[wulgaryzmy] wyłącznie wulgaryzmy
[+16] ale na wszelki wypadek zapytajcie babci czy pozwoli
Próbuję swoich sił w menel-fikszn. Czynię to z duszą na ramieniu i na miękkich nogach – ostatecznie twórca gatunku szaleje na Weryf i kąsa. Jak nic, pogryzie i mnie...
A może się nie dowie?
Tak czy inaczej zapas środków odkażających mam przygotowany – dziej się wola nieba... Ostatecznie Veni visum. Vincere non necesse erat, jednak skoro już coś napisałem, należy wyjaśnić, jak widzę miejsce menel-fikszn w hierarchii wszechrzeczy.
Struny duszy ludzkiej, podobnie jak każdy inny byt niesprowadzony li tylko do zerojedynkowej pseudo-doskonałości, mają naturalną skłonność do rozstrajania się, czy to pod wpływem temperatury rzeczonej duszy, czy to z powodu wilgoci (w oczach lub w majtkach), czy też najczęściej z powodu człowieczych działań niepotrzebnych. Słysząc fałszywą nutę, jakże często zaczynamy swoje sumienia regulować nerwowo, nie bacząc na zasady, które współbrzmieniem kierują.
Są sprawy, które trzeba traktować serio i pisać o nich serio. Są sprawy, które trzeba traktować serio, jednak pisać można z przymrużeniem oka, a niekiedy z przymrużeniem obu oczu. Są sprawy, o których nie da się pisać z twarzą kamienną, które ku uciesze jedynie służą, są i takie, o których nawet pisać nie warto, choć niekiedy korci, aby mimo wszystko napisać. Właściwe dać rzeczy słowo... ktoś już kiedyś sformułował taką myśl.
Nie wiem, czym kierował się Pilipiuk, tworząc gatunek menel-fikszn. Pewnie niczym się nie kierował. Nazwę, o ile mi wiadomo, wymyśliła koleżanka siostry pisarza. Tak czy inaczej, nawet jeżeli powyższe nie stanowiło przesłanek, myślę, że rzeczywistość – pijany sen chorego idioty – sama narzuciła ów imperatyw kategoryczny, aby drgania niedostrojonych strun duszy ludzkiej słowem pisanym ująć i innym przekazać.
Poezja (z greckiego poíesis – tworzenie,
wytwórczość, sztuka poetycka) – wieloznaczny
termin, współcześnie stanowiący przede wszystkim
określenie dzieł literackich nienapisanych prozą lub
synonim liryki.
(...)
Słowo "poezja" zostało zapożyczone do języka
polskiego stosunkowo późno – jeszcze w XVI i
XVII wieku pojawiało się ono często w swoim
brzmieniu oryginalnym. Według ówczesnych
słowników słowo to oznaczało zarówno samą
pracę poety jak i jej wytwory. Początkowo słowo
miało dość szerokie znaczenie i mogło być
stosowane bardzo swobodnie...
Z Wikipedii
(...)jednakowoż prozaiczny materializm większości
określa pogardliwie mianem szaleństwa przebłyski
nadpostrzegania, które przenikają pospolity woal
jawnego empiryzmu.
Howard Phillips Lovecraft
Prolog
(Większe kilka lat wcześniej)
Wrześniowe słońce grzało mocno, ale człowiekowi w szarym garniturze wcale to nie przeszkadzało. Choć był osobą korpulentną, osobą w średnim wieku, bardzo lubił wysoką temperaturę. Siedział na tarasie, roztaczał wokół siebie zapach najlepszych perfum i spokojnie czekał. Kobieta, z którą miał się spotkać, była spóźniona. To również mu nie przeszkadzało. Ludzie, zawsze gdy się spóźniali, działali w pośpiechu, a kiedy przyszło do rozmowy, nie potrafili ukrywać swoich myśli. Zamówił jedną kawę, potem drugą. Jego senatorska twarz zdawała się nie zdradzać żadnych emocji. Spokojnie kontemplował zabytkowe kamienice i zabiegany tłum, roztaczając aurę spokoju i bezpieczeństwa. Kończył drugą kawę, kiedy zobaczył jak szybkim krokiem przemierzała rynek. Ani ładna, ani brzydka, ot białogłowa tuż przed czterdziestką, w ciasno opiętym kostiumie, który choć elegancki, choć ponad wszelką wątpliwość bardzo drogi, jedynie podkreślał nijakość. Spieszyła się. Przebiegając pomiędzy budkami, gdzie sprzedawano pamiątki, potrąciła dziewczynę prowadzącą dziecko. Brzdąc uczył się chodzić. Młoda mamusia nie widziała nikogo poza małą, radośnie drepczącą istotką. Kobiety w eleganckim kostiumie również nie dostrzegła. Nijaka spojrzała na przeszkodę bardzo złym wzrokiem, a człowiek w szarym garniturze był pewien, że jej usta poruszyły się w charakterystyczny sposób. Nie miał żadnych wątpliwości. Ludzie przeklinając bliźnich, stawali się do siebie bardzo podobni.
Doszedł do wniosku, że na pierwszy rzut oka kobieta robi dobre wrażenie.
– Pan wybaczy, ale nie cierpiące zwłoki sprawy służbowe...
– Proszę usiąść. – Skinął ręką, wskazując fotel.
Kłamała. Wcale nie załatwiała spraw służbowych. Poczuł się bardziej komfortowo. Zawsze czuł się bardziej komfortowo, kiedy ludzie kłamali.
– Rozumiem, że to z panem wczoraj rozmawiałam.
– Nie ze mną, ale jestem upoważniony do tego, aby rozmawiać. Czy rozważyła pani naszą propozycję?
