
***
Wszyscy mamy w swoim osobistym CV romantyczne historie z młodości. Jakimś szczególnym sentymentem obdarzamy zwykle te, w których jako naiwne i czułe sercowo nastolatki organizowaliśmy miłosne podchody, przeżywając z siłą tornada każdy wzlot i upadek.
Ja sama – kobieta dorosła już i nakierowana życiowo nie raz uśmiechałam się, myśląc o swoich nastoletnich miłościach i wspominając te wspaniałe czasy, gdy błoga naiwność była mi przewodnikiem, a beztroska codziennym towarzyszem.
Pamiętam dobrze, że w moim nastoletnim sercu była tylko jedna stała. On. On – przed duże „O”, bo odkąd miałam lat dziewięć i po raz pierwszy zobaczyłam tego czternastoletniego wówczas urwisa, był dla mnie sztandarowym obiektem westchnień i powodem palpitacji serca, gdy tylko zjawiał się w mojej małej wiosce. Mieszkał w odległym wielkim mieście, więc tylko część wakacji i niekiedy ferie spędzał tu, na odległej prowincji. Włóczył się wtedy z kuzynami, wyprowadzał sąsiadom krowy z pastwisk i obrywał jabłka w sadach, przyprawiając swoją ciotkę o napady szału, a mnie - nieśmiałą dziewczynkę o przyspieszony oddech. Krzysztof.
Pamiętam dzień jego ślubu. Nasza sąsiadka, a jego ciotka na długo wcześniej szykowała prezent i garderobę, by zabłysnąć na eleganckim przyjęciu weselnym w wielkim mieście. Przyjechała nieco zawiedziona, bo eleganckie przyjęcie nie przewidywało recitalu przyśpiewek, jaki ona, szefowa kółka gospodyń i wyborna weselna śpiewaczka, przygotowała specjalnie na tę okoliczność. Widziałam zdjęcia. Żona, jak modelka w sukni ecru z odsłoniętymi plecami. Bardzo chciałam znaleźć w niej jakiś mankament - krzywy nos, cienkie włosy czy fatalny makijaż – ale nic z tego. Czysta perfekcja. No i pan młody. Wyrósł. Szatyn, oczy w kształcie migdała, niebieskie. Czarny smoking. Mój mąż na przyjęciu weselnym ubrudził garnitur rosołem, mnie spłynął makijaż, a suknia z wyprzedaży kupiona szybko i bez ceregieli podarła się od męskich zegarków, ciągle obejmujących moją talię.
Gdy pewnego dnia siedząc w kuchni mojej mamy usłyszałam, że ten sam Krzysiek jest chory, poczułam dziwny ścisk w żołądku.
Wiele miesięcy później spotkałam go na ulicy, przed domem jego ciotki. Przechodząc, spojrzał na mnie i z lekkim uśmiechem powiedział „cześć”. Odpowiedziałam i każde poszło w swoją stronę. Wyglądał całkiem dobrze, chociaż zeszczuplał. Zaintrygował mnie na tyle, żeby się za nim obejrzeć. On też się obejrzał, czym wprawił mnie w niemałe zakłopotanie. Jakbym znów miała szesnaście lat.
Wiele czasu spędzałam wtedy w swoim rodzinnym domu. Mieszkałam niedaleko, a pół etatu w szkole językowej zajmowało mi co najwyżej kilka godzin dziennie. Mój mąż często wyjeżdżał, więc nie chcąc spędzać samotnych popołudni, jeździłam do rodziców. Jako fotograf amator przesiadywałam często w ogrodzie, czekając, aż jakiś zagubiony motyl zechce roztoczyć swe wdzięki i wytrzymać na tyle długo, bym zdążyła ustawić ostrość.
- Zrób zdjęcie tym liliom, zobacz, jakie są piękne w tym roku! – babcia z balkonu instruowała mnie, co do obiektów moich fotograficznych strzałów. "Zrobiłam" lilie, chociaż zawsze wolałam skromniejsze rośliny, które obiektyw tak wprawnie wyrywał z zielonego marazmu.
