Morderstwo w Londynie

1
A/N: Może kilka słów ode mnie, zanim ktokolwiek to przeczyta. Teksty detektywistyczne czy kryminały to nie moja działka, więc odniesienia w komentarzach do literatury tego typu (jeśli takowe będą) mogą zostać przeze mnie mało zrozumiałe. Proszę więc o wykładanie stylem łopatologicznym. "Morderstwo w Londynie" jest eksperymentem jednym z wielu, jako że chciałam spróbować czegoś nowego. Kolejna rzecz; opowiadanie zostało napisane rok temu na konkurs, więc poprawiać czy rozwijać go już nie będę. Mimo to chętnie wysłucham opinii i porad (inaczej bym tu nie publikowała). Dzięki temu każdy kolejny tekst mogę napisać lepiej. Pozdrawiam i życzę miłej lektury.


Morderstwo w Londynie
Faza I: Jonathan Lambert na tropie Williama Wilkinsa

Stukając srebrną laską przy każdym kroku, Jonathan Lambert wspiął się na środkowy balkon The Royal Italian Opera; jedynego budynku na Covent Garden, którego jak dotąd udawało mu się z powodzeniem unikać.
Kiedy zajął miejsce obok krągłego jegomościa w burgundowym tużurku, rozbłysły światła i z orkiestrionu rozbrzmiały pierwsze nuty „Cyrulika Sewilskiego” Gioacchino Rossiniego.
— Czyżbyś mnie unikał, Williamie? — odezwał się Lambert do właściciela burgundowego tużurka.
William Wilkins aż podskoczył z zaskoczenia. Jego jasnoniebieskie oczy rozszerzyły się komicznie, gdy ujrzał jakże mu dobrze znanego, dystyngowanego mężczyznę po czterdziestce. Smukła sylwetka, ciemne włosy, orli nos i ostry zarys szczęki były aż nazbyt rozpoznawalne, podobnie jak nienaganne maniery, których, jakby na przekór wszelkiej logice, nie potrafił przyćmić nawet szorstki i obcesowy styl bycia. Jednak tym, co naprawdę zwracało uwagę, były zielone oczy, błyszczące w cieniu balkonu jak szmaragdy.
— P-p-p-anie Lambert, co pan tu robi?
— Mógłbym spytać siebie o to samo — mruknął Lambert. Jego równo przystrzyżony wąsik drgnął nerwowo, kiedy hrabia Almaviva, przebrany za ubogiego studenta, zaczął śpiewać pod balkonem Rozyny. — Wyobraź sobie, że przez pół dnia bezskutecznie próbowałem się z tobą skontaktować. Musiałem wykorzystać całą swoją przebiegłość, by dowiedzieć się, że się tutaj wybierasz. Unikasz mnie. — Ostatnie zdanie brzmiało jak finalne oskarżenie.
William otrząsnął się z pierwszego oszołomienia. Przez moment obserwował scenę, na której Rozyna, przystrojona w jedwabie, wyszła na balkon w nadziei ujrzenia zalotnika.
— Instynkt samozachowawczy każe mi się trzymać od ciebie z daleka — burknął w końcu.
Lambert puścił uwagę mimo uszu.
— Ostatnio było dość spokojnie, czyż nie? Za spokojnie wręcz. Szczególnie od kiedy Rodericka McLeana zapuszkowano w szpitalu psychiatrycznym. Czytałeś ten artykuł w „The Daily Telegraph”? „Niewinny, ale szalony czy winny, ale szalony — ocena wpływu szaleństwa na czyn zabroniony”[insgor]1[/insgor]. To już będzie siódmy zamach na królową. Nic dziwnego, że gra toczyła się o zdradę stanu. Kto by miał tyle cierpliwości?
William bezwzględnie milczał, wpatrując się uparcie w Bartolo grożącego Rozynie, że zamuruje jej balkon.
— Ale wyobraź sobie, że właśnie dzisiaj coś wyrwało mnie z tego okropnego marazmu intelektualnego. Otóż poszedłem do zakładu fryzjerskiego. — Wilkins ścisnął kurczowo filcowy melonik, który trzymał na kolanach. Zdawał się przeczuwać, co zaraz nastąpi. — Wiesz, jak to mówią. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, idź do golibrody. Poczta pantoflowa jest tam szybsza niż telegraf.
— Nawet nie myśl, że… — zaczął zduszonym głosem, ale Lambert przerwał mu natychmiast.
— Usłyszałem o zadziwiającym przypadku morderstwa państwa Knight.
— Ja nic nie wiem o…
— Moja ciekawość została rozgrzana do czerwoności.
— Nie sądzę, by…
— Od razu skontaktowałem się z kim trzeba. Kiedy plotki okazały się prawdziwe, cóż innego pozostało mi zrobić, jak znaleźć mojego przyjaciela Williama Wilkinsa?
— Znaleźć kogoś innego — poradził Wilkins.
— Konieczne będzie przejrzenie dokumentów, a obaj wiemy, że jesteś w tym najlepszy. Poza tym żadna sprawa nie jest tak interesująca bez twojego czarującego towarzystwa.
— Jeśli mnie pamięć nie myli — wtrącił William — mój ostatni klient wybiegł z mojego biura, wyzywając mnie od wariatów, mimo że to ty byłeś powodem jego wzburzenia. Zaczynam podejrzewać, że wręcz sprawia ci przyjemność patrzenie, jak się skręcam i gimnastykuję, aby naprawić wyrządzone przez ciebie szkody. Jeśli dłużej to potrwa, umrę na zgryzoty.
Udał przepraszający uśmiech, gdy dama, siedząca dwa miejsca dalej, spojrzała na nich potępieńczo. Muzyka rozbrzmiewała w sali wystarczająco głośno, by ich cicha rozmowa komuś przeszkadzała, ale niezależnie od tego popełniali karygodne faux pas. Jak zwykle Jonathan nie miał za grosz szacunku dla opery.
— Moja odpowiedź brzmi nie, nie, i jeszcze raz nie.
Kiedy zakończył swoją tyradę, ze zdziwieniem odkrył, że ciężko dyszy. Przez głowę przemknęło mu poważne pytanie, czy to wgięcie w meloniku da się jakoś naprawić.
Kurtyna opadła na chwilę, oznajmiając koniec odsłony pierwszej. Wkrótce na scenę wkroczyła Rozyna, by wyznać, że postanawia poślubić Lindora pomimo sprzeciwu Bartola. Słysząc arię „Una voce poco fa”, Lambert wzdrygnął się i jakby skurczył w swoim siedzeniu. Jego wąsik drgał nerwowo w takt wysokich nut.
— Zbędne szczegóły — żachnął się, kiedy przeminęła aria.
— I to mówi osoba, która uważa, że sedno tkwi w szczegółach.
— Powiedzmy, że ta sprawa wynagrodzi ci utratę ostatniego klienta. Jest morderstwo, więc znajdzie się sprawca. Gdy znajdzie się sprawca, będzie oskarżony. A jeśli będzie oskarżony, otworzą sprawę sądową. Na sprawie sądowej natomiast, ta-dam, potrzebni są prawnicy.
— Nie podoba mi się to.
— Jak się czuje nasza droga Annabelle? — zapytał nagle detektyw.
William wydał z siebie zduszony odgłos oburzenia. Ostatnim razem, gdy Lambert spotkał jego małżonkę, wypchnął ją przez okno w próbie akcji ratunkowej przed gangiem handlarzy opium. Ów gang wpadł do rodzinnego salonu Williama, by w bardzo krwawy sposób zmusić ich do zaprzestania węszenia wokół licznych przemytów.
— Czy nadal tkwi w przekonaniu, że w każdy poniedziałek odwiedzasz chorą ciotkę, kiedy w rzeczywistości spotykasz się ze znajomymi u Rulesa na pokera i butelkę koniaku Eniseli Bagrationi?
Szczęka Williama zacisnęła się, gdy myślał intensywnie.
— Ale ostatni raz.