– Tak, jednak ze względu na stanowisko jakie piastuje mój mąż, nie mam możliwości wstąpienia w wasze szeregi. Uważam, że...
– Powinna pani pozostać bezpartyjna – dodał, obserwując ulgę, która pojawiła się na twarzy rozmówczyni. – W tym, jestem skłonny zgodzić się z panią. Stanowisko członka zarządu w administracji lokalnej zawsze lepiej wygląda, kiedy zostanie obsadzone przez osobę niezależną.
Wymawiając ostatnie słowo, wytężył wszystkie zmysły. Kobieta doskonale zdawała sobie sprawę, że o jakiejkolwiek niezależności mowy być nie może, jednak sam epitet mile połechtał jej potrzebę bycia kimś wyjątkowym, kimś bardziej niezależnym od innych.
– Myślę, że nie poczuje się pan rozczarowany. Potrzebę i nieuchronność zmian rozumiem podobnie, jak rozumieją je wszyscy ludzie, dla których słowo "postęp" oznacza coś więcej.
Mężczyzna w odpowiedzi jedynie skinął głową.
– Pozostaje jeszcze kwestia moich apanaży. – Nijaka szybko załapała, że ktoś poważnie traktuje jej kandydaturę i doszła do wniosku, że można się potargować. – W firmie zarabiam trzy razy tyle...
– Jednak wyraziła pani zainteresowanie, chociaż zdawała sobie sprawę, że wynagrodzenie będzie mniejsze.
– Moje zainteresowanie nie oznacza tego, że zgodzę się pracować za każde pieniądze.
W ostatnich słowach, choć wypowiedziała je głosem twardym i zdecydowanym, pewności było mniej niż zero. Człowiek w szarym garniturze zrozumiał, że ma przed sobą kogoś, na kogo cudowny zapach władzy działa silniej niż brzęk mamony i najmocniejsze seksualne podniety razem wzięte.
***
– Musiałbym dojeżdżać do pracy wiele kilometrów. Sam pan rozumie, że dla człowieka, który swoje życie złożył na ołtarzu nauki, to trudna decyzja.
– Eksponowane stanowisko w administracji, i to administracji szczebla powiatowego, dałoby panu możliwość zdobycia nowych doświadczeń. Zebrałby pan nowe materiały, poszerzyłby pan swoje horyzonty.
Świeżo upieczony doktor politologii, chociaż widać było, że wstrzymuje się z ostateczną odmową, pokręcił przecząco głową.
– Proszę pana, jest taka maksyma: "kto nie idzie do przodu, ten się cofa". Doktor Kowalski może wykazać się większą liczbą publikacji, doktor Nowak dłuższym stażem. Nie twierdzę, że jestem gorszy, wręcz przeciwnie, ale stanowisko adiunkta jest jedno.
Człowiek w szarym garniturze był przygotowany na takie postawienie sprawy. Odmowy nie brał pod uwagę.
– Doktor Kowalski – odparł po namyśle – nieustannie wypowiada się na forach internetowych w sposób, który uważamy, najdelikatniej rzecz ujmując, za bardzo kontrowersyjny. Doceniamy rzecz jasna znaczenie różnic światopoglądowych – kontynuował tonem tyleż dobrodusznym co stanowczym. – Pan, panie doktorze, również w wielu sprawach wypowiadał się w sposób odmienny, niż ludzie, których reprezentuję. My to szanujemy i akceptujemy, jednak naszym zdaniem skrajny klerykalizm pańskiego kolegi nie jest przymiotem, jaki powinien charakteryzować pracownika nauki. Myślę, że w ogóle nie powinien pan traktować osoby doktora Kowalskiego jako potencjalnego rywala.
W oczach tego, który swoje życie złożył na ołtarzu nauki, rozbłysły iskierki nadziei i czegoś jeszcze. Człowiek w szarym garniturze bardzo lubił takie iskierki_i_coś_jeszcze.
– Jeżeli przez trzy lata będę dzielił obowiązki asystenta i członka zarządu, Doktor Nowak zrobi habilitację...
– Doktor Nowak habilitacji nie zrobi.
– Nie wydaje mi się...
– Jeżeli będzie pan odpowiednio dyspozycyjny, jeżeli spełni pan nasze oczekiwania, nie będziemy stawali na przeszkodzie pańskiej habilitacji, nawet kosztem części obowiązków. Jeżeli natrafi pan na przeszkody, możemy okazać się bardzo pomocni, natomiast habilitacja doktora Nowaka... Powiedzmy, że proces habilitacyjny zakończy się niepowodzeniem.
– Panie prezesie, twierdzę z całą mocą, że kiedy na moje wypowiedzi spogląda się we właściwym świetle, różnice zdań przestają być tak istotne. Ja w pełni rozumiem konieczność i nieuchronność zmian, które osobiście utożsamiam z postępem.
Oczy politologa sypały takimi iskrami, że człowiek w szarym garniturze zaczął obawiać się pożaru. Zrozumiał, że ma przed sobą kogoś, dla kogo wykazanie, że stoi w hierarchii wyżej od innych, stanowi sens życia. Jednak nie to było najważniejsze. Za potencjalne nieszczęścia, jakie mogłyby spaść na konkurentów, rozmówca gotów był zapłacić każdą cenę.
***
Mieszkanie ostatniej osoby, którą dzisiaj musiał odwiedzić, wyglądało ascetycznie. Gospodarz, niepozorny, lekko szpakowaty jegomość po czterdziestce, przyjął człowieka w szarym garniturze herbatą i krakersami. Trochę zmartwiony, kiedy gość oświadczył, że wódki się nie napije, rozumiał: nie należy prowadzić pojazdu po spożyciu alkoholu, chociaż na takim stanowisku, to właściwie...