Mimo upływu lat, ten mały świat z mojego dzieciństwa prawie się nie zmieniał. Jedynymi wyznacznikami nowych czasów była kanalizacja i ruda dachówka na co drugim domu. Co godzinę ktoś przeszedł ulicą, co pół godziny przejechał samochód.
Tego dnia było tak spokojnie, że nawet moja babcia nie mogąc dostatecznie zaspokoić swojej potrzeby obserwacji świata, weszła w końcu do domu.
Zajęta swoimi zdjęciami, nie zauważyłam Krzyśka stojącego po drugiej stronie ulicy pod domem swojej ciotki. Dopiero po chwili dostrzegłam, że ktoś mi się przygląda.
- Dość banalne takie motylki – powiedział dokuczliwie, a ja pomyślałam, że zupełnie się nie zmienił.
- Może taka prosta wieśniaczka lubi banały – odpowiedziałam.
Podszedł do ogrodzenia i przypatrywał się dalej. Nie peszył mnie już tak, jak w dzieciństwie, ale czułam się trochę nieswojo, wciąż mając wrażenie, że gdyby tylko sięgnął, pociągnąłby mnie za warkocz.
Nic więcej nie powiedział, więc i ja milczałam, starając się bardziej skupić na ustawieniach migawki niż na nim, stojącym za wielkim krzakiem berberysu.
- Spróbuj użyć tego – podał mi swoje okulary przeciwsłoneczne, widząc, jak walczę z popołudniowymi promieniami.
- Dzięki – zasłoniłam obiektyw ciemnym szkłem. Po kilku ujęciach oddałam okulary właścicielowi.
- Dzięki – powtórzyłam, wychylając się za ogrodzenie.
- Już mówiłaś.
- Zawsze byłeś bezczelny – bez zastanowienia sformułowałam krótkie zdanie, wypowiadając je chyba bardziej do siebie, niż do niego.
- A ty nie zawsze byłaś taka wygadana.
Fakt, nie byłam. Dziwne, że pamiętał.
- Ludzie dorastają. Chociaż... nie wszyscy jak widać.
- Ale nie zmieniają fryzur. Nie ucięli ci tego warkocza na oczepinach?
- Warkocz ocaliłam, Boryna pozwolił. A twoja żona pozwala ci gadać z obcymi babami po opłotkach?
Był w separacji, ale o tym dowiedziałam się później.
Siedząc wieczorem w domu, myślałam o tej niespodziewanej wymianie złośliwości. Wyszłam z niej zwycięsko, bo po wzmiance na temat żony odwrócił się i odszedł, ale nie czułam się z tym dobrze.
Telefoniczną rozmowę z mężem ucięłam krótkim „chce mi się spać”, więc miałam czas, by rozmyślać o Krzysztofie. Już nie o Krzyśku-dzieciaku, ale o dorosłym mężczyźnie.
- Widziałam kiedyś Krzyśka Kaniowskiego, przyjechali na wakacje? – zagadnęłam mamę następnego dnia.
- Przyjechali jakieś dwa tygodnie temu. Lato gorące, a daleko pojechać nie może, bo czeka na przeszczep, więc wybrali się tutaj. W razie czego mają blisko do Warszawy.
- Przeszczep? – zapytałam, próbując ukryć wykrzyknik. Wiedziałam, że był chory, ale nie sadziłam, że aż tak poważnie.
- Aaa, daj spokój. Chłopak ledwie po trzydziestce, a wątroby już prawie nie ma – wtrąciła się babcia.
- Skąd wiesz? Ciotka mówiła?
- Była kiedyś, popłakała się prawie. Teraz ma jakieś nowe leki i czeka aż go wezwą, ale niedobrze z nim było. Pamiętam jaki łobuz z niego był, a teraz ... – westchnęła.
Myśli o jego chorobie nie dawały mi spokoju. Wychodziłam kilka razy na spacer, mając nadzieje, że znowu go spotkam, ale tak się nie stało. Zresztą, moje plany przewidywały w najbliższym czasie urlop na ciepłej południowej plaży, więc szybko rozproszyłam czarne myśli tradycyjnym „na pewno wszystko się jakoś się ułoży”.