Faza II: Dom państwa Knight
Dyliżansem przecięli most Waterloo i zatrzymali się w dzielnicy Southwark nieopodal Red Cross Garden, gdzie mieścił się dom państwa Knight. Pomimo że rodzina należała do zamożnych, budynek był niewielki i utrzymany w skromnym stylu. Gdzieniegdzie widniał obraz w zdobionej ramie lub starannie uformowany wazon z barwnego szkła, ale nawet dzieła sztuki zdawały się mieć konkretne, praktyczne zastosowanie.
William zatrzymał się w progu i spojrzał z odrazą na wielką plamę zaschniętej krwi, zdobiącą teraz centrum bawialni.
— Ohyda — mruknął.
Towarzyszący im posterunkowy, mający zwyczaj żucia gumy w wyjątkowo ordynarny sposób, przystanął obok z rękami kieszeniach. Wyglądał na potwornie znudzonego.
— Niczego tu nie znajdziecie — burknął nieuprzejmie. Śledził wzrokiem Lamberta, który okrążał pokój i choć niczego nie dotykał, przyglądał się wszystkiemu z największą uwagą. — Żona zamordowała teściową tasakiem, a gdy mąż umarł ze strachu, sama popełniła samobójstwo.
— I nie wydaje się to panu dziwne, panie Jenson? — zapytał Lambert, a obie jego czarne brwi wystrzeliły w górę.
Posterunkowy podrapał się po głowie, po czym wzruszył ramionami.
— Morderstwo jak morderstwo. Czy ja wiem, co chodzi po głowach londyńskim psychopatom?
— A mnie się to wydaje bardzo dziwne. Bo powiedzmy sobie szczerze, kto umiera ze strachu? Albo kto morduje teściową, żeby potem popełnić samobójstwo? Można by przypuszczać, że człowiek jest tak szczęśliwy z pozbycia się teściowej, że odebranie sobie życia jest ostatnim, co mu przychodzi do głowy.
— Może była zdruzgotana śmiercią męża? — zaproponował Wilkins.
— Męża, który ma tak fenomenalne wyczucie czasu, że umarł akurat wtedy?
— Jeśli nawet coś się za tym kryje, to co z tego? Lekarz nie znalazł żadnych dowodów. Nie zamordowano go.
— Ta — wtrącił posterunkowy. — Sir Henry Knight nie został otruty, uduszony, zastrzelony, pchnięty nożem, ani w żaden sposób uszkodzony. Nie miał też zawału serca, wylewu, ani nie cierpiał na żadną z chorób. On po prostu… umarł.
— Nie umiera się tak po prostu — mruknął Lambert i dodał bezgłośnie „idiota”.
Chwilę później zamaszystym ruchem wyciągnął zza pazuchy tekturową teczkę.
— Komu skradłeś? — zapytał natychmiast William, jednocześnie obawiając się odpowiedzi.
Lambert uniósł brew w bardzo wyniosły sposób.
— Nie muszę kraść. Jestem detektywem.
— Który ma tak złą sławę, że niejednokrotnie chcieli mu odebrać licencję. — Westchnął i wcisnął na głowę melonik, aby uchronić go przed całkowitym pognieceniem. — Dobrze wiesz, że nie zrobili tego tylko dlatego, że za każdym razem, gdy zostaje złożony odpowiedni wniosek, kompromitujesz cały Scotland Yard, pokazując ich niekompetencje. Boją się myśleć, co zrobisz, gdy ów wniosek zaakceptują.
— Zbędne szczegóły — zawyrokował Lambert i odwrócił się do Jensona. — Prawda, że dostałem tę teczkę dobrowolnie?
Jenson przytaknął, choć uwadze Williama nie umknęło, że nagle przestał żuć gumę.
Przeglądając kolejno zdjęcia, Lambert rekonstruował całą zbrodnię.
— Tutaj musiała upaść teściowa — machnął dłonią na wielką, krwawą plamę — a tutaj — wskazał miejsce niedaleko stóp Williama — upadł mąż. Według raportu nie było śladów walki. Mężczyzna po prostu wszedł i umarł. Żona zadała kilkanaście ciosów kuchennym tasakiem, a następnie strzeliła sobie w głowę. Upadła przy kredensie, gdzie przechowywano rodzinny pistolet, co wskazuje, że odebrała sobie życie zaraz po jego wyjęciu. Według śledczych proch na dłoni dowodzi niepodważalne samobójstwo, a krew na sukni morderstwo. Znaleziono też jedną łuskę. W domu nie było śladów włamania ani też niczego nie skradziono. Sąsiedzi nie widzieli, żeby ktoś odwiedzał państwa Knight. — Lambert uniósł głowę znad dokumentów i dodał od siebie: — Choć wczoraj nad Londynem przetoczyła się burza, więc i tak wiele by nie zobaczyli. — Następnie kontynuował dalej: — Córka znajdowała się w tym czasie poza domem. Wróciła zaraz po ojcu, bo gdy zadzwoniła na policję, ciało pana Knighta było jeszcze ciepłe. Obecnie cierpi na amnezję wskutek szoku.
Na chwilę zapadła cisza, podczas której Lambert zawędrował do pokojów państwa Knight oraz córki Sophie. William przezwyciężył niechęć i również zaczął się rozglądać. Przez otwarte drzwi obserwował, jak w zagraconej bibelotami sypialni teściowej Eleonory Lambert pochyla się nad zabrudzonym dywanem. Jednak moment później zainteresował się drzwiczkami sekretarzyka, które kilkakrotnie otworzył i zamknął. Musiały być zepsute.
— Sąsiedzi nie słyszeli strzału? Dlaczego nie wezwali policji?
— To jest znakomite pytanie, Williamie — odparł detektyw, wyłoniwszy się z pokoju. Na jego twarzy malował się grymas wstrętu. Widok tak dużej ilości ceramicznych figurek poraził mu oczy, a poza tym było w tym rodzaju kolekcjonerstwa coś złowieszczego. — I kolejna zagadka do rozwiązania.
Wróciwszy do głównej bawialni, gdzie popełniono morderstwo, samobójstwo i po prostu umarto, Lambert jeszcze wnikliwiej lustrował każdy kąt.
— Każda zbrodnia pozostawia ślady — mruknął.
William podążył jego wzrokiem. Na krawędzi stołu widniała odrobina krwi. Wyglądało to, jakby próbowano ją zetrzeć, ale wgryzła się w drewno.
Nagle detektyw zatrzymał się koło kredensu oraz wielkiego fikusa.
— Zrób pan zdjęcie — powiedział do posterunkowego.
— Nie mam czym — odrzekł pan Jenson.
— To przyjdź pan tu i dobrze zapamiętaj tę ścianę.
Posterunkowy spojrzał na Williama i sugestywnie zatoczył palcem kółeczko przy skroni. William z całego serca pragnął dalej cenić geniusz Lamberta i nie godzić się z tą bezgłośną opinią.
Po tym jak posterunkowy wkuł na pamięć wygląd ściany, Lambert rozpłaszczył się nieopodal plamy zaschniętej krwi. Szerokie poły jego grafitowego redingota rozpostarły się wokół niego jak skrzydła żurawia. Kręcąc głową na boki, studiował pomieszczenie z tej perspektywy, zupełnie nie bacząc na skonsternowane spojrzenia jego cichej widowni. Wkrótce coś ciekawego musiał dostrzec, bo podpełzł do szezlonga stojącego w rogu salonu i po nałożeniu skórzanej rękawiczki wyciągnął spod niego nadgryzione jabłko.
— Hm, czemu leżało akurat tutaj? — Przez dobrą chwilę dumał intensywnie, po czym wstał i zwrócił się do posterunkowego: — Proszę zabrać to do dowodów, opatrzyć zdjęciem, dokładnie opisać miejsce znalezienia, zebrać odciski palców oraz porównać je z odciskami należącymi do rodziny.
Posterunkowy wpatrywał się tępo w Lamberta.
— Eee… co zebrać?
— Panie Jenson — rzekł Lambert z groźną nutą irytacji. Nic tak nie wyprowadzało go z równowagi jak ignorancja. — Już w starożytnej Babilonii potwierdzano transakcje handlowe odciskiem palca. W tysiąc sześćset osiemdziesiątym szóstym na Uniwersytecie Bolońskim Marcello Malpighi opisał istnienie na opuszkach spirali, linii i kopek, a niejaki sędzia William Herschel z okolic Kalkuty rozwiązał sprawę fałszerstw, właśnie porównując odcisk kciuka i palca wskazującego na dokumentach. Już nie wspomnę, że w tej właśnie chwili sir Francis Galton prowadzi prace nad opisaniem całkowitego systemu linii papilarnych, a pan nie wie, co to są odciski palców?
William miał przemożne pragnienie bezsłownego przekazania Lambertowi, że Jenson jest zwykłym krawężnikiem i pewnie nie ma pojęcia o wielu rzeczach, które jemu mogą wydawać się oczywiste.
Posterunkowy wyglądał, jakby miał ochotę zakwestionować prośbę, ale ostatecznie przytaknął ponuro i chwycił jabłko zapakowane w papierową torebkę.
Otrzepując swój płaszcz z kurzu, Lambert wyprostował się dumnie, po czym orzekł:
— Czas zasięgnąć odrobiny informacji.
Wyszli na skąpaną w słońcu ulicę, by porozmawiać z każdym, kto znał rodzinę Knightów.