Rozmowa, pomimo braku wódki, stawała się coraz żywsza. Przybysz wprawdzie ograniczał swoje wypowiedzi do bardzo krótkich pytań ewentualnie zwięzłych uwag, ale i tak więcej nie byłby w stanie wtrącić. Szpakowaty jegomość po czterdziestce okazał się tytanem słowa głoszonego.
– Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: jest trzech kandydatów na naczelnika. Szkoli się wszystkich, a potem wybiera tylko jednego. – Popatrzył znacząco w oczy gościa – Ci pozostali muszą odejść, nie ma dla nich miejsca. – rozłożył ręce w geście bezradności, cały zamieniając się we współczucie, które to współczucie wstrzemięźliwie siorbało herbatę ze szklanki, dając światu do zrozumienia, jak niewiele, tym najlepszym, do życia potrzeba.
Człowiek w szarym garniturze spróbował coś powiedzieć, ale po raz kolejny nie wyszło. Za późno się zebrał. Tytan wcześniej skończył siorbać herbatę.
– Wolność! – zawołał. – Wolność jest rzeczą nadrzędną, jednak wolność musi znać swoje miejsce i swoje ograniczenia. Możemy mieć albo wolność, albo anarchię. Trzeciej drogi po prostu nie ma. Unia Europejska wydaje się być stworzona po to, aby nauczyć młode demokracje korzystania z owej wolności.
– Niektórzy rozumieją wolność tak, inni inaczej. – Człowiek w szarym garniturze przytomnie wykorzystał fakt, że jego rozmówca sięgnął po krakersa.
– Wszyscy muszą rozumieć wolność tak samo! Muszą! – gospodarz w podnieceniu niemal unosił się w powietrzu. Prawa grawitacji wydawały się ustępować przed sprawami większej wagi. – Nie ma wolności, jeżeli ktoś myśli inaczej. Tylko taka wolność, wolność powszechna, sprawi, że społeczeństwo nie będzie się czuło ograniczone. – Ponownie przewiercił gościa wzrokiem, jednak własne słowa zachwycały go tak bardzo, że nawet nie zauważył braku czegoś, co zawsze zachwycało go w równym stopniu co własne słowa.
Jego spojrzenie nie zdołało przewiercić gościa na wylot. Szpakowaty jegomość po czterdziestce, gdyby dostrzegł ów drobiazg, może zacząłby się zastanawiać, ale nie dostrzegł...
– Społeczeństwo czuje ograniczenia nawet wtedy, kiedy roztacza się nad nim opiekę. – Przybyszowi po raz kolejny udało się wygłosić całe zdanie. Tym razem dlatego, że gospodarz dostał zadyszki.
– To nie społeczeństwo czuje ograniczenia. – Mistrz eurosłowa pokiwał palcem i zmienił ton na cichy, łagodny, wręcz smutny. – Ograniczenia czują ci, którzy nie dorośli, ci, którym nie zapewniono opieki według należytych standardów. Opieka należy się wszystkim: dużym i małym, przedsiębiorczym i niezaradnym, starym i młodym. – Natężenie dźwięku rosło. – Wszystkim! – Dalej rosło. – Ta opieka musi być powszechna i bezwarunkowa. Są ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy, że ich egzystencja całkowicie zależy od istnienia owej opieki. Nie potrafią się wznieść ponad swój marny poziom. Nie są w stanie zrozumieć nieuchronności nadchodzących zmian.
Płomień bił z oczu mówcy, jednak człowiek w szarym garniturze wcale się nie obawiał, że zostanie poparzony. Znalazł kolejną osobę której szukał. Rozumiał, że ma przed sobą kogoś, dla kogo nie istniało coś takiego jak wolność, własność i niezależność. Rozumiał, że ma przed sobą kogoś, dla kogo nie istniało coś takiego, jak osoba ludzka.
Z życia prowincji, z życia metropolii
(Kilka lat wcześniej)
Stefan Goszczyk przyjechał do Ustrzyk aby kupić wypasioną komórę dla syna. Tak przynajmniej nazywał to urządzenie jego syn: "wypasiona komóra". Goszczyk rzadko kiedy rozumiał to, co mówi jego syn, a jego syn rzadko kiedy udawał, że rozumie to, co mówi jego ojciec. Poeta, który od wielu lat przemierzał Bieszczady, i który odwiedził go dzisiaj rano, nazwał taki stan rzeczy wymianą pokoleń. Poeta co roku, zanim ruszył w góry, odwiedzał goszczykową zagrodę aby pogadać z gospodarzem i zostawić na podwórzu swój samochód, o którym to samochodzie syn Stefana Goszczyka zwykł był mawiać "wypasiona bryka". Potem Poeta brał plecak i szedł, ale zanim wyszedł, rozmawiał. Owe poranne (zazwyczaj) Polaków rozmowy w znacznym stopniu ukształtowały spojrzenie Stefana Goszczyka na sprawy tego świata. Właściciel wypasionej bryki miał dzieci i również stał w obliczu tego, co nazywał wymianą pokoleń. Goszczyk źle się czuł z tą wymianą pokoleń. Uważał syna za głąba i coraz częściej dochodził do wniosku, że w drugą stronę to działa podobnie: jego syn uważa za głąba swojego ojca.
Stary Goszczyk wcale nie uważał siebie za głąba. Był gospodarzem pełną gębą. Postawił chałupę, zasadził drzewo i spłodził syna. Chałupa była solidna i duża, drzewo wyrosło okazałe i zdrowe, tylko syn... Zamiast studia skończyć, ożenić się, dzieci mieć, a potem, jak Pan Bóg przykazał, gospodarzyć na tym, co ciężką pracą zdobył ojciec, chłopakowi odbiło i zamierzał wstąpić do armii. Mały głowę do wódki miał kiepską i Stary zwyczajnie nie wierzył, że z taką głową do wódki jego latorośl w wojsku sobie poradzi.