Niestety, ciepłe morze musiało jeszcze poczekać.
- Jak to zostajesz jeszcze miesiąc w Pradze?! – wykrzykiwałam do telefonu, gdy mąż oznajmiał, że nasze wczasy zmarnowała choroba jakiegoś kierownika budowy.
- Wiem, że praca , ale...
- ....................................................
- Wolałabym być ważniejsza od twojej pracy...
- ....................................................
- Na razie.
Miałam więc „wolne”. Spakowałam sukienkę, szufladę z bielizną przesypałam do wielkiej torby i przeniosłam się do mamy. Nie była to wyprowadzka totalna i z pewnością niezbyt odległa. Raczej sposób na samotność. Przynajmniej na miesiąc.
Kilka dni później wracając z jednego z moich porannych romantycznych spacerów, tuż przed furtką usłyszałam cichy gwizd, a potem:
- Chodź, coś ci pokaże.
Odwróciwszy się, zobaczyłam Krzysztofa na podwórku swojej ciotki, machającego w moją stronę.
Podeszłam bliżej:
- Na litość boską, czy ja jestem psem, że na mnie gwiżdżesz? – zdenerwował mnie.
- Sorry, chciałem cię dyskretnie zawołać.
- Po co?
- Chodź, to zobaczysz.
Poza śniadaniem nie przewidywałam tego ranka żadnych atrakcji, więc poszłam za nim. Prowadził mnie wprost do starej stodoły, co sprawiło, że moje oczy wyrażając głębokie zdziwienie, stały się, jak sadzę, ze dwa razy większe.
- Nie mam niecnych zamiarów, nie martw się – powiedział.
- Nie spodziewałam się, że takie możesz mieć, niemniej to dziwne miejsce na spotkanie o siódmej rano.
- Znalazłem je wczoraj... – odchylił worek narzucony na drewnianą skrzynie. W środku leżała suka z dwójką ślepych szczeniąt.
- Pies twojej ciotki?
- Właśnie nie. Chyba bezdomny.
- Nie ugryzie?
- Mnie nie – odpowiedział z uśmiechem – karmię ją od wczoraj.
- A ja wolę nie ryzykować.
- Pomyślałem, że weźmiesz jednego. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł się nimi zająć.
- Nie podejrzewałam cię o taką wrażliwość.
- Niespodzianka.
Po chwili wyszedł na zewnątrz, ja za nim.
Usiedliśmy na rozrzuconych deskach, przy starych wrotach od strony pól. Było przyjemnie. Rosa jeszcze nie opadła, słońce jeszcze nie prażyło. Dokoła żadnych domów, tylko zaplecza stodół i starych obór. Mało kto uprawiał ziemię na taką skalę, jak kiedyś, ale zabudowań gospodarczych nie brakowało.
Za stodołami zawsze był inny świat. Zboża, łąki, pola ziemniaków, las na horyzoncie. Kilka drzew, które pamiętały moje dziecinne wspinaczki.
- Pamiętam, jak bawiłyście się w dom z Agatą tam pod tym dębem. Kiedyś zabraliśmy wam z Piotrkiem wszystkie garczki i puszki i powiesiliśmy na drzewie, żebyście nie mogły dostać.
- Chyba wiszą tam do dziś. Zawsze zastanawiałam się, kto to zrobił...
- Mea culpa.
- Trzy razy uderz się w pierś i żałuj za grzechy, synu – odpowiedziałam, pojąc się delikatnym porannym słońcem.
Roześmiał się.
Wyglądał tego dnia jakoś gorzej. Był blady i miał podkrążone oczy. Miałam wrażenie, że jest zmęczony, więc nie przeciągałam rozmowy.
Gdy wróciłam do domu, mama robiła już śniadanie. Z całej mojej przeprowadzki najpiękniejsze było to, że znowu mogłam poczuć się jak dziecko.