Faza III: Rozmowy
Jak tylko posterunkowy zniknął z pola widzenia, Lambert wetknął w dłoń Williama dokumenty firmy sir Henry'ego. Wystarczyło jedno spojrzenie na dokonane transakcje oraz kolumny liczb, aby wiedzieć, że kluczem do rozwiązania zagadki może być sporej wysokości majątek Knightów.
— Ktoś dybał na ich pieniądze?
Lambert przytaknął, po czym zapukał do drzwi.
Otworzył im anglikański duchowny, który był tak niziutki, że sprawiał wrażenie, jakby ktoś go skurczył. Zapytany o denatów, nadął się, co złudnie dodało mu kilka cali.
— To byli bardzo źli ludzie. Do kościoła nie chodzili, ot co!
Przez pełny kwadrans słuchali jego monologu na temat zdrad, karygodnych aktów seksualnych i ogólnego braku Boga w sercu. Pożegnali się z nim z wielką ulgą.
Pani Barbara spod numeru piątego okazała się lepszym rozmówcą. Pochyliła się w ich stronę i szepnęła konspiracyjnie:
— Widzi pan tę paniusię z trzeciego piętra? Tę, która podgląda nas z okna? — Lambert uniósł głowę, jakby chciał spojrzeć w niebo, a następnie dyskretnie zerknął w bok. Zza firanek wyglądała młoda kobieta o płomiennorudych włosach, poskręcanych w ciasne świderki. — To Margaret Millet, kochanka pana Henry'ego. Gdy tylko Rebecca opuszczała dom, ta przyłaziła, a to cukru pożyczyć, a to mąki... A on ją wpuszczał. — Choć pani Barbara siliła się na obojętny ton, sprawiała wrażenie podnieconej możliwością przekazania im tej informacji. — A potem dwie godziny stamtąd nie wychodziła.
— A co pani myśli o córce?
— Okropne dziewuszysko, ani uncji przyzwoitości. Lat dwadzieścia, a zamiast myśleć o zamążpójściu, włóczy się z jakimś chłystkiem. Joe go wołają. Bodajże pracuje w fabryce broni. — Pani Barbara zmarszczyła nos, jakby wyczuła coś cuchnącego, choć w rzeczywistości pogrążyła się w jakimś obrazoburczym wspomnieniu. — Pierwsza żona Henry'ego zmarła, gdy Sophia miała ledwie kilka lat. Oczywiście przygruchał sobie młodą kobietę, bo jak to tak samemu wychowywać dziecko? No ale Sophia nie za bardzo lubiła się z Rebeccą. Ile to kłótni było, ile rozbitych talerzy, ciężko zliczyć.
Próbowali przepytać również Węgra, ale mówił łamaną angielszczyzną i trudno było go zrozumieć. Pani Millet natomiast w ogóle nie chciała z nimi rozmawiać. Pomocny okazał się dopiero miejscowy listonosz.
— Pani Eleonore? A tak, znam ją. Siwa i pomarszczona jak orzech włoski. Zbliżała się do siedemdziesiątki, więc nie dawała sama rady. Jakiś rok temu zamieszkała z synem i synową. — Mężczyzna wyglądał na przepracowanego; miał cienie pod oczami, a torba pełna listów zwisała mu ciężko z ramienia. — Ale nikt jej nie lubił.
— Dlaczego?
Mężczyzna podrapał się po nieogolonym podbródku głęboko zamyślony.
— Chyba miała coś nie tak z pamięcią. Nieraz wrzeszczała na mnie, że listów jej nie przynoszę, a przecież każdy jeden dostarczałem osobiście. Krytykowała też wszystkich sąsiadów, czym zasłużyła sobie na miano starej prukwy.
Postanawiając zasięgnąć wiedzy u źródła, udali się również do szwagra pani Knight.
Pan Edward łypnął na nich chmurnie. Był to siwiejący mężczyzna o wyglądzie basseta ubrany w białą koszulę z wysokim kołnierzem i kamizelkę w szkocką kratę.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że Rebecca to zrobiła — odezwał się basowym głosem. — Nawet pomimo tego, że Eleonore dawała wszystkim w kość swoim apodyktyzmem i skąpstwem.
— Co pan przez to rozumie?
— Żałowała złamanego pensa, co odbijało się na całej rodzinie. Od kiedy razem zamieszkali, Henry stał się wyjątkowo oszczędny.
— To chyba dobrze?
— Niekoniecznie. Doszło do tego, że Sophie i Rebecca nie mogły kupić nowych sukni, nawet jeśli stare kompletnie nie dawały się do noszenia.
Po zakończeniu rozmowy Wilkins mruknął kwaśno do Lamberta:
— Szukasz wiatru w polu. Wszyscy mieli motyw, żeby pozbyć się teściowej. Skoro Eleonore była taką okropną jędzą, pozostawało tylko kwestią czasu, aż ktoś ją ukatrupi. — Przeszli żwirowaną alejkę, mijając bryczkę sunącą w kierunku Tamizy. — Raport policji jest jedynie logiczny. Wyobraź sobie, młoda żona zdana na łaskę jakieś staruchy. Oczywiście, że chciała się jej pozbyć z powodu pieniędzy.
— Wtedy upozorowałaby śmierć, zamiast dźgać ją tasakiem — wytłumaczył Lambert.
— Zbyt wiele oczekujesz od ludzi.
— Moje oczekiwania są minimalne, zapewniam cię, Williamie.
— A więc?
— Liczę na szczątkową inteligencję oraz logikę w działaniach.
— No właśnie…
Weszli do parku Red Cross Garden pełnego zielonych trawników i klombów. Po przeciwnej stronie mieszkała przyjaciółka Rebecci, pani Adela Blossom. Gdy przechodzili obok stawu z cicho szumiącą fontanną, William zapytał:
— Może działała w afekcie? Mogła po prostu stracić nerwy.
Nagle Lambert zatrzymał się. Podpierając się na lasce, spojrzał żywo na Williama.
— Czyżby przemawiało przez ciebie osobiste doświadczenie?
William posiadał w sobie wystarczająco godności, by nie odpowiadać na to pytanie.
Kiedy zastukali kołatką, otworzyła im pulchna kobieta w czepku. Była przyozdobiona mnóstwem falbanek, przez co przypominała wielką, różową muffinkę. Zza jej serdelkowatych nóżek, które krynolina nie była w stanie ukryć, wyłonił się miniaturowy jelonek.
Lambert zamrugał gwałtownie.
— To jeleń, proszę pani?
Właścicielka jelonka poczerwieniała na twarzy.
— To pies, szanowny panie!
— Ale on nie ma włosów — zaobserwował, jakby to przesądzało sprawę.
— Bo taka już jego uroda.
— A jaka to rasa?
— Xoloitzcuintli.
W tym momencie, szczekając głośno, w progu pojawił się chodzący dywanik z frędzlami oraz coś przywodzącego na myśl małpę na czterech łapach.
— A to komondor i pinczer małpi — wyjaśniła wyniośle. — Prawda, że śliczne?
— Eee… tak, istotnie ładne pieski — przytaknął William, widząc, że Lambert otwiera usta z zamiarem wyrażenia stanowczego sprzeciwu.
Z przerywanej szczeknięciami rozmowy dowiedzieli się o napiętych relacjach między Margaret a Rebeccą oraz że Sophia zatrzymała się u swojej kuzynki do czasu odzyskania pamięci. Gdy drzwi numeru siedem zamknęły się za nimi, Wilkins mruknął do Lamberta:
— Wiedziałeś o istnieniu takich psów?
Lambert poprawił halsztuk, widocznie czując się niekomfortowo z tym pytaniem.
— Tylko w teorii. Sam rozumiesz, param się kryminologią a nie kynologią. Jakkolwiek bliskie są to nazwy, znaczeniowo nie stoją koło siebie. No chyba że w grę wchodzi atak wściekłego buldoga, który zagryzł swojego właściciela na śmierć.
Wkrótce rozwiązała się zagadka nagłej głuchoty sąsiadów, którzy chórem twierdzili, że nie słyszeli żadnych strzałów.
— Wie pan, jakie tu wczoraj trzaskały błyskawice? — rzekła pani Bertha. Za jej plecami gromadka latorośli bawiła się w berka, robiąc straszliwy raban. — Co chwila grzmot. Bum. Bum. Bum. Mąż nawet zapowiadał, że zbliża się koniec świata. Głupek.
Gdy pozostawili Berthę jej rozwrzeszczanym dzieciom, Lambert wywnioskował:
— Strzał musiał zbiec się z uderzeniem pioruna lub nawet mogli nie rozpoznać go od grzmotu.
William stracił tym zainteresowanie. Bolały go stopy i był głodny. Na szczęście zostały im tylko dwie osoby do przesłuchania. Co prawda Sophie nie zastali w domu kuzynki, ale dostali dokładny adres, pod którym odwiedzała swojego przyjaciela Joe.
Drzwi otworzył im chłopak o mało rozgarniętym spojrzeniu. Chwilę później zza jego ramienia wyjrzała niezwykle drobna dziewczyna o niezdrowo bladej cerze. Sprawiała wrażenie, jakby lekki podmuch wiatru mógł ją przewrócić.
— Panna Sophia Knight?
— Owszem. — Jej głos był równie eteryczny jak postura.
Lambert zadał obojgu kilka pytań, ale niewiele się dowiedzieli.
— Nic z tamtego dnia nie pamiętam — powtórzyła Sophia po raz któryś. — Lekarz powiedział, że cierpię na amnezję… dysocjacyjną? Tak, chyba tak to określił. Ponoć jest to reakcja na stres, będący wynikiem przeżycia tragicznego wydarzenia.
Lambert schował za pazuchę wieczne pióro i książeczkę, w której przez większość dnia notował. Już miał odwrócić się do wyjścia, gdy nagle zainteresowały go stopy Joe.
— Jaki ma pan numer buta?
— Numer dziesięć — odpowiedział zdziwiony.
— Aha.
Drepcząc Jonathanowi po piętach, William zastanawiał się, co numer buta Joe ma wspólnego z całą sprawą. Nie pytał jednak, bo Lambert nigdy nie wypowiadał swoich spostrzeżeń na głos, jeśli nie posiadał potwierdzenia ich słuszności.
Ostatnią osobą, z którą rozmawiali, był pan Alan Squire, przyjaciel Henry'ego, z którym otworzył spółkę włókienniczą pod nazwą „Knight and Squire”.
— Gdzie przebywał pan dwudziestego szóstego kwietnia w godzinach rannych? — indagował detektyw.
— W fabryce.
— Ktoś mógłby to zaświadczyć?
— Henry, gdyby żył.
Lambert przestał na chwilę notować.
— Ktoś jeszcze?
— Kilku podwładnych, głównie tkaczki.
— W porządku, sprawdzimy to.
— Czy jestem o coś oskarżony?
— Jeszcze nie — mruknął Lambert.
Williamowi drgnęła powieka na te słowa. Uśmiechnął się wymuszenie do pana Alana i wyjaśnił przesadnie lekkim tonem:
— To tylko rutynowe dochodzenie.
— Policja już tu była — poinformował ich pan Alan. — Powiadomili mnie o śmierci państwa Knight i zadali kilka pytań.
Lambert uniósł brwi.
— A to ci dopiero. To oznacza, że nie są takimi kretynami, na jakich wyglądają.
Pod koniec rozmowy Williama bolała szczęka od ciągłego uśmiechania się i sam miał ochotę popełnić morderstwo.