Stojąc w sklepie (słowo "salon" miało dla niego inne znaczenie) i patrząc się na dziwaczne urządzenie, które miał kupić i które służyło do wszystkiego, tylko nie do dzwonienia, utwierdzał się w przekonaniu, że jego syn jest skończonym głąbem.
– Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy – wyrecytował handlarz z uśmiechem, od którego Goszczykowi zachciało się rzygać.
Prezent na osiemnaste urodziny Goszczyka-juniora tani nie był, ale osiemnaście lat, to zawsze osiemnaście lat. Człowiekowi zaczyna się wydawać, że jest już dorosły, a zbyt brutalnie wyprowadzony z błędu, bardzo często przestaje rozwijać się prawidłowo. Goszczyk-senior ciągle miał nadzieję, że jego potomek zostanie wyprowadzony z błędu w sposób mało brutalny, i że się w końcu rozwinie prawidłowo. Dlatego gotów był wyłożyć osiemnaście setek i kupić wypasioną komórę, jednak w kieszeni miał tylko półtora tysiąca. Kartą płacić nie zamierzał. Stefan Goszczyk zawsze płacił gotówką. Na to, aby telefon zmienił właściciela drogą kupna i sprzedaży, trzeba było poczekać. Kupujący musiał złożyć wizytę w oddziale banku. Trudno. Zdecydował, że najpierw pójdzie do urzędu. W urzędzie musiał załatwić ważną sprawę.
Problemy formalno-prawne od kilku lat doskwierały mu niczym ból zęba. Już dawno powiększyłby chałupę i ciągnął kasę z wynajmu pokoi turystom. Kilkaset metrów dalej Hryńczyki budowały wyciąg i Goszczyk był pewien, że i w zimie, i w lecie dodatkowy grosz mógłby popłynąć strumieniem może nie szerokim, ale takim, który nie wysycha. Z urzędem musiał zamknąć sprawę do jesieni. Musiał i koniec. Dzisiaj chałupy nie dało się rozbudować, tak jak kiedyś. Potrzebne były papiery, zgody, uzgodnienia, wyliczenia, zatwierdzenia i całe mnóstwo innych rzeczy, których on nie potrafił ani zapamiętać, ani zrozumieć. Stary Markuch (świeć Panie nad jego grzeszną duszą) mówił mu, że papierów nie trzeba, że jak przyjdą na kontrolę, to wystarczy siekierkę pokazać, a jak to nie pomaga, wystarczy zamachnąć się dobrze i wtedy na pewno pomoże. Stary Markuch miał rację, co udowodnił w praktyce nie raz i nie dwa, ale Goszczyk różnił się od Markucha tym, że siekierką rąbał wyłącznie drzewo, sprawy urzędowe w urzędzie załatwiając.
Pół godziny później zapomniał języka w gębie, a w gardle poczuł dziwną suchość, kiedy usłyszał, że "plan zagospodarowania przestrzennego nie przewiduje...", potem, że "zakres projektu, który przedłożył inwestor, nie obejmuje...", a na koniec, że "normy unijne wymagają aby...". Niczego nie zrozumiał. Od "inspektora do spraw..." odesłano go do naczelnika, potem do drugiego naczelnika, potem do naczelnika tego drugiego naczelnika, a na koniec do jakiegoś urzędnika bardzo wysokiej rangi. Że ten ostatni był bardzo wysokiej rangi, Goszczyk wywnioskował po okazałości gabinetu, oraz po tym, że zanim wszedł do środka, powiedziano mu, iż jego sprawa zostanie popchnięta do bliżej nieokreślonego "przodu", jeżeli urzędnik bardzo wysokiej rangi zostanie uhonorowany kwotą dwóch tysięcy złotych.
To ostatnie zrozumiał bardzo dobrze i nawet poczuł się trochę lepiej. Człowiek zawsze czuje się trochę lepiej kiedy najpierw niczego nie rozumie, a potem zaczyna coś rozumieć. Perspektywa zapłacenia wysokiej kwoty, której nie przewidział w czymś, co jego głąbowaty dzieciak nazywał biznesplanem, obudziła w nim duszę człowieka interesu. Szybko zorientował się, że stosunek urzędnika bardzo wysokiej rangi do rzeczonej kwoty, choć pozornie sztywny jak pal Azji Tuchajbejowicza, nie jest ani stały w czasie, ani niewzruszony. Budynek opuścił uboższy o półtora tysiąca złotych, żegnany przez urzędnika bardzo wysokiej rangi pełnym szacunku uściskiem dłoni, a przez "inspektora do spraw..." spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
Dopiero na ulicy uświadomił sobie, że prezent, który zamierzał kupić dziecku na osiemnaste urodziny, będzie musiał poczekać na lepsze czasy. "Diabli wzięli" pomyślał, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo bliski jest prawdy.
***
Wielkie miasto rodzi wielkie problemy. Czasami żałował, że nie mieszka gdzieś daleko, na zabitej dechą wsi, gdzie ludzie ciężką pracą wyrywają ziemi plony, gdzie słowa oznaczają to co powinny, gdzie...
...takie rozważania prowadziły do nikąd.
Żył dostatecznie długo na tym świecie, aby zdawać sobie sprawę, że człowiek jest tylko człowiekiem i wszędzie tam, gdzie żyją ludzie, piękne będzie istnieć obok szkaradnego, a dobro będzie się ze złem przeplatać. Urodził się, wychował i całe życie spędził w wielkim mieście. Jego problemy nie były ani małe, ani wielkie. Były takie, jakie się rodzą tam, gdzie ponad półmilionowa populacja zamieszkuje obszar stu kilometrów kwadratowych.
