Listy pisane z perspektywy czasu [opowiadanie]

1
Dzielę się z Wami swoim krótkim opowiadaniem, które było dla mnie ćwiczeniem. Przy okazji poprzedniej weryfikacji powiedziano mi, że sprawność językowa przychodzi z czasem, więc piszę, piszę i piszę ;)

LISTY PISANE Z PERSPEKTYWY CZASU

Nazywaliśmy go Stary Dżony. My, czyli ja, Albert i Diana. Żadne z nas właściwie nie wiedziało, skąd wzięło się to przezwisko, ale wszyscy zgodnie twierdziliśmy, że doskonale pasuje do tego szaleńczego starca. Prawdziwy wariat z niego był. Wariat z gatunku takich, co to potrafią skoczyć z okna z czwartego piętra, gdy tylko im się to zaproponuje, lub włożyć rękę do piekarnika, by sprawdzić, czy jest już wystarczająco nagrzany. Oczywiście z tego też powodu Stary Dżony potrzebował bezustannej opieki. Bóg jeden wiedział, co mu mogło przyjść do głowy, a jestem w stanie przysiąc, że przez siedem lat opieki nad starcem ani razu nie spotkałem się z pomysłem Dżonego, który byłby choć w małej części przemyślany i bezpieczny. Kilka miesięcy temu Stary Dżony wybełkotał coś o rybach i statku, a w jego głosie wyczuliśmy ogromne podeskcytowanie. Staraliśmy się zatrzymać starca w domu, ale nasze wysiłki zdały się na nic. Po godzinie razem z Dżonym byliśmy już z powrotem. Z piwnicy wyjął starą beczkę, a w sklepie rybnym La Pescada kupił trzydzieści kilogramów śledzi, makreli i dorszów. Resztę dnia spędził na wyjmowaniu ryb z beczki na dywan i wkładaniu ich z powrotem. Cała nasza trójka złapała się za głowy.

Być może ktoś mógłby powiedzieć, że byliśmy bezsilni. Że nie powinniśmy pozwalać Staremu Dżonemu na jego szaleństwa. Spotkaliśmy się raz z opinią, że akceptacja zachowań starca jedynie pogłębia jego oderwanie od rzeczywistego świata, a jedynym możliwym wyjściem jest rozpoczęcie badań nad przypadłością Dżonego oraz wdrożenie odpowiedniego leczenia. Żadne z nas nigdy nie zgodziło się na to. Jakakolwiek wzmianka o szpitalu czy lekarzach powodowała u starca nagłe napady histerii i płaczu. A Stary Dżony łkał jak niemowlak, jego krzyk rozrywał sumienie na strzępy. Wiedzieliśmy, że jego płacz jest całkowicie instynktowny, wywołany perspektywą zniszczenia czegoś, co było częścią jego natury.

Czasem Stary Dżony wstawał w środku nocy, siadał na łóżku i patrząc przez okno, kaszlał przez dłuższą chwilę. A kasłał tak okropnie, że zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie chce wyrzucić z siebie jakiegoś demona, który męczył jego wątłe ciało. Później zawsze kładł się z powrotem do łóżka, na czole wykonywał kciukiem znak krzyża, zakrywał się cały kołdrą i gadał do siebie jakieś niezrozumiałe słowa tak głośno, że dało się je słyszeć w pokoju obok, gdzie spaliśmy. Okno w pokoju Dżonego było pozbawione klamki, na krawędzie wszystkich mebli założyliśmy gumowe osłonki, a wyposażenie pokoju ograniczało się do małej lampki przywierconej do ściany, krzesła, stojaka na ołówki, obrazu Matki Boskiej i papieru na listy. Za nic w świecie Stary Dżony nie oddałby swojego ołówka oraz pliku pomiętych, pożółkłych kartek, które dostał od nas, gdy po raz pierwszy oświadczył, że chce napisać list. Było to bodajże niecałe dwa lata temu. Siedział wtedy przy kominku, zapatrzony w szalejące w środku płomienie, jego pomarszczone ciało wyglądało jak ogromny, suszony owoc, nic nie pozostało z dawnej muskulatury i bujnych włosów. Czasami pozwalaliśmy sobie rozpalić w kominku, choć wiedzieliśmy, że taka sytuacja będzie wymagała wzmożonej opieki nad Starym Dżonym. Widzieliśmy, że widok ognia wyraźnie uspokaja starca, zupełnie jakby na ten czas całe jego szaleństwo opuściło to wymęczone życiem ciało. Widząc jego skupiony wzrok, można by nawet pomyśleć, że jakieś bardzo rozbudowane i inteligentne myśli tłoczą się w jego głowie. Tamtego dnia siedzieliśmy przy kominku razem z Dżonym, jego krzesło wystawiliśmy nieco do przodu, tak, aby nie krępować go naszą obecnością. Nie wiedzieliśmy, czy siedząc tak bez ruchu, dumał nad czymś ważnym, czy może po prostu gapił się bezmyślnie przed siebie zgaszonym wzrokiem. Dopiero po kilkunastu minutach Stary Dżony zaczął się kręcić próbując wstać, jednak dobrze wiedzieliśmy, że starcowi zabraknie sił na samodzielne podniesienie się. Po pierwszej próbie Dżony z powrotem opadł na siedzenie, a zaraz potem przywołał jedno z nas machnięciem ręki. Albert natychmiast poderwał się, podszedł do starca i nachylił się. Starzec powiedział mu coś na ucho, Albert wrócił do nas i powtórzył nam słowa Dżonego, a wszyscy wybałuszyliśmy oczy ze zdziwienia.
- Stary Dżony chce napisać list.