Faza IV: Podejrzani i ich motywy
— Podsumujmy — rzekł Lambert, przeglądając zapiski w książeczce. Siedzieli w zacisznej knajpce. Przed nimi parowały dwa kubki czarnej kawy, a z gramofonu wybrzmiewała cicha melodia „Old Folks at Home” Stephen Foster. — Henry miał romans z Margaret, która z kolei miała zwadę z Rebeccą. Mogła zabić rywalkę, by zagarnąć męża dla siebie.
— Zapomniałeś o jednym — mruknął Wilkins, odgryzając kawałek pasztecika. — Pani Knight popełniła samobójstwo.
— Samobójstwo można zaaranżować, drogi Williamie.
— Ale to nie wyjaśnia, dlaczego zginęła Eleonore.
— Niekoniecznie. Akurat Eleonore wszyscy chcieli się pozbyć.
Lambert przerzucił kolejne strony książeczki i ciągnął dalej:
— Sophia również miała powód, żeby wyeliminować Rebeccę, skoro między pasierbicą a macochą trwały ciągłe konflikty.
— Znowu zapomniałeś o pewnym szczególe. Sophia cierpi na amnezję.
— Amnezję można symulować, drogi Williamie.
William pokręcił głową ze zrezygnowaniem i ponownie wgryzł się w pasztecika. Jego do niedawna pusty żołądek zdawał się mruczeć z przyjemności.
— Został jeszcze pan Knight. Dokumenty poświadczają, że Alan Squire zaciągnął trochę długów na całkiem sporą sumę. Uregulowałby je, gdyby sprzedał udziały Henry'ego.
— Przecież Henry'ego nie zamordowano, Lambercie — przypomniał mu znowu William. — Czy istnieje ktokolwiek na tym świecie, kogo nie posądzałbyś o zbrodnicze knowania? Czasami białe jest po prostu białe. Szukasz jakiegoś nieistniejącego spisku.
Nagle w drzwiach knajpki otworzyły się, ukazując posterunkowego.
— Jak tam odciski palców, panie Jenson? — zagadnął Lambert.
— Był problem — odpowiedział Jenson i usiadł obok Williama. — Proszek, który użyli, nie chciał dawać wyników. Machali jakimś pędzelkiem i machali, ale niewiele wymachali. Na szczęście udało im się pozbierać do kupy znalezione fragmenty.
— I?
— I wychodzi na to, że jabłko należało do sir Henry'ego.
Lambert przytaknął w zadowoleniu.
— To by mogło wyjaśniać jedną rzecz. Niemiej przed wysnuciem dalszych konkluzji konieczna będzie naoczna weryfikacja. Gdzie są ciała?
— W The London Hospital.
— A więc, szanowni panowie, czas spotkać się z naszymi denatami.