W ostatnich latach dużą grupę problemów, które rodzą się w wielkim mieście i z którymi zmagał się na przestrzeni sześćdziesięciu lat swojego pracowitego żywota, zaczął określać wspólnym mianem: "problem Gośki".
Ojciec Michał zdawał sobie sprawę, że Gośka nie jest, i nigdy nie była uzależniona. Wielu już wyciągnął z tamtej strony. Wielu poznało dobrą drogę wtedy, kiedy wydawało się, że każda droga wiedzie do nikąd. Potrafił ocenić na pierwszy rzut oka i wiedział, czy ktoś jest alkoholikiem czy nie. Dziewczyna nie przekroczyła owej granicy, tym bardziej warto się było nią zająć.
Zajął się.
Nie zaglądała do kieliszka od dwóch lat, całkiem nieźle zdała maturę i dostała się na polonistykę. Skoro jednak wmawiała sobie i innym, że jest uzależniona, nie protestował. Ojciec Michał, na własny użytek, tłumaczył postawę Gośki tym, że każda kobieta potrzebuje czuć się od kogoś uzależniona. A jeżeli kobieta nie znajdzie kogoś, to przynajmniej od czegoś musi czuć się uzależniona.
I kiepskie było wyjaśnienie, że osoba duchowna, żyjąca w celibacie, nie może znać kobiecej natury. Ojciec Michał był spowiednikiem i kobiecą naturę znał tak dobrze, jak mało kto. Od razu się zorientował, że to nie alkohol jest problemem Gośki. Problem Gośki był bardziej wysublimowany. Pomijając bardzo bliskie a zarazem skomplikowane więzi, które łączyły ją z matką, pomijając fakt, że w życiu dziewczyny nie było ojca, główny problem stanowiło to, że dziewczyna pragnęła zmieniać świat. Zmianę świata rozumiała jako zmianę ludzi. Jednak tego, ojciec Michał również nie uważał za problem Gośki. Ojciec Michał tak samo odczuwał potrzebę zmiany świata i zdawał sobie sprawę, że aby świat się zmienił, trzeba zmienić człowieka. Problem Gośki zaczynał się w miejscu, w którym zaczynała się większość problemów: w momencie przejścia od teorii do praktyki.
Gośka chciała zmieniać świat gruntownie i zmieniać za wszelką cenę. Gośka chciała dobrze, zawsze chciała dobrze, i owym "chceniem dobrze" uzasadniała również to, co robiła źle. Gośka we wszystko co robiła, wkładała całą siebie, a na pewnym poziomie zaangażowania, usiłowała włożyć jeszcze więcej. Choć dziewczyna była niepozornej budowy, jej głos, kiedy chciała, brzmiał gromko, jej wkład we "wszystko" zawsze okazywał się znaczący, a kolejne niepowodzenia zawsze koniec końców stawały się dramatami godnymi szekspirowego pióra.
Ojciec Michał nie miał ani wielkich środków, ani specjalistycznego wykształcenia, ani sztabu oddanych współpracowników. Tak zwane public relation również miał kiepskie, jednak nie znał tego zwrotu i nie wiedział, że ma kiepskie. Po prostu robił to, co mógł robić i wychodziło dobrze. Wierzył głęboko, a swoją wiarę traktował jako praprzyczynę wszystkiego. Nigdy się nie zastanowił, że widzi więcej.
***
W firmie wrzało. Karol Majchrzak, właściciel, który nie znosił, kiedy tytułowano go prezesem, powoli stygnął. Bardzo powoli. Nie chciał już wprawdzie wyrywać nikomu kończyn z dupy, jednak kiedy księgowa nierozważnie weszła do jego kanciapy, której nigdy nie nazywał gabinetem, wyszła sponiewierana i zapłakana. Poszło o najgłupszą rzecz na świecie. Zajście, jakie miało miejsce godzinę temu, księgowa niefortunnie określiła mianem katastrofy. Określenie nie spodobało się właścicielowi hurtowni materiałów budowlanych i przeczołgał najbliższą przyjaciółkę swojej córki.
Prezes Karol Majchrzak w zaciszu gabinetu jeszcze raz przeżywał katastrofę.
Kontrole w przedsiębiorstwie zdarzały się coraz częściej, a gnidy, które go nachodziły, coraz bezczelniej wyciągały łapska po pieniądze. Majchrzak łapówek nie dawał. Nie po to wykształcił jedno z czworga dzieciaków na prawnika, aby jakieś gówno miało mu dyktować warunki, albo grozić bezkarnie. Hurtownik miał dziwny i powszechnie nieakceptowany przez urzędy zwyczaj uważania swojej firmy za swoją własność. Przez długie lata takie podejście do sprawy okazywało się dobre. Majchrzak rozkręcał interes powoli i rozsądnie. Jak na pieniądze, którymi obracał, żył skromnie. Choć w okolicy uchodził za człowieka nieustępliwego i pamiętliwego, darzono go jeśli nie szacunkiem, to przynajmniej respektem. Każdy się dobrze zastanowił, zanim zadarł z twardym bieszczadzkim typem.
Ostatnimi laty sprawy się zmieniły tak, jak zwykły zmieniać się sprawy. Na gorsze. Wszystkie możliwe i niemożliwe kontrole, niczym plagi egipskie, nawiedzały jego królestwo raz za razem. Na terenie hurtowni NIK i Sanepid walczyły o przestrzeń życiową z fiskusem, Inspekcją pracy oraz agendami, których istnienia zaledwie się domyślał. Choć sam znał prawo wcale dobrze, choć pod ręką miał niegłupiego specjalistę który, żywotnie zainteresowany aby chronić ojcowiznę, wyłaził ze skóry, jeden mandat gonił drugi. Majchrzak płacić nie zamierzał i sprawy lądowały w sądzie. Od kilku lat przegrywał. Przegrywał zawsze, a płacić musiał co raz więcej.