Od tamtego czasu Stary Dżony napisał około dwudziestu listów, choć ich dokładnej liczby nie znaliśmy, gdyż starzec zaraz po napisaniu wiadomości chował ją pod koszulę i zatykał za paskiem. Bronił ich jakby spisywał tam losy świata, a każda nasza prośba o zapoznanie się z listami kończyła się wrzaskiem i stanowczym kręceniem głowy. Czasami któreś z nas widziało, jak Stary Dżony pisał list, choć niebywale rzadko się to udawało, gdyż Dżony traktował tę czynność jako najbardziej intymną i oddawał się jej za zamkniętymi drzwiami i tylko po zmroku. Jednak kilkakrotnie Dianie udało się być na tyle dyskretną i cichą, że wykorzystała szansę podejrzenia starca podczas pisania listu. Wyglądała zza uchylonych drzwi i widziała, jak Stary Dżony bardzo powolnie kreśli litery, zupełnie jak dziecko uczące się pisać. Raz po raz starzec odchylał głowę, zamykał oczy i widać było, że myśli nad czymś intensywnie, chociaż znając jego szaleńczą naturę, nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, nad czym to mógł tak dumać. Czasami wydawał z siebie dziwne dźwięki. Dyszał, jak gdyby pisanie meczyło go niemiłosiernie, albo chlipał, ścierając łzy z polików.

Jedynie raz udało nam się odczytać nieco z listu Dżonego. Było to niedawno, pod koniec grudnia, kiedy to Stary Dżony siedział w ciemnościach przy nikłym świetle starej lampki i od kilku godzin tworzył wiadomość. Pisanie tak go zmęczyło, że usnął przy biurku oparty głową na blacie. Dłonie trzymał na papierze tak, że zasłaniały znaczną część listu. Pomiędzy palcami dało się odczytać pojedyncze słowa, które jednak nie tworzyły żadnego kontekstu. Każda próba odsunięcia ręki Dżonego z listu kończyła się niepowodzeniem, ponieważ starzec, jakby podświadomie, zapierał się z ogromną siłą i mruczał przez sen, marszcząc przy tym twarz. Jednak tuż obok czoła starca spostrzegliśmy jedno, pełne zdanie, które rozpoczynało całą wiadomość.
Dziękuję Ci za ostatni list.

Nie potrafiliśmy pojąć sensu tych słów. Byliśmy pewni, że żadna korespodencja nie przychodziła nigdy do Dżonego, nie mieliśmy zresztą pojęcia, kto miałby do niego pisać. Właściwie nie znaliśmy nikogo z jego dawnego otoczenia, słyszeliśmy jedynie, że za młodu dużo błąkał się po świecie, choć sam Dżony nigdy nam o swoim życiu nie opowiadał. Zgodnie stwierdziliśmy, że te słowa, podobnie jak wszystkie listy to kolejny wymysł obłąkańczego umysłu starca. Pozwalaliśmy Staremu Dżonemu pisać listy w niezmąconej niczym ciszy, ciesząc się, że ma wtedy szansę do zostawienia za sobą swojego obłędu i oddania się relaksującej go czynności.