Faza V: Spotkanie z denatami w The London Hospital
Kostnica była ponurym, zimnym pomieszczeniem znajdującym się w podziemiach szpitala i bardziej przypominającym zwykłą piwnicę niż salę do przechowywania zwłok. Na metalowych stołach, przykryci białymi płótnami, leżeli państwo Knight. Stary medyk z przekrwionymi oczami i kępką siwych włosów sterczącą mu na czubku głowy uścisnął im dłonie na powitanie. Zawiało niedawno przetrawionym alkoholem.
Lambert ściągnął płótna i nachylił się nad sir Henrym.
— Hm…
Widok nie był zbyt przyjemny. Skóra nieboszczyka miała brzydki, niebieskawy odcień, a wzdłuż klatki piersiowej przebiegał sznyt po autopsji. Lambert pomacał otrzewną, w obrębie której widniały krwawe wybroczyny i uniósł powiekę, ukazując czerwone plamki na spojówce i twardówce. Następnie zbadał szyję oraz zajrzał do ust i nosa.
— Umarł wskutek niedotlenienia — orzekł. — A uściślając, zadławienia ciałem obcym.
Medyk chrząknął. Odór alkoholu stał się jeszcze intensywniejszy.
— Co też pan mówi? Drogi oddechowe umrzyka nie były ani uszkodzone, ani zatkane.
— Tak, to akurat jest osobliwe.
Straciwszy zainteresowanie panem Knightem, Lambert zajął się Eleonore. Staruszka wcale nie prezentowała się lepiej od swojego syna. Po pogruchotanych kościach i licznych, krzyżujących się cięciach, można by przypuszczać, że ktoś rąbał w nią, ile popadnie, jakby pragnąc posiekać, zamiast zamordować. Detektyw jednak skupił się głównie na wielkim guzie, który wykwitł z tyłu jej głowy.
William pomyślał z przekąsem, że tylko Rebecca nie stanowiła obrazka jak z koszmaru. Poza faktem, że była niezaprzeczalnie martwa, wyglądała całkiem dobrze. Jedynie z boku czaszki ziała dziura po ranie postrzałowej.
— Czy badał pan Eleonore? — zapytał nagle Lambert.
Medyk spojrzał na nich.
— A po co?
— Żeby ustalić przyczynę zgonu.
— A to nie widać, od czego umarła? — Usiadł na drewnianym stołku, widocznie zbyt zmęczony, by stać. Postukał palcami w blat biurka, a jego przekrwiony wzrok zatrzymał przez moment na małej szafce. William podejrzewał, że znajdowała się tam pospiesznie schowana butelka spirytusu.
— Ponieważ wygląd guza pani Eleonore sugeruje uderzenie o ostrą krawędź — wytłumaczył Lambert. — Pęknięcie czaszki mogło spowodować jej śmierć, jeszcze zanim padł pierwszy cios.
Medyk sprawiał wrażenie, jakby nie miał czasu ani chęci, by rozważać dziwny przypadek udławienia bez dławienia albo też zastanawiać się, czy guz Eleonore powstał przed atakiem tasaka, czy po nim. Wnioskując po jego niecierpliwych ruchach, nie mógł się doczekać, aż po prostu sobie pójdą.
Lambert pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Ignorancja wyprowadzała go z równowagi, ale jawna niechęć do współpracy wypompowywała z niego cały wigor. William wiedział, dlaczego. Lambert był samotnym mężczyzną nie bez przyczyny. Kiedyś sam nie chciał widzieć oczywistych faktów. Zmieniło się to dopiero, gdy przyłapał swoją pierwszą i jedyną żonę na zdradzie. Od razu zażądał rozwodu i trwał w tym postanowieniu, aż go otrzymał. Roczna sprawa sądowa, wyciąganie mnóstwa rodzinnych brudów, skandal towarzyski i upadek reputacji nie przysporzyły mu popularności. Ale choć zdawał sobie sprawę, że stał się obiektem niewybrednych żartów, robił swoje i czekał, aż burza ucichnie. W końcu jednak musiał rozwiązać spółkę detektywistyczną i rozpocząć działalność w pojedynkę.
Czasami, kiedy William wracał do zacisza ciepłego domu oraz kochającej żony i pozwalał sobie na chwilę spokojnej kontemplacji, naprawdę dochodził do wniosku, że Lambert zaciągał go do współpracy, bo zwyczajnie potrzebował towarzystwa. Na dodatek towarzystwa kogoś, kto będzie się wściekał na jego zachowanie, ale nigdy przenigdy nie oceni go przez pryzmat przeszłości.
— Kula nie przeszła na wylot. — Słowa przywołały Williama na ziemię. — Widziałeś, żeby kiedykolwiek kula nie przeszła na wylot przy samobójstwie?
Szczerze powiedziawszy, nie widział. Był tylko prawnikiem, choć nie przypominał sobie, by miał sprawę sądową, w której mózg ofiary nie został wydrylowany, gdy w grę wchodziło postrzelenie z bliskiej odległości.
Stukanie palców o blat stało się częstsze i bardziej natarczywe. Medyk przestał się kryć ze swoim pragnieniem i teraz nieprzerwanie wpatrywał się w szafkę, jakby skrywała tajemnice wszechświata.
Lambert naciągnął płótno na Rebeccę, co oznaczało, że skończyli.
Nałożywszy cylinder, powiedział ozięble:
— Żegnam, panie medyk.
Nawet nie silił się, żeby użyć jego imienia.
— M-hm, żegnam, panie detektyw — mruknął medyk.
W przeciwieństwie do Lamberta nie pamiętał go.

Faza VI: Eksperyment

— Czyli co? — zaczął William, gdy powitał ich znajomy gwar dzielnicy Whitechapel oraz rześkie powietrze wiosny. Była to cudowna odmiana po ponurej kostnicy i jego napięte jak struna mięśnie nieco się rozluźniły. — Lekarz sknocił sprawę? Nikt nie umarł tak, jak powinien? Żona nie popełniła samobójstwa, teściowa nie została zamordowana tasakiem, a mąż nie wyzionął ducha sam z siebie?
— Dokładnie, Williamie, dokładnie.
Szli przez chwilę chodnikiem, ale wkrótce udało im się znaleźć dorożkę. Pojazd kołysał się i podskakiwał na kocich łbach, mijając kolejne przecznice, aż zatrzymał się pod mieszkaniem Lamberta. Niegdyś zamożny, po rozwiązaniu spółki musiał sprzedać rodzinną posiadłość w Kensington. Teraz niewielka garsoniera, pozostała jeszcze z okresu małżeństwa, była jedynym miejscem, w którym żył i pracował. Jak twierdził, nie potrzebował niczego więcej, choć czasami William dostrzegał w jego spojrzeniu coś na kształt żalu — jakby naprawdę tęsknił za domem, który niegdyś zamieszkiwał z Emily.
Czemu tu przyjechali, a nie wrócili od razu do Southwark, było zagadką. Lambert niczego nie wyjaśnił, a jedynie kazał zaczekać w dorożce. Kiedy po kilku minutach wyłonił się z kamienicy, niósł pod pachą manekina. William wolał nie pytać, skąd go wziął ani po co mu on.
Lejce świsnęły w powietrzu, konie zarżały i dorożka na powrót rozkołysała się. Słońce zaczęło z wolna zniżać się ku linii horyzontu, ozłacając chmury krążące nad miastem. Gdy przecinali Tamizę, William obserwował mgłę zasnuwającą londyńskie ulice i nieukończoną konstrukcję Tower Bridge.
Z powrotem u państwa Knight Lambert zapytał:
— Widzisz tutaj coś nietypowego?
— A powinienem?
Detektyw nie odpowiedział. Dostojnym krokiem, jakby znajdował się na salonach zamiast na miejscu zbrodni, podszedł do bogato zdobionego kredensu z ciemnego drewna. Gdy stanął dokładnie tam, gdzie Rebecca Knight popełniła rzekome samobójstwo, stuknął końcem laski w szczelinę między meblem a wielkim fikusem.
William utkwił wzrok we wskazanym miejscu i nagle go olśniło. W ścianie, tej samej, którą Lambert kazał posterunkowemu wykuć na pamięć, znajdowała się dziura po kuli, ale przecież nie powinna, bo pocisk nigdy nie opuścił mózgu Rebecci.
— Strzelono dwukrotnie.
— Owszem.
Na usta Lamberta wypłynął łagodny uśmiech. William powinien się cieszyć, bo właśnie mieli niezbity dowód, iż naprawdę upozorowano samobójstwo. Gdy jednak spojrzał na manekina, teraz wspartego o ścianę, tknęło go złe przeczucie.
Sekundę później okazało się w pełni uzasadnione.
— Co pan powie na mały eksperyment? — zapytał Lambert.
To było właśnie to. Zdanie, którego nie cierpiał z całego serca. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto po słowie „eksperyment” następowały kłopoty. Czasami nawet nawiedzały go z tego powodu koszmary. Lambert wypowiadał w nich, właśnie z tym samym uśmiechem, co teraz, „co pan powie na mały eksperyment” i chwilę później cały budynek wylatywał w powietrze, koło głowy świstały mu kule armatnie lub porywano jego małżonkę.
— Eee… a na czym miałby polegać? — zapytał ostrożnie.
Lambert wyciągnął zza pasa kieszonkowy pistolet i wycelował lufę w manekina.
— Na sprawdzeniu, jak wystrzeliwane są łuski, aby na tej podstawie wysnuć wnioski o odległości i kierunku, z jakich oddano strzał. Nie obawiaj się — dodał, widząc minę Williama — nikomu nie stanie się krzywda.
— Cóż za szczęście — stęknął słabo.
Lambert przestał celować pistoletem, zdjął cylinder, a redingot przewiesił przez oparcie krzesła. Cienie powoli wkradały się do salonu państwa Knight, idealnie odwzorowując to, co działo się w duszy Williama. Z tego, co wiedział, jeszcze nikt przed nimi nie dokonywał takiego doświadczenia.
— Jest to dwulufowy pistolet o nazwie Remington Derringer — wyjaśnił Lambert, stawiając manekina w miejscu, w którym znaleziono martwe ciało Rebecci. — Bardzo popularny i z dość ciekawą historią, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że jego pierwowzorem zamordowano Abrahama Lincolna. Ten należy do mnie, ale właśnie tym modelem popełniono domniemane samobójstwo.
Przez kolejne pół godziny strzelał bezlitośnie do biednego manekina, przerywając tylko, by zmienić jego pozycje, zbadać rozrzut prochu i sprawdzić miejsce upadku łuski. William zrozumiał, co miał na myśli, mówiąc rano do posterunkowego, by policja nie zwracała uwagi na „możliwy hałas w godzinach wieczornych”. Już po pierwszej minucie dzwoniło mu w uszach.
To wszystko było bardzo ryzykowne. Równie dobrze Lambert mógł podziurawić cały salon i nigdy by nie udowodnił, że dziurę obok fikusa zrobiono bronią państwa Knight. Żadna kula jednak nie chybiła ani nie przeleciała na wylot, co wywołało w Williamie dziwne podejrzenie, co do z pozoru niewinnie wyglądającego manekina.
Nagle zapadła kojąca cisza. Odłożywszy pistolet, Lambert oświadczył:
— Rebecca zdecydowanie nie mogła się zabić, chyba że posiadała niesamowity dar, który pozwolił jej strzelić do siebie z odległości metra i po śmierci przesunąć łuski z prawej strony kredensu na lewą.
William jedynie westchnął z ulgą. Właśnie przeżył w nienaruszonym stanie jeden procent eksperymentów niekończących się katastrofą. W tej krótkiej chwili tylko to się dla niego liczyło.

Faza VII: Po nitce do kłębka
— Czyli co z tego wynika? — zapytał William.
Szli spacerowym krokiem, a nad ich głowami rozpościerało się atramentowe niebo. Lampy uliczne skąpały ich sylwetki w żółtym blasku.
— Skoro nie było śladów włamania, morderstwo musiał popełnić ktoś, kto doskonale znał rodzinę Knightów, co zawęziło nam krąg podejrzanych. Oprócz romansu punktem spornym były pieniądze, więc głównymi podejrzanymi stali się kochanka Margaret Millet, wspólnik Alana Squire, córka Sophie i sama Rebecca. Jak udowodnił eksperyment, Rebecca również została zamordowana, więc pozostali nam tylko Margaret, Alan i Sophia. Mamy jednak poszlaki, że sprawców było co najmniej dwóch albo jeden silny mężczyzna.
William zastanowił się.
— Bo tylko wtedy było fizycznie możliwym zadanie Eleonore tak wielu ciosów tasakiem i przesunięcie ciała Rebecci.
Lambert skinął głową w potwierdzeniu.
— Zauważyłem jednak, że w pokoju Eleonore wyłamano drzwiczki do sekretarzyka, w którym trzyma szkatułkę z biżuterią i pieniędzmi, a na dywanie znajdują się ślady po butach rozmiaru naszego Joe. W dzień morderstwa padało, więc błoto łatwo się rozniosło.
— Ale niczego nie ukradziono.
— Nie ukradziono.
— Dlaczego?
— Zacznijmy od tego, że ktoś z domowników nie tylko musiał wpuścić Joe do środka, ale też odwrócić uwagę babci, która ze względu na stan zdrowia praktycznie nie wychodziła z domu. Tu potwierdza się teoria, że sprawców było dwóch, a zażyła znajomość Sophii z Joe oraz jej motywy wskazują, że miała swój udział w przestępstwie. Skoro jednak rabunek nie doszedł do skutku, jedynym logicznym wyjaśnieniem jest, że Eleonore usłyszała hałas i między nią a Sophią wywiązała się szarpanina. I nie jest to też gołosłowne przypuszczenie. Na krawędzi stołu widnieje ślad krwi, a obrażenie głowy idealnie pasuje do teorii, skąd się ów ślad wziął. Gdyby po prostu upadła na ziemię po uderzeniu tasaka, rana wyglądałaby zupełnie inaczej. Eleonore zmarła, jeszcze zanim padł pierwszy cios.
— Nie mogli po prostu zostawić jej i uciec? Po co masakrować martwe ciało? — zapytał William naprawdę zaciekawiony.
— Na to pytanie może odpowiedzieć tylko Sophia. Mam jednak na ten temat teorię: albo w tym czasie Rebecca wróciła do domu i wszystko zobaczyła, albo Sophia postanowiła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Wrabiając Rebeccę, nie tylko pozbyłaby się znienawidzonej macochy, ale też utwierdziłaby policję w przekonaniu, że nie ma sensu węszyć wokół sprawy.
— A więc… — zaczął William. Nagle wszystko zaczęło wskakiwać na swoje miejsce. — Użycie tasaka było akcją dywersyjną? Żeby dla wszystkich było oczywiste, że działano z premedytacją. No i konieczne było też zostawienie śladów na Rebecce. Miała krew Eleonore na sukni, prawda?
— Zgadza się — potwierdził Lambert. — Co więcej, na jej dłoni znaleziono również proch. Joe pracuje w fabryce broni, więc co nieco na ten temat wiedział. Mógł zaproponować, żeby wetknąć pistolet w dłoń Rebecci, strzelić ponownie, a dodatkową łuskę zabrać ze sobą.
— Ale nie był chyba zbyt inteligentny, skoro nie pomyślał, że dziura po strzale, która nie powinna istnieć, może wydawać się mocno podejrzana.
— Nie, nie był.
Przez chwilę szli w zgodnym milczeniu. Czasami przejechał powóz lub minął ich maruder. W końcu William przerwał ciszę:
— A jak umarł pan Knight?
— Wyobraź sobie taką sytuację. Mąż wraca do domu, jedząc jabłko. Wchodzi do salonu, a tam wszystko porozrzucane. Matka zmasakrowana, żona martwa, córka zaciera ślady. Mężczyzna krztusi się. Jabłko wypada z dłoni i toczy się pod szezlong. Przypuszczam, że podczas przenosin do kostnicy, ktoś go nieodpowiednio ścisnął i kęs, tkwiący w gardle, wypadł. A lekarz oczywiście wolał zignorować ślady w okolicach otrzewnej i na gałkach ocznych, niż zastanowić się, czemu ciało wygląda na nienaruszone, a jednak umarło z niedotlenienia. Jedyne na co się zdobył, to rozprucie klatki piersiowej, żeby zbadać, czy serce nie było chore i nie przestało tłoczyć krwi.
— Więc to już wszystko? Zagadka rozwiązana?
Lambert poprawił na głowie cylinder.
— Ano tak, rozwiązana. Możesz jutro udać się do panny Sophie, żeby zaproponować jej swoje usługi. Ja tymczasem przejdę się do Scotland Yardu przekazać im mój raport.
William stał przez chwilę w zastanowieniu.
— A co ty będziesz z tego miał?
— Ja? — Lambert oparł się na lasce. Kurze łapki wokół jego szmaragdowych oczu pogłębiły się, kiedy się uśmiechnął. — Przed naszym spotkaniem w operze uciąłem sobie pogawędkę z komisarzem londyńskiej policji. Założyliśmy się. Jeśli okazałoby się, że się mylę i w tej sprawie nie tkwi drugie dno, miałem złożyć rezygnację z licencji detektywa i nigdy więcej nie podjąć się żadnego zlecenia. Ale jeśli zdobędę dowody, że sprawca chadza na wolności, już nigdy przenigdy Scotland Yard nie miał robić mi kłopotów. Na dodatek dostanę własne biuro i pokaźną pensję, gdyż od teraz będę pracował w ich imieniu. Niby dlaczego akta Knightów musiałem wydrzeć siłą i oddelegowali posterunkowego „do pomocy”? Można by przypuszczać, że już nie byli w stanie zdobyć się na kogoś niższą rangą.
— A już myślałem, że kierował tobą czysty altruizm.
Lambert pokręcił głową z uśmiechem.
— No coś ty, a z czego bym żył?

________________________
[1] W 1882 poeta Roderick McLean strzelił z pistoletu do królowej Wiktorii Hanowerskiej, ponieważ odmówiła zaakceptowania jego wiersza. Uznano go za niepoczytalnego i dożywotnio umieszczono w zakładzie psychiatrycznym. Królową zirytowała sentencja wyroku "niewinny, ale szalony". Ostatecznie formułka została zmieniona na "winny, ale szalony".

2
Dzień dobry :) Mam nadzieję, że mimo późnej pory coś z tekstu wydobędę.
Phoe pisze:Jego jasnoniebieskie oczy rozszerzyły się komicznie, gdy ujrzał jakże mu dobrze znanego, dystyngowanego mężczyznę po czterdziestce.
Jakoś nie brzmi mi stwierdzenie "jakże mu dobrze znanego". Czy to miał być element komizmu? W tym wypadku efekt nie został osiągnięty. Gdyby od początku tekst przepełniony był humorem to może...

Na razie mam przed oczami Herkulesa Poirot lub Sherlocka Holmesa (Tych panów pewnie kojarzysz ;) ). Szczegółowość opisu też przypomina mi obu autorów. Lubię taki zabieg.
Phoe pisze:Jednak tym, co naprawdę zwracało uwagę, były zielone oczy, błyszczące w cieniu balkonu jak szmaragdy.
Formalnie nie mam nic przeciw temu zdaniu. Odnoszę tylko, być może subiektywne, wrażenie, że określanie kogoś po kolorze oczu oraz porównywanie ich koloru do szmaragdu jest kiczowate i wyświechtane.
Phoe pisze:— P-p-p-anie Lambert, co pan tu robi?
— Mógłbym spytać siebie o to samo — mruknął Lambert. Jego równo przystrzyżony wąsik drgnął nerwowo, kiedy hrabia Almaviva, przebrany za ubogiego studenta, zaczął śpiewać pod balkonem Rozyny. — Wyobraź sobie, że przez pół dnia bezskutecznie próbowałem się z tobą skontaktować. Musiałem wykorzystać całą swoją przebiegłość, by dowiedzieć się, że się tutaj wybierasz. Unikasz mnie. — Ostatnie zdanie brzmiało jak finalne oskarżenie.

Najpierw jest "panie", chwilę później już "ty". Na ile znam ówczesne realia stawiałabym raczej na "pan" o ile mężczyźni nie są naprawdę bliskimi znajomymi (np. Holmes i Watson - przyjaciele i współlokatorzy.)
Phoe pisze:— Moja ciekawość została rozgrzana do czerwoności.
Nie podoba mi się frazeologia, ale nie wiem, czy jest niepoprawna.
Phoe pisze:Jeśli dłużej to potrwa, umrę na zgryzoty.
Ze zgryzoty.
Phoe pisze:Muzyka rozbrzmiewała w sali wystarczająco głośno, by ich cicha rozmowa komuś przeszkadzała, ale niezależnie od tego popełniali karygodne faux pas.
Czegoś brakuje.
Muzyka rozbrzmiewała w sali wystarczająco głośno, by ich cicha rozmowa nikomu nie przeszkadzała, ale niezależnie od tego popełniali karygodne faux pas?
Phoe pisze:Ostatnim razem, gdy Lambert spotkał jego małżonkę, wypchnął ją przez okno w próbie akcji ratunkowej przed gangiem handlarzy opium.
Niebezpiecznie przypomina mi to "Sherlock Holmes: Gra cieni". Film jako taki ok, ale nie mogę przyzwyczaić się do nowego wizerunku Holmesa. Również zachowanie Twojego detektywa jak i jego relacje z Wilkinsem przypominają mi ten film.
Phoe pisze:Dyliżansem przecięli most Waterloo i zatrzymali się w dzielnicy Southwark nieopodal Red Cross Garden, gdzie mieścił się dom państwa Knight.
Z tego, co pamiętam dyliżanse przewoziły pasażerów na dłuższych trasach, nawet zagranicznych. Holmes po Londynie jeździł dorożkami.
Phoe pisze:owarzyszący im posterunkowy, mający zwyczaj żucia gumy w wyjątkowo ordynarny sposób, przystanął obok z rękami kieszeniach.
Nie wyobrażam sobie w tamtych czasach takiego zachowania w służbie mundurowej.
Phoe pisze:— A mnie się to wydaje bardzo dziwne. Bo powiedzmy sobie szczerze, kto umiera ze strachu? Albo kto morduje teściową, żeby potem popełnić samobójstwo?
Co jak co, ale detektyw chyba powinien wyobrazić sobie każdą sytuację. Tak, jak uczył Holmes - na początku nie wyrabiał sobie opinii, by później nie podążać za nią ślepo.
I czy śmierć ze strachu nie jest, w pewnym sensie, synonimem jakiegoś ataku serca? Który został przez lekarza wykluczony.
Phoe pisze:— Komu skradłeś?
Ukradłeś.
Phoe pisze:— Który ma tak złą sławę, że niejednokrotnie chcieli mu odebrać licencję.
Mogę się mylić, ale czy w tamtych czasach istniała już taka licencja? Właściwie początek detektywa jako zawodu to koniec pierwszej połowy XIX w.
Postać coraz mocniej pachnie mi filmowym Holmesem.
Phoe pisze:— Prawda, że dostałem tę teczkę dobrowolnie?
Raczej "została mi przekazana dobrowolnie."
Phoe pisze:— Zrób pan zdjęcie — powiedział do posterunkowego.
Nierealne zachowanie w tamtej epoce. Niegrzeczne wręcz.
Phoe pisze:— Proszę zabrać to do dowodów, opatrzyć zdjęciem, dokładnie opisać miejsce znalezienia, zebrać odciski palców oraz porównać je z odciskami należącymi do rodziny.
Raczej dołączyć.
Phoe pisze:Jak tylko posterunkowy zniknął z pola widzenia, Lambert wetknął w dłoń Williama dokumenty firmy sir Henry'ego.
Pierwszy raz dostaję informację o imieniu i przez chwilę zastanawiam się, kto to.
Phoe pisze:— Widzi pan tę paniusię z trzeciego piętra? Tę, która podgląda nas z okna? — Lambert uniósł głowę, jakby chciał spojrzeć w niebo, a następnie dyskretnie zerknął w bok. Zza firanek wyglądała młoda kobieta o płomiennorudych włosach, poskręcanych w ciasne świderki. — To Margaret Millet, kochanka pana Henry'ego. Gdy tylko Rebecca opuszczała dom, ta przyłaziła, a to cukru pożyczyć, a to mąki... A on ją wpuszczał. — Choć pani Barbara siliła się na obojętny ton, sprawiała wrażenie podnieconej możliwością przekazania im tej informacji. — A potem dwie godziny stamtąd nie wychodziła.
Rozumiem, że chodzi o komizm, ale jednak... nie te realia. Państwo Knight ze swoim majątkiem musieli mieszkać w otoczeniu ludzi na poziomi, a pani Barbara zachowuje się, jakby to była dzielnica biedoty.
Phoe pisze:— Raport policji jest jedynie logiczny.
Jest jedynym możliwym wyjaśnieniem.
Phoe pisze:Wyobraź sobie, młoda żona zdana na łaskę jakieś staruchy. Oczywiście, że chciała się jej pozbyć z powodu pieniędzy.
— Wtedy upozorowałaby śmierć, zamiast dźgać ją tasakiem — wytłumaczył Lambert.
Nie rozumiem tej intrygi.
Czu to Sophia zabiła? ;)
Phoe pisze: Zza jej serdelkowatych nóżek, które krynolina nie była w stanie ukryć, wyłonił się miniaturowy jelonek.
Lambert zamrugał gwałtownie.
— To jeleń, proszę pani?
Jak można pomylić psa z jeleniem ;)
Phoe pisze:Proszek, który użyli, nie chciał dawać wyników.
Którego.
Phoe pisze:— Umarł wskutek niedotlenienia — orzekł. — A uściślając, zadławienia ciałem obcym.
Chyba jednak lekarz zauważyłby coś tak oczywistego. Detektyw nie jest medykiem, a mimo to wie więcej od doświadczonych lekarzy? Nie podoba mi się to.
Phoe pisze:Po pogruchotanych kościach i licznych, krzyżujących się cięciach, można by przypuszczać, że ktoś rąbał w nią, ile popadnie, jakby pragnąc posiekać, zamiast zamordować.
Tasak połamał jej kości?
Phoe pisze:— A to nie widać, od czego umarła? — Usiadł na drewnianym stołku, widocznie zbyt zmęczony, by stać. Postukał palcami w blat biurka, a jego przekrwiony wzrok zatrzymał przez moment na małej szafce. William podejrzewał, że znajdowała się tam pospiesznie schowana butelka spirytusu.
Ni znam się na tyle na ówczesnych realiach, by stwierdzić, jak długo taki durny lekarz utrzymałby się na stanowisku, ale myślę, że niedługo. Nawet Sherlock Holmes, postać prawie zawsze mądrzejsza od wszystkich, nie miał do czynienia z tak głupimi ludźmi.
Phoe pisze:Lambert naciągnął płótno na Rebeccę, co oznaczało, że skończyli.
Nie potrzebnie dodajesz, że skończyli. To rzecz oczywista - zaciągnął płótno, założył kapelusz.
Phoe pisze:William powinien się cieszyć, bo właśnie mieli niezbity dowód, iż naprawdę upozorowano samobójstwo.
Chyba jednak nie taki niezbity. A może była zbyt roztrzęsiona by trafić za pierwszym razem?
Phoe pisze:— Na sprawdzeniu, jak wystrzeliwane są łuski, aby na tej podstawie wysnuć wnioski o odległości i kierunku, z jakich oddano strzał.
Takie rzeczy bez problemu ustalał lekarz sądowy po obserwacji ofiary.
Phoe pisze:Faza VII: Po nitce do kłębka
Była komedia o Sherlocku pod takim tytułem.
Phoe pisze:Jak udowodnił eksperyment, Rebecca również została zamordowana
Autorzy kryminałów naprawdę prześcigają się w nieprawdopodobnych pomysłach, by zmylić trop. Jestem pewna, ze istnieje sposób, by Rebecca, mimo że została zamordowana, była napastnikiem, a nie tylko ofiarą.
Phoe pisze:Mamy jednak poszlaki, że sprawców było co najmniej dwóch albo jeden silny mężczyzna.
William zastanowił się.
— Bo tylko wtedy było fizycznie możliwym zadanie Eleonore tak wielu ciosów tasakiem i przesunięcie ciała Rebecci.

Moim zdaniem niekoniecznie.
Phoe pisze:Gdyby po prostu upadła na ziemię po uderzeniu tasaka, rana wyglądałaby zupełnie inaczej. Eleonore zmarła, jeszcze zanim padł pierwszy cios.
Jeśli upadła od razu albo w momencie, w którym powstały rany od tasaka to guz niekoniecznie wyglądałby inaczej. No, i jeśli cięcia zostały zrobione jakiś czas po śmierci to też wyglądałyby inaczej.

Zgadłam :D

Postać Lamberta niebezpiecznie przypomina Sherlocku z filmu, o którym już pisałam. Nie jest to postać bez charakteru, ale jednak lekko nudnawa i zbyt genialna. Nawet Holmes czasem się mylił, chociaż jego zaliczyłabym do odrębnej kategorii. Dialogi z drugiej części niestety trochę sztuczne.
Brakuje mi jakiegoś zwrotu akcji, czegoś, co sprawiłoby, że sprawa jest naprawdę tajemnicza i trudna do wyjaśnienia. Nic mnie tu nie zaskoczyło.
Masz manierę opatrywania prawie każdego rzeczownika przymiotnikiem, co po pewnym czasie sprawia, że tekst przypomina pierwsze wypracowania z angielskiego: "Kręcąc głową na boki, studiował pomieszczenie z tej perspektywy, zupełnie nie bacząc na skonsternowane spojrzenia jego cichej widowni. Wkrótce coś ciekawego musiał dostrzec, bo podpełzł do szezlonga stojącego w rogu salonu i po nałożeniu skórzanej rękawiczki wyciągnął spod niego nadgryzione jabłko."

Czytało mi się dobrze, styl przypadł mi do gustu, masz też dość lekkie pióro. Zwłaszcza w pierwszej części można poczuć klimat, później jednak coraz go mniej, tak jakbyś zmęczyła się tekstem. Widać to też po dialogach, braku opisów.
Dużym atutem jest niezły research, jeśli chodzi o miejsca, czy fabułę opery. To uwiarygadnia opowieść. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt dużo w tym szczegółów, ale mi przypadło to do gustu. Fajnie opisujesz tło, które oddziałuje na bohaterów.
Podobają mi się nazwiska bohaterów. Imiona są dobrze dobrane, postacie wydają się przez to bardziej rzeczywiste. Ja za każdym razem borykam się z problemem wyboru odpowiedniego miana.

Opowiadanie przypadło mi do gustu :mrgreen:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”