Katastrofa, która po odrzuceniu apelacji miała kosztować firmę dwadzieścia pięć tysięcy plus drugie tyle kosztów sądowych, zaczęła się od kontroli najmniej groźnej ze wszystkich wymienionych powyżej agencji – Sanepidu. Prezes lubił porządek, taką miał naturę. Czystość też lubił. Wychował się wprawdzie i wyrósł (jakże okazale) na bieszczadzkim błocku, jednak kiedy już wyrósł, okazał się czyścioszkiem, dowodząc, jak wielka może być zmienność osobnicza podgatunku, zamieszkującego tereny południowo-wschodniej Polski. Zamiłowanie do porządku wcale inspektorów nie przekonało. Szczotka, która zgodnie z brukselską normą powinna tkwić w ściśle określonym miejscu hurtowni, znalazła się zupełnie gdzie indziej, po prostu tam, gdzie pani sprzątaczce było wygodniej. Wymierzono karę najwyższą z możliwych. W przeciągu kilku następnych minut odkryto jeszcze wiele podobnych "niedociągnięć", tyleż skandalicznych co społecznie szkodliwych, i znacznie powiększono kwotę kary. Procesy, odwołania od owych procesów, apelacje i dodatkowe kontrole, połączone z koniecznością chwilowego zamknięcia interesu, sprawiły, że jego dochodowa, uczciwie prowadzona działalność, stanęła na granicy opłacalności.
Teraz siedział burzy z piorunami podobny. Do myśli niewesołych doszła jeszcze ta, że wieczorem będzie musiał stawić czoła wściekłości swojej ukochanej córeczki, której koleżankę – księgową sponiewierał kilka minut wcześniej. Będzie musiał stawić, to stawi. Trudno się mówi. Baby takie są i źle było by na świecie, gdyby prawdziwych bab zabrakło. Bo że prawdziwych chłopów i bab coraz mniej na świecie, wiedział na pewno. Ale jego pierworodny był prawdziwym chłopem. To też wiedział na pewno. I wiedział, że pierworodny gnidom nie ustąpi. A Jasio? Młodszy syn? Zawsze kiedy miał problemy, część jego myśli mimowolnie zaczynała krążyć wokół młodszego syna, chociaż ten, z interesem nie miał nic wspólnego. Czy Jan Majchrzak mógł uchodzić za prawdziwego chłopa? Hurtownik już takiej pewności nie miał, choć gotów był rozszarpać każdego, kto kwestionował autorytet i pozycję jego dzieci. Młodszy Majchrzak, ludowy rzeźbiarz i malarz, mieszkał pod Dołżycą. Żył samotnie, a raczej zmieniał panienki średnio raz na pół roku, pilnie bacząc, aby którejś nie przyszło do głowy, związać się z nim na stałe. Co to za chłop, co baby nie ma? Jaśkowi było bliżej do takiego Markucha (świeć panie nad jego grzeszną duszą), niż do elity intelektualnej.
Ech, Markuch. Ten to by sobie poradził. Brał siekierę w garść i robił wszystko po swojemu. Ale Markucha już nie ma, a siekiera była może i dobra, kiedy stało się twarzą w twarz z człowiekiem. A on nie miał do czynienia z człowiekiem. Miał do czynienia indywiduami przyodzianymi w szare garnitury, a w praktyce z instytucją, z wieloma instytucjami tworzącymi parszywy, śmierdzący grajdoł.
Siekierą nie poradzisz.
Do pomieszczenia wszedł człowiek lat na oko trzydziestu pięciu. Wysoki, niewiele niższy od Prezesa i nie tak potężnie zbudowany, jednak uderzające podobieństwo obu panów jednoznacznie wskazywało, że ma się do czynienia z ojcem i z synem. Wyraz twarzy nowoprzybyłego nasuwał skojarzenia ze zbitym psem. Milcząc siadł w fotelu.
– Diabli wzięli – mruknął po jakimś czasie, patrząc ojcu w oczy.
Niewiele się pomylił.
***
– Nienawidzę cię! – wrzasnęła Gośka do matki i trzasnęła drzwiami. Wybiegła z klatki schodowej na świeże powietrze, a drzwiami klatki trzasnęła równie mocno.
Trochę pomogło.
Nie zastanawiała się dokąd idzie. Ważne było aby iść. Żeby ochłonąć, trzeba zawsze iść. Musiała ochłonąć, kiedy się dowiedziała, że jej kolejny były chłopak wylądował w łóżku z jej własną matką. Musiała iść jak najdłużej. Żałowała, że się urodziła, żałowała, że poszła kiedyś z Karolem do łóżka i żałowała, że nie ma jeszcze jednych drzwi, którymi mogłaby trzasnąć.
Matka wcale nie odbiła jej chłopaka. Z Karolem rozstała się już wcześniej. Matka ani razu nie odbiła jej chłopaka. Tylko dlaczego, do jasnej cholery, wszyscy, z którymi się zadawała w taki czy inny sposób, tracili głowę na widok baby starszej o dwadzieścia parę lat?
Wściekłość opuszczała ją powoli.
Bardzo powoli.
Matka była kobietą wielkiej urody. No nie, przesada, już nie tak wielkiej, ale miała w sobie to coś, czego ona sama nie miała. I co najgorsze, nie wiedziała, co to jest to "coś". Ale najważniejsze to iść przed siebie...
...i nie myśleć.
Jej matka...
... trudno jest iść i nie myśleć.
Jej matka musi się w końcu zmienić. Musi. A Karol nie chciał się zmienić. Chciał być częścią jej duszy. Za bardzo chciał. Oceniał wszystko co robiła, chciał za nią decydować i jeszcze na koniec zrobili go naczelnikiem od czegoś tam... chociaż jeszcze nie skończył studiów. Miał kupę kasy, a ona gardziła takimi co nie liczą się z pieniędzmi. Chciała, aby on był inny, aby nie był taki, jak wszyscy. Świat wymagał od każdego faceta bicepsów i portfela, wymagał, aby wszyscy byli tacy sami, ale ona nie akceptowała tego. Świat musi się zmienić... i dlatego nie mogła być z Karolem.
Nie mogła!
W końcu rozejrzała się dookoła. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że idzie do ojca Michała. Noc już otuliła mrokiem miasto i to wszystko, co tylko z nazwy było miastem. Znajdowała się na terenie, który w dzieciństwie nazywali Mordorem. Na wpół opuszczone ni to slumsy, ni to tereny fabryczne. Gdzieś ponad chaszczami świeciły odległe blokowiska. Nie bała się. Mogła tu co najwyżej spotkać swoich dawnych kumpli z podwórka, albo kumpli ich kumpli. Znali ją, a ona znała ich. Musiała tylko uważać, aby nogi nie skręcić i w żadnym wypadku nie skracać sobie drogi przez starą fabrykę. W starej fabryce pozostało mnóstwo beczek z jakimś świństwem, a cały teren był rozkopany i poprzecinany dołami. Ot, przerwana, niedokończona inwestycja, jakich pełno w kraju i jeszcze na dodatek dzikie wysypisko. Wyjątkowo paskudne i niebezpieczne. Próbowała kiedyś rozwiązać problem, interweniowała tu i tam, ale nie wyszło. Przynajmniej na razie nie wyszło.
Zdecydowała, że zabudowania obejdzie od północnej strony. Od południa, po deszczu, mogło być grząsko, a ona nie chciała nanieść błota do, jak to nazywali, pustelni ojca Michała.
Franciszkanina traktowała jak ojca. Biologicznego ojca nie znała. Wiedziała tylko, że był człowiekiem gór i że pozostał w górach na zawsze. Matka w tym względzie okazywała się bardzo mało rozmowna, a kiedy Gośka zorientowała się, że matka, pytana o ojca, próbuje ją zbyć byle słowem, przestała naciskać. Ojciec Michał powiedział, że człowiek musi sam dojrzeć do tego, aby powiedzieć, że kiedy powie naciskany, pod przymusem, wówczas nie będzie to miało takiej wartości. I dopiero wtedy Gośce zaczęło zależeć, aby matka sama o ojcu opowiedziała. Ale matka milczała.
Nienawidziła matki!
Czasami.
A Gośka chciała kochać. Chciała, żeby był ktoś jeszcze na świecie, ktoś, kogo mogłaby kochać. Ale była tylko matka.
Dlaczego jest jej tak zimno?
Noc czerwcowa, królowa jaśminowa, była ciepła, wręcz gorąca. Czuła to ciepło, czuła zapach jaśminu...
Ja jestem noc czerwcowa,
królowa jaśminowa,
Zapatrzcie się w moje ręce,
wsłuchajcie się w śpiewny chód...
Piosenka się do niej przyczepiła i dobrze wiedziała, że teraz nie zechce się odczepić przez najbliższy tydzień. Sam Gałczyński był może mniej istotny. Ważne było, jak balladę śpiewała jej matka... swoim głębokim altem...
Dlaczego jest tak zimno?
Pięknie śpiewała.
Coś nią gwałtownie obróciło. To znaczy obróciła się, czując, że ktoś na nią patrzy. Nie zobaczyła nikogo, ale wiedziała, że ktoś tu jest. Bała się tego kogoś, a jej lęk, coraz większy i większy, był zupełnie inny niż wszystkie lęki, które pokonała w swoim dwudziestodwuletnim życiu.
Tego lęku nie potrafiła pokonać.
Przyspieszyła kroku. Biegła. Jeszcze tylko sto metrów i będzie asfaltówka. Potem następne dwieście metrów przez zagajnik i zacznie się blokowisko, a na skraju blokowiska domek, w którym mieszkają zakonnicy. Była blisko, czuła twardy grunt pod nogami, ale strach kazał jej zawrócić. Tam, pomiędzy drzewami zobaczyła coś... kogoś... nie, to było coś... coś... dyszała ciężko... to był wielki strach... człowieka nie można się tak bardzo przestraszyć. Biegła. Wszystkim, co teraz robiła, kierował strach, jakiego nie doświadczyła nigdy. Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na terenie fabryki. Było jej zimno, jedna czuła, jak strużka potu spływa po twarzy.
Nie!
Jej kroki rozległy się pustym, nierzeczywistym echem po hali. W środku panowała dziwna poświata... to nie była poświata, tylko ona widziała w ciemności, widziała wszystko, widziała więcej niż wszystko, widziała to, czego nie chciałaby nigdy zobaczyć... i nie potrafiła nazwać tego co widzi...
Tylko strach...
Chciała biec, ale nie potrafiła zrozumieć przestrzeni i wiedziała, że nie ma już dokąd uciekać i wiedziała, że on tu jest i że się go boi. Miała wrażenie, że leci w powietrzu, ale to tylko strach przesuwał wszystko, czego nie potrafiła nazwać... względność ruchu?
Nie miała dokąd uciekać.
On nie był groźny.
Ale bała się w dalszym ciągu tyle, że nie było już zimno.
Bała się mniej.
On chciał, aby ona przyjechała.
Czuła zamęt w głowie. Wiedziała, że on nie żyje. Było bardzo ciemno. On umarł i było ciemno. Powoli przyzwyczajała się do ciemności. Przez wybite szyby wpadało światło księżyca. Zaczynała dostrzegać zalegające podłogę rupiecie i zarys bramy, przez którą wbiegła. Była szczęśliwa, że świat jest normalny. Mroczny, brudny i śmierdzący, ale normalny.