Kolejne zdarzenie, które wzbudziło naszą ogromną ciekawość zdarzyło się sobotnim wieczorem, trzy dni temu. Siedzieliśmy wówczas całą trójką wraz z Dżonym w salonie, szalejące w kominku płomienie rozświetlały spowite ciemnością wnętrze. Starca jak zwykle usadziliśmy z przodu, podczas gdy sami zajeliśmy miejsca na krzesłach przy ścianie. Czas upływał powoli, a ciągłe pilnowanie Dżonego potrafiło wymęczyć na tyle, że nie myślało się o niczym innym jak ciepła pościel i porządna dawka snu. Zmęczenie jednak minęło w mgnieniu oka, gdy Albert szturchnął mnie i Dianę ręką, po czym gestem dłoni zalecił nam pochylenie się i nadstawienie uszu.
Widzieliście to? - wyszeptał najciszej jak potrafił.
Razem z Dianą pokręciliśmy głowami, nie mieliśmy pojęcia, o czym mówi.
Przed chwilą Dżony wrzucił coś do kominka. Jestem niemal pewien, że to była koperta.


Żadne z nas nie wiedziało, dlaczego Stary Dżony pali swoje listy, jednak fakt, iż starał się robić to potajemnie sprawiał, że rosła w nas jeszcze większa ciekawość. Ciekawość ta jednak została stłumiona przez wydarzenie, które miało miejsce wczoraj wieczorem. Tuż po godzinie siedemnastej zaniepokoiła nas dziwna cisza dobiegająca z pokoju Dżonego. Zazwyczaj starzec nie potrafił zachować milczenia dłużej niż przez pół godziny, gdy modlił się lub pisał listy. Tym razem jednak żaden odgłos nie dochodził z jego pokoju już od ponad godziny. Wszedłem pewnie do pokoju Dżonego i zamarłem na widok tego, co ujrzałem. Przede mną, na łózku, leżał Stary Dżony, jego ciało ułożone było w przypadkowy sposób, zupełnie jakby starzec zemdlał i upadł na posłanie. Wszędzie widziałem krew. Na dłoniach, koszuli, prześcieradle. Wydałem z siebie zduszony okrzyk, ktoś położył mi rękę na ramieniu. To była Diana.
- O mój Boże. - Rzuciła się do łóżka starca. - On żyje.
Wtedy do pokoju wszedł Albert i stanęłiśmy wszyscy nad Dżonym. Jego zamglone spojrzenie było wyraźnie nieobecne, lecz na jego twarzy spostrzegliśmy delikatny uśmiech, zupełnie jakby Dżony był już zupełnie gdzie indziej, w swoim doskonałym świecie, w świecie listów.
- Obiecajcie mi – wyszeptał starzec, a my zdaliśmy sobie sprawę, że to były nadzwyczaj poważne słowa jak na Dżonego.
- Co się stało? - przerwała mu Diana, przykładając dłoń do czoła Starego Dżonego.
- Obiecajnie mi – kontynuował. - Że nigdy ich nie przeczytacie. - Uderzył dłonią w posłanie, gdzie leżał plik kopert.
- Spokojnie – powiedziała Diana – zawieziemy cię do szpitala.
- Nie. Obiecajcie mi jedynie, że spalicie je wszystkie. Błagam. To bardzo ważne.
W jego oczach ujrzeliśmy szczere błaganie, jakby od spalenia listów zależał sens jego całego życia. Stary Dżony zakaszlał mocno i ścisnął trzymany w dłoni skrawek kołdry.
- Wiecie co, z was to jednak są persony prima sort – powiedział jeszcze, po czym zamknął oczy.


Następnego dnia rano siedziałem z Dianą przed kominkiem z plikiem kopert w dłoni. Albert załatwiał sprawy związane z pogrzebem Dżonego, zostawiając nam wypełnienie ostatniej woli starca.
- Wiesz, ciekawi mnie, co w tym człowieku siedziało – powiedziałem, pomachując listami.
-Chciał, żebyśmy je spalili – odrzekła Diana. - Zróbmy to.
Zawahałem się.
Może chociaż spójrzmy, do kogo są zaadresowane – zaproponowałem i uznając to za dobry pomysł, od razu zabrałem się do jego realizacji. Diana najwyraźniej zaakceptowała to i nie protestowała. Po rozpakowaniu listów przejrzeliśmy je pobieżnie i spostrzegliśmy jedno identyczne imię, powtarzające się w każdym zwrocie. Peter.

