Zbyteczna obecność pawilonów

1
Były trzy. Ukryte wśród drzew, przeważnie sosen, przeszkadzały mi w marszrucie, niepokoiły natłokiem przykrych wrażeń. Przechodziłem tamtędy co dnia, skracałem sobie drogę do pracy, niewdzięcznej, niosącej zero satysfakcji. Szedłem wzdłuż krwistego muru, ceglaną wyrwą między ermitażami, a właściwie schowkami na zagmatwane cierpienia. Myliłem krok, zdezorientowane nogi niosły mnie po ścieżkach, tłukły się, nerwowo obijały jedna o drugą, dygotały, miałem w nich mrowienie, osobliwe napięcia, ale co tam! starałem się być ponad te odczucia, usiłowałem nie frasować dołującymi widokami, zachowywać, jak gdyby nigdy nic się nie stało, obojętnie, ignorując fakt, że pada, zacina, siecze ukośnymi igłami, a ja wytrwale brnę pod oszalały, wiejący zewsząd wiatr.

Choć tak Bogiem a prawdą stało się; wydarzyło więcej, niż mogłem znieść. Bo kiedy mijałem owe pawilony i przelotnie, z dyskretną ciekawością spoglądałem na snujących się, tamtejszych ludzi, wydawało mi się, a przynajmniej odnosiłem wrażenie, że umieszczono ich tu wbrew woli, przymusowo; uzależnieni od tak wielu zmysłowych czynników, bali się istnieć poza ogrodzeniem, żyć po swojemu, postępować nietuzinkowo dla pozostałych, dla siebie zaś w sposób najzupełniej normalny. Bali się mieć własne zdania, wyrażać nieuzgodnione poglądy, utrzymywać cokolwiek odrębnego od egzystencjalnych prawideł dopuszczalnych na zewnątrz. Toteż gdy odwzajemniali mój wzrok, patrzyli na mnie spode łba, kosym, nieufnym okiem, zadając mi nieme pytania: ktoś ty, skąd i z czym do nas przychodzisz?

Trzymali się razem, gdyż tylko we własnym sosie potrafili zachowywać się naturalnie: opieczętowani urzędowym współczuciem skazującym ich na ciągłą pogoń za „niedostępnym”, zmuszeni byli przejawiać inteligencję dostosowaną do sytuacji, w której przyszło im tkwić; by się "jakoś urządzić" w swojej odmienności, by przestawać w zgodzie ze swoimi pielęgniarzami, nauczyli się udawać, wyolbrzymiać, przesadzać własne martyrologie, manifestować, że są chorzy bardziej niż inni; wyjątkowi w każdym calu, jedyni w swoim rodzaju.

Lecz ich niepowtarzalność była złudzeniem, ekranem, ochroną przed atakiem promieni zewnętrznego życia; na próżno męczyli się własną wzniosłością. Mimo to potrzebowali natychmiastowej wiary, że nie cierpią bez celu: nie chcieli wejść w kolejne uzależnienia, doznawać fatalnych wkroczeń z deszczu pod rynnę, popadać w ucieczki przed kuratelową przestrzenią ludzi, którzy wiedzieli lepiej od nich, co im jest potrzebne do szczęścia.

Otaczało ich moralizatorstwo, byli pod presją zmasowanego humanitaryzmu, brali udział w wyścigu zbawiennych rad, rad często wykluczających się, nierzadko słusznych na niby, a klęska takiej zdroworozsądkowej pomocy, (szczególnie ostro występująca u ludzi ambitnych), wpędzała ich w depresję; niemożliwość pokonania owych fizjologicznych barier stawała się wówczas silnym bodźcem do wykorzystania nie podejrzewanych kiedyś, a teraz ożywionych przez strach - szans i możliwości, które, w nowych warunkach, miały decydować o ich dalszym sposobie spędzania życia.