Ja jestem noc czerwcowa,
królowa jaśminowa...
Gośka nie czuła się samotna, chociaż wiedziała, że nie ma już kogoś, kto był jej bardzo bliski. Nie było już kogoś, ale była jeszcze matka. Piosenka, niby złota nitka, pozwoliła wydostać się na powietrze, powrócić do świata, który wydał się jej oszałamiająco piękny, jak nigdy przedtem. Noc czerwcowa pachniała jaśminem i ulgą. Ogromną ulgą. "On nie żyje" pomyślała i wielki żal zagościł w jej duszy. Była pewna, że nie żyje i wiedziała, dokąd teraz musi pojechać.
***
Walery Szreniak siedział sam na schodkach sklepu i sączył trzecie piwo. Gówno go obchodziło, że dzieciaki z jego szkoły spoglądały szeroko otwartymi oczyma. Pan dyrektor? Pod sklepem? Z piwem w garści? Ci głupsi robili wielkie oczy, ci mądrzejsi udawali, że nie dostrzegają, ci najmądrzejsi zdawali sobie sprawę, że musiało się stać coś niedobrego.
Stało się coś niedobrego, choć żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały nieszczęścia. Zostali wezwani do kuratorium na szkolenie. Niedobrze się robiło na myśl o kolejnym szkoleniu z czegoś, co było kompletnie nieprzydatne, ale jak kolegom belfrom w Ustrzykach robiło się niedobrze i nie przyjeżdżali na szkolenia, to posypało zwolnieniami. Więc pojechali, pojechali wszyscy, nawet stara Karolowa, chociaż była chora. Do tego, że musieli znowu odwołać lekcje, zdążyli się już przyzwyczaić.
Siedzieli w sali szkoleniowej i czekali na jakiegoś eurospecjalistę, który podobno miał ich szkolić z zasad dokonywania samooceny zgodnie z normą jakąś tam. Zamiast eurospecjalisty wszedł kurator i z wyjątkowo parszywym uśmiechem na ustach wręczał wszystkim wypowiedzenia, piernicząc coś o umiejętności przystosowywania się do wymagań, o nowych możliwościach i o elastyczności.
Szkołę zamknięto. Od nowego roku dziatwa będzie dojeżdżać dziesięć kilometrów do Leska, a że zamknięta placówka była wcale duża, klasy w leskiej szkole trzeba będzie powiększyć znacznie ponad standardy. Chwilowo stało to w niezgodzie z jakąś inną normą, ale pospiesznie powiększono standardy i już nikt nie będzie mógł się przyczepić.
Siedzenie pod sklepem, na schodkach, z piwem w garści, tylko pozornie jest działaniem nieproduktywnym. Jedynie ludzie gruntownie nieobeznani z miejscowymi zasadami współżycia, skłonni są uważać taką formę siedzenia za przejaw menelstwa, tyleż powszechnego, co nagannego. Wszędzie tam, gdzie do knajpy daleko, siedzenie pod sklepem, na schodkach, z piwem w garści, służy przede wszystkim wymianie informacji i kreowaniu opinii publicznej. Podobną rolę pełni telewizja, prasa i internetowe fora, tyle że informacja wymieniona na schodkach jest w dużo większym stopniu prawdziwa, a opinia publiczna wykreowana pośród bliźnich trzymających w garści flaszkę piwa, jest dużo lepiej ugruntowana, zwłaszcza kiedy wymieniając zdanie trzeba dać komuś po mordzie... ewentualnie kiedy się po mordzie dostanie.
Dlatego też Walery Szreniak nie siedział bezproduktywnie. Walery Szreniak wymieniał informację i kreował opinię publiczną. Działo się tak, ponieważ do Walerego Szreniaka dołączyli inni miejscowi, a nawet jeden pozamiejscowy. Z pozamiejscowymi ani były dyrektor, ani pozostali klienci sklepu się nie kolegowali, ale ten pozamiejscowy był Poetą. Z Poetą się kolegowali, wymieniali informacje i wspólnie kreowali opinię publiczną. Chociaż powszechne przygnębienie, jak również poczucie krzywdy nie skłaniało nikogo do dawania po mordzie, Walery Szreniak dowiedział się, że mniejsza niż jego placówka edukacyjna, znajdująca się w miejscowości położonej w podobnej odległości, ale po przeciwnej stronie Leska, nie została i nie zostanie zlikwidowana. Mniejszą placówką kierował pociotek kuratora, a żadne normy nie przewidywały likwidacji takich placówek.
– Ech – westchnął stary jegomość o gębie trochę bardziej zakazanej niż przeciętna – dać tu starego Markucha (świeć panie nad jego grzeszną duszą), dać tu jego siekierkę. Zrobiłby się pariadok w trymiga.
– Świeć panie nad jego grzeszną duszą. – Dyskutanci unieśli flaszki w toaście.
Zamówili po jeszcze jednym browarze, potem po jeszcze jednym, jednak mimo sprzyjających warunków, do innych konkluzji nie doszli.
– Diabli wzięli. – Nastrój bezradności udzielał się wszystkim rozmówcom po kolei.
Wszyscy mieli rację.
[ Dodano: Pią 02 Maj, 2014 ]
***
...to jest fragment. Całość ma prawie 200 kilogramów i wszystko wskazuje, że ciężko będzie opublikować resztę. Jak coś wymyślę – dam znać.
Opowiadania beskidzkie - Poeta i upiór
1
Ostatnio zmieniony pt 23 maja 2014, 13:55 przez szczepantrzeszc, łącznie zmieniany 2 razy.