Nie zdążyłem dowiedzieć się wiele z listów Dżonego. Skakałem wzrokiem z jednej kartki na drugą, próbując rozczytać niewyraźne pismo starca. W chronologicznie pierwszym liście napotkałem się na fragment mówiący o tym, że Dżony odpisywał na listy, które wysłał do niego Peter ponad siedemdziesiąt lat temu, jednak z racji tego, że Stary Dżony był wcześniej niepiśmienny, nie mógł na nie odpowiedzieć. Gdy Diana zabrała mi ten list, rzucił mi się w oko kolejny fragment. Tym razem w chaotyczny sposób opowiadał o jakimś wyjeździe w góry Sierra Nevada (Dżony pomylił tę nazwę, zapisując ją Nierra Sevada) jednak nie potrafiłem znaleźć w nim niczego konkretnego. Później natrafiłem na list, w którym starzec pisał pojedyncze słowa, które jednak tworzyły pełen dokładny obraz. Matka Boska. Ból. Tęsknota. Łza. Poparzyłem. Się czajnikiem. Zanim Diana bez zapowiedzi potrząsneła gwałtownie moimi rękoma, spostrzegłem jeszcze jedno zdanie, które zmieniło całe moje późniejsze myślenie o naszym Starym Dżonym. Kocham Ciebie. Później listy strawił ogień, a ja wyszedłem na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Usiadłem na ławce, w oczy rzucił mi się dym ulatujący z naszego komina. Pomyślałem o ostatnim przeczytanym zdaniu. Śledziłem kłęby siwego dymu, które zaraz rozpływały się w powietrzu, zabierając ze sobą największą tajemnicę Starego Dżonego. Zdawałem sobie sprawę, że tylko ja ją poznałem i w tamtej chwili, siedząc na ławce, przysiągłem sobie, że nigdy nikomu jej nie zdradzę. Pomyślałem o tym, jak mikroskopijne części listów Dżonego unoszą się wysoko, jak być może opadną kiedyś gdzieś na czyjeś podwórko, a ktoś zamiecie je szczotką i wyrzuci do kosza na śmieci. Patrząc tak w niebo, dokąd być może zmierzały targane wiatrami cząstki listów Dżonego i przypominając sobie, jak bardzo religijny był nasz starzec, stwierdziłem, że chyba wiem, dlaczego Stary Dżony tak rozpaczliwie prosił o spalenie swoich listów. Wracając do domu męczyła mnie jedna myśl. Jak łatwo dajemy się zawładnąć iluzji, nie chcąc lub nie potrafiąc, zrozumieć drugiego człowieka.
Ostatnio zmieniony pn 11 sie 2014, 15:41 przez Vanoge, łącznie zmieniany 1 raz.
"-(...)I dopiero, gdy wydasz śmiertelne tchnienie, pojmiesz, że żywot twój więcej nie znaczył niźli jedna kropla w nieskończonym oceanie!
Lecz czymże jest każdy ocean, jeśli nie morzem kropel?"

2
Hej,
(...)ale wszyscy zgodnie twierdziliśmy, że doskonale pasuje do tego szaleńczego starca(...)
Jasne. SJP podaje, że szaleńczy to to samo co szalony, jednak jak dla mnie to szaleńczy śmiech ale szalony starzec.
(...)włożyć rękę do piekarnika, by sprawdzić, czy jest już wystarczająco nagrzany(...)
Tak robią wszyscy, którym zepsuło się światełko sygnalizujące osiągnięcie ustawionej temperatury :)
Kilka miesięcy temu Stary Dżony wybełkotał coś o rybach i statku, a w jego głosie wyczuliśmy ogromne podeskcytowanie.
"Bełkot" stoi w opozycji do "wyczuliśmy". W przypadku Dżonego nie musieli pewnie nic wyczuwać bo na pierwszy rzut oka widzieli, że jest podekscytowany.
Więc raczej - Dżony był tak podekscytowany, że aż się cały opluł bełkocząc coś o rybach i statku.
Staraliśmy się zatrzymać starca w domu, ale nasze wysiłki zdały się na nic.
Trzech dorosłych (zakładam) ludzi nie potrafi zatrzymać szalonego (ale nie agresywnego) starca w domu?
Staraliśmy się zatrzymać starca w domu, ale nasze wysiłki zdały się na nic. Po godzinie razem z Dżonym byliśmy już z powrotem. Z piwnicy wyjął starą beczkę, a w sklepie rybnym La Pescada kupił trzydzieści kilogramów śledzi, makreli i dorszów.
Czekaj. Wyszli. Wrócili. A potem jakaś piwnica (w domu?) i sklep rybny (skąd jak już są w domu?).
Chaos.
Spotkaliśmy się raz z opinią, że akceptacja zachowań starca jedynie pogłębia jego oderwanie od rzeczywistego świata, a jedynym możliwym wyjściem jest rozpoczęcie badań nad przypadłością Dżonego oraz wdrożenie odpowiedniego leczenia. Żadne z nas nigdy nie zgodziło się na to.
Rozumiem, że fakt opiekowania się Dżonym daje im prawo do decydowania o losie starca. Tak?