Jednak nowo przyjęte ekscentryczne kryteria i stosowane nienormalne normy, nie miały związku z poprzednią rzeczywistością: wiedzieli przecież, że indywidualizm, to zastrzeżona dla reszty maniera bycia sobą. Dla reszty, a więc dla pozbawionych szaleństwa, dla tych, którym ani przez myśl nie przebiegnie, że wobec różnorodności istnienia należy zachować pokorę, umiar i dystans; dla reszty byli cudakami, więc by nie być odrzuconymi lub społecznie pominiętymi odmieńcami, musieli objawiać wstrzemięźliwą, niekonfliktową, proporcjonalnie ustępliwą rezerwę, ponieważ wiadomo: neurotyczne przejawy i wielorakość form bytowania, tak jak ich wewnętrzne tajemnice, nigdy nie będą do końca rozpoznane.
*
Pierwszy, największy, bo liczący dwieście załóżkowanych piżam, mieścił nieuleczalnych, którym ani konwencjonalnie pomóc, ani energoterapeutycznie zaszkodzić już się nie mogło, otrzymali więc skierowanie-do-życia-tu, dostawali glejt umożliwiający im dołączenie do ludzi obłożnie chorych, dokument uprawniający do profilaktycznego przebywania na oddziale dla upierdliwych.
Jeśli gdzie indziej przydarzały się nieoczekiwane ulgi, odprężenia, poluzowania cierpień i starano się zachować pozory opieki, to tu, w miejscu wzbronionej nadziei, nie krępowano się, nie leczono, nie pielęgnowano ich. Wychodzono z założenia, że po co umarłym bulion i pozostawiano ich samopas. Traktowani więc z demonstracyjnym dystansem, nie mieli innych praw poza prawem do rozkładu. Kończyli w nim swój bieg i doczekiwali biologicznego przeznaczenia: żałobnych wieńców i pogrzebowych sloganów.

Trafić tam oznaczało, że nadciąga finał. Znalezienia się w nim bano się więcej, niż kostnicy, bo dogorywało się w nim szybko, a jego pomieszczenia były zachwaszczone figurami bezskutecznie domagającymi się troskliwości, starcami o nieostrej płci, ludźmi, którzy tkwili w egzotycznym świecie przeszłych lat. Lecz nazwanie tego oddziału – umieralnią, było nadużyciem, uproszczeniem kogoś, kto podobne miejsca znał wyłącznie ze słyszenia: komando, zakład w zakładzie, pomieszczenie do prowadzenia reedukacyjnych warsztatów, obojętnie, jakim epitetem zostałby obdarzony, faktem jest, że nie stosowano w nim żadnych znanych i sprawdzonych metod naprawy urządzeń zwanych ludźmi. Były to zazwyczaj metody piorunujące, radykalne, techniki oparte na pedagogicznych fantazjach, procedury destrukcyjne, przynoszące ten skutek, że ludzie nim poddawani, zapadali w jeszcze większe odrętwienie, w stupor gwarantujący personelowi szampański brak alarmów, sygnalizacyjnych lampek i dzwonków zanieczyszczających spokój panujący w pielęgniarskiej stróżówce.

Z drugiego, tuż pod lasem, wypływały nieokreślone pomruki skrzeczących z uciechy, pełnoletnich wariatów o twarzach dzieci; niesymetryczne i roztrzęsione kadłuby krasnali z gigantycznymi głowami lalek.

Przechodząc obok, zastanawiałem się, czym jest ciągłe tworzenie psychiatrycznych klasztorów i jaką wartość dla świata przedstawiają. Dla świata normalnej części społeczeństwa zajętego niepowstrzymanym rozwojem, mnożeniem i udoskonalaniem technik zbrodni, a nie sposobami skracania ludzkich udręk. Dotarło wtedy do mnie, że to, co zwykło się powszechnie uważać za jawne szaleństwo, niestereotypowość, odmienność psychiki, jest tylko odwróceniem perspektyw, bo to nie ludzie zwariowali, ale życie stworzyło ich takimi; przedłużył ludzką egzystencję nie zmieniając jej jakości. Więc poruszani odrębnymi emocjami, byli głusi na perswazję jakichkolwiek argumentów. Bo nie wszyscy tu zgromadzeni znajdowali się po właściwej stronie barykady: jeszcze nie wymyślono specjalnej przegródki dla szlachetnych.

Mylny jest pogląd, że każdy zdrowy, to drań, a choroba namaszcza subtelnością. Schorzały instrument poznania buduje rzekomo prawidłowy, lecz w istocie paranoidalny zestaw tłumaczeń, które niczego nie tłumaczą. Natomiast egoistyczny brak wyobraźni, przewidywania i niezakłamanej chęci na zastanowienie, pomaga ludziom zdrowym w spontanicznym chodzeniu po ziemi: nie widzą czyhających na nich przeszkód. Omijają je automatycznie: nie zdając sobie sprawy z ich istnienia i jeśli nawet bujają w niebieskich obłokach, to w każdej dowolnej chwili mogą się od nich oderwać, wejść na chodnik i być tam, gdzie chcą.

A o chorych można powiedzieć, że takie "bujanie w obłokach" jest ich naturalnym środowiskiem, gdyż nie mają innego. Z konieczności zatem pozostają w zawieszeniu między wyobraźnią, a realizmem, faktem, a konfabulacją. Dla nich nie istnieje zwyczajny chodnik. Istnieje za to koszmarny zbiór czyhających pułapek, zagrożeń i ewentualnych upadków; zamiast kroczenia po chodniku i omijania przeszkód, mają swój arkadyjski świat nieograniczonej fantazji.