Mój mąż dzwonił codziennie. Ja zdawkowo odpowiadałam na jego pytania, pielęgnując w sobie wszystkie żale. Czułam, że jesteśmy od siebie dalej niż kiedykolwiek. I nie chodziło mi o przestrzeń. Krzysiek zaś codziennie rano machał mi z okna, gdy podlewałam kwiatki na balkonie. Któregoś dnia był jednak zajęty zupełnie czymś innym. Jego ciotka przybiegła do nas w pośpiechu:
- Kapcia mamy! – wołała od progu – a dzwonili ze szpitala, że jest dawca. Nie mam go czym zawieźć. Marta z Jurkiem jadą, ale nie zdążą na czas, wszyscy w pracy...
- A zapasowa opona? – wtrąciłam się.
- Dojazdówka! Na dodatek dziurawa – usiadła na krześle, dysząc.
- Mogę go zawieźć – powiedziałam.
Oczy mojej mamy wyrażały coś pomiędzy zdziwieniem, podejrzliwością i dumą, a ciotka-sąsiadka dziękowała w pośpiechu, każąc się szybko zbierać.
Zebrałam się zatem. Spakowałam dokumenty, błyszczyk, kanapkę z ogórkiem, i pobiegłam do samochodu.
Czekałam pod ich bramą.
- Ciociu nie musisz jechać, poradzę sobie – Krzysiek przekonywał ciotkę, że powinna zostać w domu, ale ta nie dała się zbyć, więc oboje wsiedli do mojego auta.
- Dziękuję za pomoc – powiedział, przeglądając teczkę z dokumentacją medyczną. Był zdenerwowany i poważny.
Ujechaliśmy ze dwadzieścia kilometrów, gdy dostał telefon. Wątroba nie nadawała się do przeszczepu. Znów trzeba było czekać.
Powrót do domu zajął nam kilkanaście minut, ale chyba nigdy wcześniej, ani później nie czułam takiego zawodu i takiej bezsilności. Patrząc na jego podkrążone oczy, miałam ochotę sama wyrwać sobie kawałek wątroby i wcisnąć mu ją do brzucha. Ciotka siedziała z tyłu i ciągle gadała. On milczał. Skupiona twarz miała maskować wszystkie targające nim uczucia, ale nie musiałam na niego patrzeć, żeby czuć, jak cienka granica dzieli go od rozpaczy.
Szybko wysiadł z samochodu i prawie pobiegł w głąb podwórka. Ciotka chciała iść za nim, ale przekonałam ją, żeby poszła lepiej przygotować herbatę.
Znalazłam go przy stodole, gdzie kiedyś siedzieliśmy. Opierał się o ścianę i wymiotował. Próbował się odwrócić, gdy mnie zobaczył. Miał krew na ustach, a w oczach łzy.
Wyciągnęłam chusteczkę.
- Teraz już widziałaś wszystko – powiedział gorzko.
- Zaprowadzić cię do domu?
- Nie.
- Mam sobie pójść?
Zawahał się:
- ...nie.
Siedzieliśmy więc znowu razem. Uspokoił się w końcu i odetchnął.
- Przepraszam, że musiałaś na to patrzeć.
- Wymiotowałeś krwią? Może powinieneś się położyć.
- Za chwile. To z nerwów, muszę dojść do siebie, zanim rodzice dojadą.
- Co mam robić? – zapytałam szczerze.
- Nic... Może posiedź jeszcze ze mną – odpowiedział – Jakoś mi lepiej, jak nie jestem sam. Znaczy... jest ciotka, ale ona... sama wiesz...
Ciotka miała dobre serce, ale w sytuacjach krytycznych była bardziej uciążliwa, niż pomocna. Powiedział mi wtedy o swojej żonie. Zostawiła go niedługo po diagnozie i wyjechała do Londynu. Podobno zaproponowano jej pracę w wielkiej korporacji.
- Byłem taki sam jak ona. Gdyby ona zachorowała, pewnie zrobiłbym to samo.
- Jesteś pewien?
- A ty byś została?