Jakakolwiek wzmianka o szpitalu czy lekarzach powodowała u starca nagłe napady histerii i płaczu. A Stary Dżony łkał jak niemowlak, jego krzyk rozrywał sumienie na strzępy.

Ok, tylko fakt, że dziecko na widok strzykawki płacze, nie skutkuje u troskiliwego rodzica decyzją o nie podawaniu szczepionki.
Czasem Stary Dżony wstawał w środku nocy, siadał na łóżku i patrząc przez okno, kaszlał przez dłuższą chwilę. A kasłał tak okropnie, że zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie chce wyrzucić z siebie jakiegoś demona, który męczył jego wątłe ciało.
Jeśli serio się nim opiekują, to pomimo jego awersji do lekarzy, zaprowadziliby go tam stosując jakiś wybieg.
(...)a wyposażenie pokoju ograniczało się do małej lampki przywierconej do ściany(...)
Po pierwsze, lampka montowana do ściany to kinkiet, ewentualnie plafon. Po drugie, wiercenie nie jest sposobem przytwierdzenia czegoś do czegoś. Po trzecie, wiercenie w ścianie jeszcze jest ok, ale przewiercenie kinkietu... Po czwarte, takie słowo jak "przywiercony" imho nie istnieje...
Siedział wtedy przy kominku, zapatrzony w szalejące w środku płomienie...
W kominkach raczej pali się równo i spokojnie (brak gwałownych uderzeń powietrza). Szalejące płomienie to raczej opis pożaru.
Czasami pozwalaliśmy sobie rozpalić w kominku, choć wiedzieliśmy, że taka sytuacja będzie wymagała wzmożonej opieki nad Starym Dżonym. Widzieliśmy, że widok ognia wyraźnie uspokaja starca, zupełnie jakby na ten czas całe jego szaleństwo opuściło to wymęczone życiem ciało.
Oczywiście ogień to podwyższone zagrożenie, jednak w następnym zdaniu piszesz, że widok ognia powoduje iż Dżony zachowuje się jak normalny człowiek. Pierwsze zdanie przeczy drugiemu, gdyż normalni ludzie obawiać się kominków i ognia nie muszą.
Wtedy do pokoju wszedł Albert i stanęłiśmy wszyscy nad Dżonym.
Literówka.
W jego oczach ujrzeliśmy szczere błaganie, jakby od spalenia listów zależał sens jego całego życia.
Sens jego życia jest trochę karykaturalny w sytuacji kiedy to życie właśnie dobiega końca.
Później natrafiłem na list, w którym starzec pisał pojedyncze słowa, które jednak tworzyły pełen dokładny obraz. Matka Boska. Ból. Tęsknota. Łza. Poparzyłem. Się czajnikiem.
Fajne.

Podsumowując.
Powyższe czepialstwo to nie wszystko. Nie potrafię zrozumieć motywacji trójki bohaterów. Czemu opiekują się Dżonym? Czemu nie na zmianę tylko wszyscy na raz, skoro jest to tak wyczerpujące? Nie pracują? Nie uczą się?
Tekst jest średni. Kilka niezręczności, trochę obrazów, które musimy przyjąć "na wiarę", kilka nielogicznych fragmentów.
Nie poruszyło mnie ale i strasznie nie zabolało. Natomiast zupełnie nie odczułem głębi jaką chyba powinienem poczuć, biorąc pod uwagę dwa finałowe, wzniosłe zdania.
Na trójkę z plusem :)

Powodzenia,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

3
Dzięki Godhand za wnikliwą i konstruktywną krytykę. Nielogiczności to już chyba moje drugie imię, zdecydowanie muszę nad tym popracować. Z drugiej strony chciałoby się jednak nie dopowiadać zawsze wszystkiego, a zostawić coś czytelnikowi do wyobrażenia sobie samemu, ciężko wyczuć tu granicę :wink:
Sens jego życia jest trochę karykaturalny w sytuacji kiedy to życie właśnie dobiega końca.
Chodziło o to, że gdyby listy nie zostały spalone, to tak jakby wszystkie jego lata życia straciły na wartości, teraz widzę, że jednak ten fragment brzmi nieco nielogicznie.
Na trójkę z plusem :)
Toż to porządna ocena, w liceum nie narzekałem :lol:
Dzięki jeszcze raz, będę pracować.
Pozdrawiam!
"-(...)I dopiero, gdy wydasz śmiertelne tchnienie, pojmiesz, że żywot twój więcej nie znaczył niźli jedna kropla w nieskończonym oceanie!
Lecz czymże jest każdy ocean, jeśli nie morzem kropel?"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron