnego nie miało miejsca. Nigdy szerokie wody Situru nie poddały się w całości uściskowi mrozu. Po raz pierwszy przyroda zdradziła Tarr, zmieniając jego naturalną wschodnią granicę w pomost dla tysięcy najeźdźców, którzy teraz nie musieli forsować bardzo nielicznych, dobrze strzeżonych fortyfikacjami brodów.

- Bogowie nienawidzą nas wszystkich - wymamrotał pobielałymi od mrozu ustami jeden ze zwiadowców Legionu Arewiss.

<b>Fragment 2.2.vii.</b>

Akbar, wódz plemienia Gerotów, stał na brzegu mocno skutej lodem rzeki. Spoglądał w dal, na brzeg przeciwległy. Za jego plecami zebrała się grupa najdzielniejszych wojów spośród tych, których ze sobą przywiódł. Wchodzili w skład rady plemienia.

- Wróż prawdę powiedział - odezwał się Akbar. Odpowiedział mu zgodny pomruk.

- Gdzie on? - zaciekawił się wódz.

- Odszedł - odezwał się wysoki jak dąb, korpulentny mężczyzna. - Powiedział, że idzie gdzieś. że do kogoś. że ma jeszcze coś do zrobienia.

- Powiedział, dlaczego?

- Tak, powiedział. Bogowie tak chcą.

Akbar milczał przez chwilę.

- Przeprawiamy się przez całą noc. Potem zrobimy jak kazał.

- To znaczy?

Wódz odwrócił się i uśmiechnął drapieżnie.

- Przekroczymy następną rzekę, którą bogowie zamrożą dla nas swoim oddechem.

<b>Fragment 2.2.viii.</b>

Zwiadowców Legionu Arewiss nie było już na wzgórzu, gdy wielka przeprawa rozpoczęła się na dobre. Nie słyszeli skrzypu śniegu, trzasków lodu, głuchego tupotu stóp setek ludzi, grupkami podobnymi do fal maszerujących w poprzek rzeki. Szli szeroką ławą, wędrując od jednego brzegu do drugiego ku nowemu światu. Za nimi zostawała zbrukana ziemia, spalona i obrócona w perzynę kraina, litościwie przykryta śniegiem, smagana mroźnymi wiatrami wiejącymi na cztery strony świata. Starego świata.

<b>Fragment 2.2.ix.</b>

Wielka Izba Imperium Tarru huczała jak ul. Wzniesiona w latach świetności państwa rządzonego przez ród Gerawów, była budowlą imponującą rozmachem i smakiem. Najprzedniejsi rzemieślnicy i artyści włożyli wiele pracy i serca w budowę Deranonu, jak oficjalnie nazwano to miejsce, czcząc tym samym wielkiego prawodawcę, którego kanon przetrwał niemalże niezmieniony przez lata jako fundament tarrskiego prawa.

Przed okazałym budynkiem Wielkiej Izby, na obszernym placu znajdowała się duża, wspaniale wyrzeźbiona fontanna, pełna figur ryb o tułowiach wygiętych, jakby wyskakiwały ponad fale, morskich boginek przysiadających na brzegu sadzawki, bóstw władających wiatrami i otchłanią oceanów, z góry cokołu spoglądających na leżące im u stóp wodne oczko. Niestety, pompy od dawna nie działały, a stojąca w sadzawce deszczówka raz po raz pokrywała się jakimś ohydnym zielskiem. Wszędzie wokół plenił się brud, na każdym kroku pełno było kurzu, drobnych kamieni i rozmaitych śmieci, które w wietrzne dni podmuchy pędziły w tę i we w tę. U schyłku upalnych letnich dni przecinający plac nieśpiesznym krokiem mieszkańcy nawet nie wiedzieli, jak miła dla umęczonego spiekotą ciała była ongiś ochłoda bijąca od kaskad zimnej, orzeźwiającej, przyjemnie dla ucha pluskającej wody. Kiedyś, dawno temu. Teraz wszystko pokrywał śnieg i sople lodu.