- Pewnie tak.
Gdy dojechali jego rodzice, wróciłam do samochodu ścieżką wzdłuż ogrodzenia, by uniknąć spotkania. Byłam bardziej wstrząśnięta, niż mi się początkowo zdawało.
Następnego ranka wracając ze sklepu, spotkałam jego ciotkę. Powiedziała, że Krzysztof jest w kiepskim stanie, więc odważyłam się pójść do niego. Na nocnej szafce leżało mnóstwo leków i komórka. Ta mała „martwa natura” byłą wstrząsającą kwintesencją jego życia. Kolorowe tabletki i tysiące pikseli na wyświetlaczu, na który codziennie patrzył - oto był jego świat.
- To ty... Po co przyszłaś?
Nie dałam się nabrać na oschły ton głosu. Czerwonawe światło padało przez zasłony i tłumiło nieco bladość jego twarzy.
- Pomyślałam, że zobaczę, jak się masz.
- Jak widzisz, żyję.
- To nie koniec. Jeszcze zadzwonią... – zaraz pożałowałam, że plotę takie banały.
- Nie rozumiesz – powiedział krótko i odwrócił się do mnie plecami.
- Czego? – nie dawałam za wygraną.
Usiadłam obok niego, bardzo blisko, czekając na jakąkolwiek reakcję. Byłam pewna, że pośle mnie do diabła.
- To nie był pierwszy raz – zaczął w końcu – kilka miesięcy temu też był dawca, ale gdy otworzyli, okazało się, że ma guza, kilka tygodni temu miałem następny telefon, by zaraz potem dowiedzieć się, że jeden z kolejnych biorców na liście jest w stanie krytycznym i przeskoczył na moje miejsce.
Odwrócił twarz w moją stronę.
- Nie dam rady dłużej! – powiedział na cały głos, zaciskając drżącą żuchwę.
- Weź się w garść! – krzyknęłam.
Popatrzył na mnie surowym wzrokiem, zaraz potem wstał:
- Jakim prawem wykrzykujesz nade mną te śmieszne pseudomądrości! Co ty możesz wiedzieć!?
- To po cholerę mnie zaczepiałeś, myślisz, że nie mam nic innego do roboty, tylko się o ciebie martwić?!
Nasza rozmowa była już zbyt głośna, by w sąsiedniej kuchni mogli udawać, że jej nie słyszą. Matka Krzysztofa ostrożnie uchyliła drzwi, ale on jej nie zauważył. Ciągnął dalej:
- No przepraszam bardzo, że zakłóciłem księżniczce spokój życiowy! Nie bądź śmieszna z tymi swoimi problemami. Czy ty codziennie się zastanawiasz, czy dożyjesz wieczora, czy wyrzygasz resztki swoich pieprzonych flaków! Nie, ty sobie fotografujesz kwiatuszki na łące i zastanawiasz się jakie buty założyć do kościółka. Gówno wiesz o życiu!
- To mnie oświeć!
- Nie mam najmniejszej ochoty leczyć twojej ignorancji!
- Ty cholerny egoisto! Zawsze taki byłeś, nawet jak miałeś piętnaście lat! Zresztą – dodałam już spokojniej – nie znasz mnie, nic o mnie nie wiesz, tak jak ja o tobie. I niech tak zostanie.
Wstałam. Jego matka wpuściła mnie do kuchni i zamknęła drzwi.
- Zaczekaj, proszę – powiedziała wskazując krzesło – przepraszam cię... za niego.
Ton jej głosu był niemal błagalny, a oczy zaczerwieniły się od łez. Usiadłam. Podała mi kubek z gorącą herbatą.
- Nie powinnam podsłuchiwać, ale...
- Przepraszam – uspokoiłam się trochę –to ja powinnam się opanować.
Przy stole siedział też ojciec Krzysztofa i ciotka – wyjątkowo milcząca.
- Chciałam cię prosić, wiem, że to dużo, ale... – matka Krzyśka mówiła cicho – nie zostawiaj go, nie teraz, mimo tego, co ci powiedział. To dobry chłopak. Tylko teraz jest mu naprawdę ciężko. Nas też odpycha. Nie odwracaj się od niego. On teraz potrzebuje każdego...