Podczas gdy fizyczne cele są dla nich nieosiągalne, to czynności duchowe zastępują im funkcję ruchu; w niektórych ludziach ograniczenia fizyczne uaktywniają psychiczne możliwości. Jednakże nie każde chrome ciało gwarantuje duchowy rozkwit. Przeciwnie: pod napastliwym naporem zachodzących wydarzeń, broniący się przed ich opresyjnymi skutkami, walczący z nimi człowiek, nie może ich przemóc i ulega im stając się pełnym zawiści i goryczy manekinem.

A choć cechy te są widoczne od razu (chaotyczne gesty, skandowana mowa, niezborne drżenia rąk lub skokowe ruchy zwyrodniałego ciała), stara się zaprzeczyć, że w nim są. W głębi ducha jednak wie, że za wszelką cenę pragnąc uchodzić za zdrowego, jest śmieszny, bo wszystkie jego usiłowania są to tylko maski, chwyty, nieudolne próby utrzymania się na powierzchni, gdyż szlachetne lub gorzkie obrazy życia, jakimi dysponował dotychczas, już nie istnieją naprawdę.

W trzecim, stojącym na uboczu, w oddaleniu od głównych traktów, kameralnym i niemal przytulnym prosektorium, panował wszechobecny, zawiesisty mrok. W posępnej asyście posługaczy milcząco popychających rozklekotany wózek, wehikułem zakłócającym fioletową ciszę nocy, wjeżdżało się prosto w lodówkowe objęcia, w zachęcająco otwarte ramiona gromnicowych pomieszczeń i lądowało u celu, w Izbie Radosnej Niepamięci, we wnętrzu tak chętnie, skwapliwie i często przyjmującym gości, że gdy któregoś roku zdarzyła się posucha na umarlaków i zapanował niespotykany zastój w interesie, grabarze zwłok zaczęli rozglądać się za intratniejszym zajęciem.

Lecz na ogół obywało się bez zakłóceń; metodycznie, wiosną lub jesienią, w czas intensywnych amplitud ciśnienia, zwiększano zaplanowane obroty. Mogłem wtedy zaobserwować, jak do wnętrz pensjonariuszy wchodzi majestatyczna cisza, przenika je i zostawia na ich twarzach nieustannie nabożny, niewyraźny grymas zakłopotania, jak powoli, niby welon z poświaty ciemniejącej jasności, wycieka, niknie, zamiera i przekształca w gigantyczną falę lęku, w pobladłą strugę cienia. Śmierć, o której nie mówiło się tu na głos, która jednak była ich wiernym cieniem, należała do krainy przemilczeń, do strefy tabu. Łudzili się, że jest związana z innymi, spotka innych, że są nieśmiertelni, że mają licencję na wieczność, trwałość i niezmienność, a to, co nazywa się przechodzeniem do niebytu, ich nie dotyczy.

Ból, strach, lęk, świdrująca świadomość odchodzenia, oddalania się od innych a także od swojej niepoczytalności, poczynały zataczać coraz ciaśniejsze, coraz bliższe kręgi, zbliżać się i krążyć nad nimi jak sępy. Zobaczyłem wtedy jak ich problemy, dotykane przeczuciem, zmieniają się w obsesję: „i nas to czeka!”
Ostatnio zmieniony czw 24 lip 2014, 11:42 przez Owsianko, łącznie zmieniany 3 razy.
Marek Jastrząb (Owsianko) https://studioopinii.pl/dzia%C5%82/feli ... N9tKoJZNoo

nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.

2
Za dużo formy. Za mało treści. Po wielokroć za długie, okropnie przeładowane zdania.

Ból? Smutek? Strach? Nieuchronność powszechnej degradacji? Zbyt to codzienne, by aspirować do miana przesłania.

Ciężko, bardzo ciężko....

3
Wygląda jakbyś musiał do każdej informacji dodać przynajmniej 3 ozdobniki:

Pierdnął. Jego głośny niczym udawany orgazm gwiazdki porno, dający po nosie lepiej niż wywar z moczu 10 Tajlandczyków, bąk, był zmutowany jak wszechpotężny Magneto z Xmen, gdyż w pokoju momentalnie zrobiło się ciemniej i powietrze przybrało odcień camelowy.

Mniej.


Zniesmaczenie czytelnika Ci świetnie wyszło, w przyszłości proszę o lżejszy kaliber porównań. .Jestem pewna, że umiesz. (ithi).
Ostatnio zmieniony śr 23 lip 2014, 12:48 przez badz, łącznie zmieniany 2 razy.
ludzie cywilizują się nagminnie, a ja wciąż jestem dziki.

5
Podpiszę się pod twierdzeniami, że jest to przerost formy nad treścią. Ciężko to czytać, na tyle ciężko, że nie da się zauważyć ewentualnych błędów. :(
"Och, jak zawiłą sieć ci tkają, którzy nowe słowo stworzyć się starają!"
J.R.R Tolkien
-
"Gdy stałem się mężczyzną, porzuciłem rzeczy dziecinne, takie jak strach przed dziecinnością i chęć bycia bardzo dorosłym."
C.S. Lewis

6
Owsianko pisze:rzeczywiście, koneser pierdów, to kmiotek. Ale trochę racji w tym jego tekście jest, bo gdybym poszedł za jego radą, byłoby więcej komentarzy od durniów.
A pan Posejdon wodolejstwa rzeczywiście pozostanie pisarzem domowym, jeśli będzie reagował na nieprzychylne opinie adpersonamowym warczeniem.

Skoro uważasz swoich krytyków za idiotów, to po co dajesz im mięso do krytykowania? Moje zobrazowanie twojego pisania mogło być nie na miejscu ale fakty są takie, że trzeba być Faulknerem żeby zainteresować czytelnika na samym tylko poziomie języka.


To nie jest tak, że człowiek nie rozumie twojego tekstu, człowiek rozumie, tyle tylko że człowieka to nudzi.
ludzie cywilizują się nagminnie, a ja wciąż jestem dziki.

8
Owsianko, badz - proponuję wrócić do komentowania tekstu - chyba, że wolicie krawaty i kłódeczki.
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

10
Sądzę, że występuje tutaj problem formy i sposobu wypowiadania się, który wielu osobom nie odpowiada. Jest on ciężki, nużący i nie zachęca do lektury. Jeśli jednak, spróbować zaakceptować ten sposób narracji, który ociera się się o esej, felieton, a nawet artykuł o charakterze popularnonaukowym (a może nawet czysto naukowym, ale tego stwierdzić nie jestem w stanie), to sama treść jawi się jako coś bardzo interesującego, pisanego z dużą znajomością tematu, opartego na wnikliwej obserwacji i naprawdę głębokich spostrzeżeniach natury psychologicznej (na przykład drugi i trzeci akapit). Trzeba też wziąć pod uwagę, że poruszana tematyka nie jest przyjemna i należy do tej sfery rzeczywistości, o której istnieniu wielu z nas wolałoby nie wiedzieć czy nie pamiętać. Ale ona istnieje i dobrze, że ktoś o tym pisze, choć byłoby lepiej, gdyby forma była bardziej przystępna, nie tak barokowa najeżona zbędnymi nieraz określeniami, powodującymi zamęt i rozproszenie uwagi.
Idący i obserwujący narrator występuje tylko na początku, a wydaje się on być bardzo potrzebnym. Wprowadziłbym go i nieco uwypuklił na przestrzeni całej tej historii, idącego i relacjonującego to, co widzi i to co wie, o tych pawilonach i przebywających tam osobach. Stanowiłby taki realny i konkretny punkt odniesienia do całego opisu, nabierającego wówczas więcej cech opowiadania.
ceglaną wyrwą między ermitażami
Ermitaż chyba jednoznacznie kojarzy się z muzeum w Petersburgu. Mgliście wiedziałem, że ma jeszcze jakieś inne znaczenia, ale są one praktycznie nieużywane i bez wątpienia szerzej nieznane. Również musiałem sprawdzać w źródłach, co dokładnie znaczy. A jako muzeum, to tutaj nie przystaje. Użyłbym więc w tym miejscu innego słowa.
wydawało mi się, a przynajmniej odnosiłem wrażenie,
To jest powtórzenie, tautologia; z jednej frazy bym zrezygnował.
Bali się mieć własne zdania
Napisałbym „własne zdanie” - to jest przyjęte określenie ogólne i wiadomo, że nie odnosi się do pojedynczego przypadku.
Trzymali się razem, gdyż tylko we własnym sosie potrafili zachowywać się naturalnie:
„własnym sosie” jest trochę rażące. Może lepiej „własnym towarzystwie” lub „własnym świecie”?
Trzymali się razem, gdyż tylko we własnym sosie potrafili zachowywać się naturalnie: opieczętowani urzędowym współczuciem skazującym ich na ciągłą pogoń za „niedostępnym”, zmuszeni byli przejawiać inteligencję dostosowaną do sytuacji, w której przyszło im tkwić; by się "jakoś urządzić" w swojej odmienności, by przestawać w zgodzie ze swoimi pielęgniarzami, nauczyli się udawać, wyolbrzymiać, przesadzać własne martyrologie, manifestować, że są chorzy bardziej niż inni; wyjątkowi w każdym calu, jedyni w swoim rodzaju.
Rozbiłbym to na dwa zdania. Może od „nauczyli się”?
Lecz ich niepowtarzalność była złudzeniem, ekranem, ochroną przed atakiem promieni zewnętrznego życia; na próżno męczyli się własną wzniosłością.
Tutaj przydałoby się uzasadnienie.
Otaczało ich moralizatorstwo, byli pod presją zmasowanego humanitaryzmu, brali udział w wyścigu zbawiennych rad, rad często wykluczających się, nierzadko słusznych na niby, a klęska takiej zdroworozsądkowej pomocy, (szczególnie ostro występująca u ludzi ambitnych), wpędzała ich w depresję; niemożliwość pokonania owych fizjologicznych barier stawała się wówczas silnym bodźcem do wykorzystania nie podejrzewanych kiedyś, a teraz ożywionych przez strach - szans i możliwości, które, w nowych warunkach, miały decydować o ich dalszym sposobie spędzania życia.
Trochę się zapętliło; za długie i na dodatek bardzo „treściwe” zdanie. Podzieliłbym jakoś.
umiar i dystans; dla reszty byli cudakami
Tutaj zdecydowanie kropka zamiast średnika. Dodatkowo „Dla reszty” rozpoczynające dwa kolejne zdanie, stworzy uzasadniony rytm.
Znalezienia się w nim bano się więcej, niż kostnicy, bo dogorywało się w nim szybko,
Powtórzone „w nim”.
jest tylko odwróceniem perspektyw,
Moim zdaniem winno być „perspektywy”.
przedłużył ludzką egzystencję nie zmieniając jej jakości.
„przedłużyło” /odnosi się do „życia”/
Przeciwnie: pod napastliwym naporem zachodzących wydarzeń, broniący się przed ich opresyjnymi skutkami, walczący z nimi człowiek, nie może ich przemóc i ulega im stając się pełnym zawiści i goryczy manekinem.
Przecinek przed „stając się”.
bo wszystkie jego usiłowania są to tylko maski, chwyty, nieudolne próby
„są” do usunięcia.

I trochę brak mi zakończenia. Tak, jakbyś czegoś nie dopowiedział, nie zamknął tematu, pozostawił kompozycję otwartą.

11
Gorgiasz pisze:Sądzę, że występuje tutaj problem formy i sposobu wypowiadania się, który wielu osobom nie odpowiada. Jest on ciężki, nużący i nie zachęca do lektury. Jeśli jednak, spróbować zaakceptować ten sposób narracji, (...)
W tysiącach opinii tutaj jednym z podstawowych argumentów odrzucenia tekstu jest jego niestrawność. Ty zaś postulujesz tę niestrawność pominąć by zacząć szukać treści pod jej nieprzebranym szlamem. W imię czego?

Reguły rządzące czytadłami są proste: ciekawe, to czytam; mdłe - omijam z daleka. Tekst ma zachęcić czytelnika, zaoferować mu coś, jakąś nową wartość. A nie zmuszać do poświęceń.
Tak, to tylko w szkole. Na lekcjach polskiego...
Jeszcze tylko powstania brakuje i wieszcza, piewcy patriotyzmu, umierającego na suchoty...

12
W imię czego?
Jeśli przeczytasz do końca moją wypowiedź, której początek byłeś łaskaw zacytować, to uzyskasz odpowiedź na postawione pytanie. Proste.

13
Niestety, przeczytanie Twojej wypowiedzi do końca nie przynosi odpowiedzi. Nie pomaga także czytanie jej w druga stronę, ani od prawej do lewej.
Na czytanie po przekątnej już nie starczyło mi sił...

Problem leży tu trochę gdzie indziej. Wskazówką, gdzie go szukać, mogły by być słowa: "Król jest nagi!". Źródłem zaś - wszechobecny pęd do dorabiania teorii do wszystkiego, do czego tylko się da. Tak w sztuce, jak w nauce czy polityce. Oraz w życiu. W sztuce jednak jest to problem dominujący.

Dlatego właśnie słowa "(...) gdyby zaakceptować ten sposób narracji (...)" nie są poważnym argumentem, bo gdyby narrację tę dało się czytać bez objawów znużenia, nie byłoby wcale problemu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”