Tygen wysiadł z wozu, którym przywiózł go jeden z jego służących. Bez słowa skierował się w stronę schodów wiodących ku wejściu do Izby, skrytego głęboko w cieniu pomiędzy kolumnadą podtrzymującą dach. Ciepły płaszcz, którym chronił się przed zimowym chłodem, zdawał się przytłaczać jego niezbyt słusznych rozmiarów sylwetkę ciężarem futrzanej podściółki. Pozbył się go zaraz po wejściu do środka, rzucając z rozmachem jednemu ze stojących w pobliżu sług. Został w swojej białej todze zdobnej w czerwone lampasy przy rękawach. Nie zatrzymał się nawet na moment, krocząc po marmurowej posadzce w głąb budynku. Szare światło dnia słabo rozświetlało korytarz wiodący ku wejściu do sali plenarnej, gdzie właśnie obradowano. Był spóźniony, choć usprawiedliwiało go to, że posiedzenie zwołano w trybie nadzwyczajnym, znienacka. W powietrzu dało się wyczuć bardzo słabą, śladową woń kadzideł, które przez lata musiały zagnieździć się w najróżniejszych zakamarkach korytarza. Od dawna nikt nie zapalał tu pachnących ziół, z braku możliwości sprowadzania ich zza południowego morza - tamtejsze kolonie utracono przed pięciu laty, wyglądało na to, że bezpowrotnie - i z niedostatku pieniędzy, które można by wydać na zbytki. Nie wiadomo, co przygnębiało bardziej każdego, kto wkraczał do środka Wielkiej Izby: niedostatek kadzideł, czy ten słaby aromat, który przypominał, że kiedyś było inaczej. Ruina wieńczy małe pęknięcia.

Skręcił w lewo i ruszył szerokim korytarzem wiodącym wprost do sali obrad, kończącym się półkolistymi schodami spływającymi na wspaniałą posadzkę. Po obu jego stronach wzdłuż ścian umieszczono cokoły i postumenty. Zgromadzono na nich popiersia cesarzy, znamienitych senatorów, zasłużonych wodzów, a także niskich rangą, ale bohaterskich ponad zwyczajną miarę żołnierzy. Każdy, kto wkraczał do wnętrza Izby, widział ich spojrzenia i twarze pełne dostojeństwa. W szczególności pośród cesarzy takowe dominowały, obojętnie czy dotyczyły ludzi wielkich, czy szubrawców. W głębi, za ozdobionym pięknym portykiem wejściem widać było tron, na którym dawniej zasiadał imperator, jeśli tylko był obecny podczas obrad. Choć Tarrem przestały rządzić koronowane głowy, krzesło wciąż pozostawało w sali. Po obu jego stronach, prostopadle do wejścia w kilku rzędach biegły ławy ze stolcami, na których zasiadali senatorowie. Wykonano je z marmuru, zaś miejsca siedzące zostały wyłożone przepięknie intarsjowanym, ciemnym drewnem. Na posadzce pomiędzy nimi widniały dwie figury geometryczne: niebieskie koło, na którym umieszczono godło imperium, i czerwony kwadrat - miejsce, na którym stawali mówcy.

Ktoś, kto minął dostojne, zaklęte w kamień twarze budowniczych potęgi Tarru, mógł od razu stanąć naprzeciw tych, którzy aktualnie sprawowali w nim władzę. Kontrast zrobił się z czasem uderzający. Na korzyść rzeźb.

<b>Fragment 2.2.x.</b>

- ...nie było zbyt wiele czasu na sensowne przegrupowanie - Tygen usiadł na pierwszym z brzegu wolnym miejscu, wpatrując się w żołnierza stojącego na środku sali i przemawiającego do członków Izby. Wszyscy z zainteresowaniem słuchali jego relacji, nikt nie zwrócił uwagi na wejście senatora.

żołnierz był starym wiarusem. Już po pobieżnej ocenie jego osoby stawało się ewidentne, że jadł chleb z niejednego pieca i różnymi sposobami zdołał ocalić życie, by na krótko przystrzyżonej czuprynie doczekać się siwych włosów. Nosił przepisowo zielony, spłowiały dość mocno i w wielu miejscach porozrywany strój legionisty. Znać było, że stawił się na wezwanie Izby tuż po podróży, którą z kolei przedsięwziął bezpośrednio po udziale w jakiejś bitwie.

Tygen wiedział, że skoro o sytuacji na dalekim północnym wschodzie Tarru zdaje sprawę niezbyt wysoki rangą żołnierz, wzięty prościusieńko z drogi, do tego w takim stanie, to wieści, które ma do przekazania, mogą być tylko fatalne. A reakcja Izby nie cierpiąca zwłoki.

- Z trzech kierunków poszliśmy. Nie zdążyliśmy klina sformować, nie daliśmy rady zgrupować się wokół balist.

- A to dlaczego? - zapytał głośno senator Egarp, łysy jak kolano, choć wciąż czerstwy i żywotny. Od lat przewodniczył radzie, a w takich sytuacjach był jej ustami.

- Bo legion rozpuszczono po okolicach. W obozie pod Sedussą został tylko jeden manipuł.

Przez Izbę przebiegł szmer zdziwienia. żołnierz nie czekał, aż padnie oczywiste pytanie.

- Zima nastała tak sroga, że czegoś podobnego żem jeszcze nie widział. Nie szło się tam utrzymać, to znaczy się w obozie, przy tym wietrze, nawałnicy i tym kur..., khem, tym siarczystym zimnie. Siki to prawie że zamarzały w trakcie… Obóz rozbili żeśmy na łysym wzgórzu, z dala od lasu, z prospektem na okolicę – jak się należy. Ale to rzecz dobra w lecie. Zimą to zawsze problem. Dawniej jakoś dawaliśmy radę, ale tym razem to była katastrofa.

Rozłożył ręce i pokręcił głową. Potem znowu założył je za plecami i czekał na pytania. Trochę trwało, zanim ktoś się odezwał. Rzeczywiście dotąd nie zdarzyła się zima, która tak mocno doświadczyłaby twardych w końcu i zaprawionych w trudach żołnierzy. Niewesołe myśli dopadły wszystkich.

- Jest aż tak źle? - zapytał Egarp.

żołnierz westchnął ciężko.

- Całe niebo zwaliło się na ziemię. Bogom w niebiesiech chyba już nie staje śniegu.

W końcu trzeba było zadać pytanie, które krążyło nad głowami wszystkich.

- Jakie straty?

Zapytany przetoczył spojrzeniem po wpatrujących się weń z uwagą członkach Izby. Wzruszył lekko ramionami.

- Całkowite. Nie ma już Arewiss.

Rozległy się okrzyki zdumienia, ten i ów ciężko sapnął. Po chwili gwar ucichł i znowu zapadła cisza.

- Wiadomo, gdzie są teraz te dzikusy? - drążył sprawę Egarp.

- Niestety, nie do końca - żołnierz pokręcił głową. Niewiele więcej przyszło mu tego dnia czynić przed zgromadzeniem. - Nie wiem, jakie wieści miał namiestnik od swoich zwiadowców. Mówiono, że są wszędzie. Situr zamarzł w tak wielu miejscach, że mogli go przekroczyć, gdzie popadło. I tak zrobili. My trafiliśmy tylko na ich jedną kupę. Olbrzymią, prawda, naprawdę olbrzymią. Ale nie wiadomo, ilu ich naprawdę ściągnęło na nasze ziemie. śnieg nas odciął, nie było jak rozesłać zwiadów.

- W jakim kierunku zmierzają?

- Na południe. Wyglądało, że w stronę miast Erb, Getera i Qalzo. W czasie bitwy, gdzie żem walczył, na horyzoncie było widać ich wojska. Wcale nie szły ku nam, na pomoc reszcie. Maszerowali na południe. To było w tym wszystkim… to było dziwne. I groźne. To nas... Oni nas... Jakbyśmy byli niegroźnym robakiem, z któr
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

3
Czytam sobie na raty - tak piszę, żebyś się nie martwił brakiem ocen. Tekst jest dość długi a mój czas wolny... no cóż. Nie mam go zbyt wiele.



Na razie jest ok - mam na myśli fabułę. Trzymasz czytelnika w niepewności, nie wyprzedzasz faktów.

Opisy malownicze. Co mi przeszkadza? Powtarzanie nazw własnych. Za gęsto ich używasz.



Czyta się momentami ciężko, jeszcze nie wiem dlaczego. Po przeczytaniu całości wystawię ocenę. Radzę uzbroić się w cierpliwość :wink: , postaram się z tym uporać do końca tygodnia.





Doczytałam. Powiem tak - ciekawe. Musiałeś się nielicho napracować. Styl ładny, ale wymaga jeszcze pracy. Niektóre zdania jakby zupełnie nie pasują do danego fragmentu. Napisałam wcześniej, że czyta się ciężko.

Myślę, że chodzi o konstrukcję. Dajmy na to, piszesz, że bohater coś robi, przerywasz opisem - dłuuuugim opisem (ładnym i kolorowym), po czym wracasz do bohatera. Człowiek się w tym gubi. Czytając, muszę sobie wszystko wyobrażać, przez takie przeskoki w narracji często gubiłam wątek.



Brakowało mi płynności. Szczególnie w legendzie. Liczyłam też na to, że na końcu dasz głos bohaterowi, wybrańcowi. Bo wsumie przez połowę tekstu facet pali się do zdobycia wiedzy, poznajemy legendę i koniec. Tak jakby pierwsza część opowiadania była tylko wstępem do owej legendy. W takim razie ten wstęp jest za długi. Przyzwyczaiłam się do bohatera, a nagle on znika bezpowrotnie.



Narzekam, a w sumie opowiadanie jest niezłe. Moja rada - musiałbyś spojrzeć na swoją pracę tylko i wyłącznie jako czytelnik, który nie ma pojęcia co będzie w następnym akapicie.