- Nie wiem, czy jeszcze będzie chciał ze mną rozmawiać... Ma rację, że nie wiem, co się z nim dzieje, ale on też nie daje mi szansy, żeby to zrozumieć.
Drzwi od pokoju znowu zaskrzypiały. Krzysztof wyszedł. Zatrzymał się w progu, gdy mnie zobaczył, a ja nie czekając na jego zaproszenie, prawie wepchnęłam się znowu do jego pokoju.
Dopiero po dłuższej chwili zamknął drzwi i podszedł do mnie.
- Przepraszam – powiedział.
- Ja też.
Nie było wylewności. Zresztą, zbyt wiele słów tylko zakłóca treść.
- Nie spodziewaj się, że będę się wywnętrzał. Mam jeszcze odrobinę godności.
- No tak... Męskie ego umiera ostatnie.
- Nie umiesz żartować – powiedział, ale kąciki jego kąciki ust uniosły się.
Trzeba było znaleźć mu jakieś zajęcie, wyrwać go z tej wielkiej czarnej dziury, w jaką się zapadał. Przyszło mi do głowy tylko jedno miejsce, gdzie mógł się rozprawić ze swoimi strachami.
- No chyba sobie żartujesz – powiedział, gdy dojechaliśmy do celu. Stanęliśmy przy furtce, patrząc jak zachodzące słońce wydłuża cienie krzyży na pomnikach.
- Nie jesteś normalna – powiedział.
Weszliśmy na cmentarz. Specjalnie nic nie mówiłam, zastanawiając się, czy zrozumie moje intencje.
- No, to dość ryzykowne przywozić mnie tutaj.
- Chodź, coś ci pokażę – zaciągnęłam go w miejsce, gdzie równiutko obok siebie stały malutkie pomniczki z białymi aniołkami na płytach. Usiadłam na jednej z ławeczek. Krzysztof wahał się przez chwilę, ale w końcu usiadł przy mnie. Patrzył pytająco, jakby bojąc się zwerbalizować swoje myśli.
- Nie, to nie moje dziecko, jeśli o to chcesz zapytać.
Nie patrzyłam na niego. Usłyszałam tylko szum wypuszczanego z płuc powietrza.
- Ale czasem przychodzę tutaj i wyobrażam sobie, że któreś z nich jest moje – ciągnęłam, nadal nie patrząc w jego stronę. Nie wiem, jaki miał wyraz twarzy.
- Dwa lata temu poroniłam. Wada serca. Nie mogliśmy go pochować, więc czasem przychodzę i wyobrażam sobie, że tutaj gdzieś jest.
Krzysztof nic nie odpowiedział. Patrzył na małe literki na pomniku, a po chwili objął mnie ramieniem.
- Już się z tym pogodziłam, nie było łatwo, ale życie jest... życiem. Tak sobie pomyślałam, że ci powiem.
- Dzięki – odpowiedział.
Każdy ma swój krzyż, jak mawiała moja babcia. Tylko nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, nieustannie budując zdania z „ja” na początku.
To był moment, od którego zaczęliśmy pokonywać bariery, budować zaufanie i poczucie, że mimo pozornych różnic, jesteśmy do siebie podobni. Spędzaliśmy ze sobą tak dużo czasu, że cała lawina plotek spadła wkrótce na nasze głowy. Zastanowiłam się wtedy, czy rzeczywiście nie zabrnęliśmy za daleko, ale szybko doszłam do wniosku, że nie ma niczego zdrożnego w trzymaniu kogoś za rękę w najtrudniejszym okresie jego życia. Krzysztof był mi po prostu przyjacielem. Chociaż... Kilka razy poczułam dreszcz, gdy byłam blisko niego. Takie delikatne drżenie skóry przechodzące po plecach. Czasem serce uderzało mi trochę mocniej. Wydawało mi się, że to nic wielkiego - przynajmniej do dnia, w którym podwórko wjechał czarny jeap. Czas mijał mi tak szybko, że nawet nie zauważyłam, gdy minął miesiąc i wrócił mój mąż, przywożąc wielki bukiet kwiatów. Ledwie zdążyłam się z nim przywitać, gdy dostałam sms-a: „Ładna z was para. Dzwonili przed chwilą. Jadę. K.”.
Wybiegłam z podwórka. Nawet nie myślałam, żeby się wytłumaczyć, gdzie i po co idę. Wpadłam zdyszana do jego pokoju.
- Czyżbyś postanowiła porzucić dla mnie męża? Jest lepiej zbudowany niż ja – zastanów się – jego kąciki ust znów się unosiły w półuśmiechu.
- Jesteś gotowy?
Odetchnął głęboko.
- Matka już czeka w samochodzie.
Objęłam go na pożegnanie.
- Trzymam kciuki.
Zatrzymał się jeszcze w drzwiach. Jego twarz nabrała poważnego wyrazu, a w spojrzeniu pojawiła się jakaś dziwna iskra. I oczy miał ciemniejsze niż zwykle. Zobaczyłam jego szerokie źrenice, gdy wrócił się i stanął obok mnie:
- Ja wiem, twój mąż i w ogóle, ale mogę nie..., więc muszę...
Poczułam ciepło jego warg.
Zastygłam. Nie wiem, czy oddałam pocałunek, nie wiem, jak długo trwał. Nim znów zaczęłam myśleć, jego już nie było, a ja czułam tylko, jak mocno palą mnie usta.
Zaraz potem przyszła ciotka Krzysztofa.
- Nie wiem, jak ja tu usiedzę. Kazali mi zostać, ale chyba pojadę za nimi – zaczęła chodzić po pokoju, obgryzając paznokcie. Na szczęście niczego nie zauważyła. Nie wiedziała, co przed chwilą się zdarzyło. Ja sama dobrze tego nie wiedziałam.
- Ja też jadę – powiedziałam cicho. Poszłam szybko do domu zabrać kilka rzeczy i odbyć krótką, ale bardzo emocjonalną rozmowę. Mimo wszystko kochałam swojego męża. Krzysztof był jakimś sentymentem z beztroskiej przeszłości, a on był moim dorosłym, nieprzypadkowym wyborem. Pojechałam więc z poczuciem, że sprawiam mu ból. Chyba zdradzałam go samym siedzeniem na szpitalnym korytarzu z modlitwą na ustach. Modlitwą za kogoś innego, za innego mężczyznę, z którym bezsprzecznie coś mnie łączyło.
Gdy zawozili Krzysztofa na salę operacyjną, podeszłam szybko i musnęłam jego dłoń. Musiał się dowiedzieć, że jestem z nim.
Następne godziny? Musiały mijać, bo wskazówki zegara na ścianie z mozołem, bo z mozołem, ale jednak się przesuwały. Były komplikacje. Matka Krzysztofa wpadła w histerię. Dali jej dwie białe tabletki i położyli w dyżurce. Gdy lekarz wyszedł, wstałam z krzesła, ale nie czułam nóg. Opadłam znowu i dopiero po kilku sekundach tabuny niewidzialnych mrówek opanowały mi stopy i łydki.
Lekarz powiedział, że operacja się powiodła. Znów czekaliśmy. Przebudził mnie czyjś dotyk i zapach kawy unoszący się w powietrzu. Mój mąż siedział przy mnie.
Jego przyjazd był jak grom, który oczyszcza powietrze z duchoty całego dnia. Wiedział, że go potrzebuje. Rozpłakałam się jak dziecko ze wzruszenia, strachu, zmęczenia – wszystkiego, co tylko ma wpływ na gruczoły łzowe. Mój mąż uśmiechnął się łagodnie i mocno mnie objął. Potem wyciągnął chusteczkę, wytarł mi oczy i delikatnie odgarnął włosy z czoła.
- Nie płacz. Przecież nie możesz mu się tak pokazać – powiedział.