Pomysł - 4

Schematyczność - Historia a la atlantyda - było. Spełniające się proroctwo

też. Ale podane inaczej niż zwykle, więc będzie 4

Styl - 4/3 ( są zgrzyty ale przekupiłeś mnie opisami)

Błędy - głównie interpunkcyjne - tych było całkiem sporo - 3,

ortów nie widziałam, więc niech będzie 4

Ogólnie - 4. Gdyby czytało się płynniej postawiłabym 5

4
łasic pisze:Czytam sobie na raty - tak piszę, żebyś się nie martwił brakiem ocen. Tekst jest dość długi a mój czas wolny... no cóż. Nie mam go zbyt wiele.



Na razie jest ok - mam na myśli fabułę. Trzymasz czytelnika w niepewności, nie wyprzedzasz faktów.

Opisy malownicze. Co mi przeszkadza? Powtarzanie nazw własnych. Za gęsto ich używasz.



Czyta się momentami ciężko, jeszcze nie wiem dlaczego. Po przeczytaniu całości wystawię ocenę. Radzę uzbroić się w cierpliwość :wink: , postaram się z tym uporać do końca tygodnia.





Doczytałam. Powiem tak - ciekawe. Musiałeś się nielicho napracować. Styl ładny, ale wymaga jeszcze pracy. Niektóre zdania jakby zupełnie nie pasują do danego fragmentu. Napisałam wcześniej, że czyta się ciężko.

Myślę, że chodzi o konstrukcję. Dajmy na to, piszesz, że bohater coś robi, przerywasz opisem - dłuuuugim opisem (ładnym i kolorowym), po czym wracasz do bohatera. Człowiek się w tym gubi. Czytając, muszę sobie wszystko wyobrażać, przez takie przeskoki w narracji często gubiłam wątek.



Brakowało mi płynności. Szczególnie w legendzie. Liczyłam też na to, że na końcu dasz głos bohaterowi, wybrańcowi. Bo wsumie przez połowę tekstu facet pali się do zdobycia wiedzy, poznajemy legendę i koniec. Tak jakby pierwsza część opowiadania była tylko wstępem do owej legendy. W takim razie ten wstęp jest za długi. Przyzwyczaiłam się do bohatera, a nagle on znika bezpowrotnie.



Narzekam, a w sumie opowiadanie jest niezłe. Moja rada - musiałbyś spojrzeć na swoją pracę tylko i wyłącznie jako czytelnik, który nie ma pojęcia co będzie w następnym akapicie.



Pomysł - 4

Schematyczność - Historia a la atlantyda - było. Spełniające się proroctwo

też. Ale podane inaczej niż zwykle, więc będzie 4

Styl - 4/3 ( są zgrzyty ale przekupiłeś mnie opisami)

Błędy - głównie interpunkcyjne - tych było całkiem sporo - 3,

ortów nie widziałam, więc niech będzie 4

Ogólnie - 4. Gdyby czytało się płynniej postawiłabym 5


Bardzo dziękuję za odpowiedź i poświęcony mojemu tekstowi czas.



Cieszy mnie, że wg Ciebie opisy są zjadliwe - to był zawsze mój największy problem. Wolałem gonić z fabułą niż w miarę plastycznie przedstawiać sylwetki, pomieszczenia czy okolice. Koszmar.



Niektóre z Twoich uwag są o tyle bezzasadne, że ja wkleiłem tylko fragment ZNACZNIE większej całości. Tutaj nawet legenda w całości się nie zmieściła, nie wspominając o reszcie opowiadań. Postać, która Ci znikła, pojawia się jeszcze raz po raz - po prostu nie chciałem zaśmiecać forum zbyt wielkimi fragmentami. Wydawało mi się, że to, co wrzuciłem, wystarczy, by jakoś sensownie ocenić sam styl. I dokładnie to zrobiłaś.



Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję :)





Nie ma potrzeby cytować całych wypowiedzi poprzednika, wiadomo, do kogo jest odpowiedź.

(Następnym razem będzie warn, a co sobie będę żałować!)
Marcin Łuczyński

[email protected]

5
Ehh, długie to. Nawet bardzo. Udało mi się jednak.



Powtórzę po łasic - drażni mnie przeskok z opisów czynności bohatera na opisy otoczenia. Do tego mechaniczność tych czynności, zwłaszcza na początku. Przyznam, że początek mnie bardzo znudził. Później było lepiej, ale przecież po przeczytaniu początku czytelnik zadecyduje czy warto podchodzić do danego opowiadania. Przemyśl to. Warto tchnąć trochę życia tą część opowiadania. Jak na razie jest dla mnie najbardziej oschłym fragmentem.



Ogólnie jednak nie jest źle. Dałbym podobne oceny do łasic, ale u mnie najbardziej się liczy przyjemność z czytania, a przyznam, że momentami się męczyłem.



Dobra krótko:

Pomysł:4-

Styl:3

Schematyczność:3+


Błędy: ominę

Ocena ogólna:3+



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”