Bar Utracony Raj to podła knajpa w starym, wiejskim stylu, ale już z daleka frontowe wejście rozświetla neon niby żywcem wyrwany z klasycznego filmu. Najpierw przechodzi się pod neonem, który rozbłyska co nocy chyba wszystkimi kolorami. Trzeba podnieść umęczone nogi, by przejść na drugą stronę progu; wtedy zapach alkoholu, papierosowego dymu i sentymentu przeziera przez ciało, umysł. Reaguje się różnie, począwszy od ostentacyjnej obojętności, poprzez zaskoczenie, na głośnym śmiechu czy żałosnym płaczu kończąc. Są tacy, co padają na kolana i ryczą; a w strumykach z ich łez pluskają się korniki. Wtedy barman wypowiada swoją ulubioną formułkę, że i o cudze nieszczęście można się oprzeć.
Wnętrze jest ciemne, sceneria zmienia się jak w kalejdoskopie. Usiądziesz przy stoliku z "Sokoła maltańskiego", a gdy wstaniesz, ukaże się twoim oczom nędzna tańcbuda, w której twoi dziadkowie przeżywali swoje pierwsze miłosne uniesienia. Wyjrzysz przez okno, spostrzeżesz zabytkowego Forda; popatrzysz raz jeszcze, a ulicą mknął będzie duży fiat. Można przywyknąć. Daję słowo.
Swoją pierwszą noc spędzić zamierzałem w ciszy. Gdzie zerknąłem, widziałem bywalców: tańczących pijaków, rozbawione kurwy; diabły niebiańskie, rozgrzane do czerwoności anioły. Ale częściej spotykało się tam znajome gęby. Dawnych wujków, dawne ciotki; zagubione gdzieś w przeszłości postaci, których mary na zawsze zdawały się odstąpić.
Ale mój skromny plan pokrzyżowało spotkanie z jedną z takich postaci...
Pianista grał do kotleta. Trzaskał w klawiaturę jakiś przyjemny, amerykański kawałek zapijany wódą, a szelmowskim uśmiechem obdarowywał zebrane wokół panny-niewiasty. Wyglądał na gościa, co to pięćdziesiątkę ma na karku, jeśli nie więcej; włos wciąż miał mocny, spojrzenie żywe. I ten uśmiech. Cudowne były te dziewczyny, które go ubóstwiały. Jak ze snu - niczym aktorki pięknej sceny. Ubrane w zwiewne sukienki, o buziach słodkich jak z plakatów; napomadkowane usta, policzki białe od pudru, by zakryć rumieniec. Niesamowity był to widok - on, jeden, jakby na piedestale; bóg ziejący przetrawionym alkoholem - i one wkoło.
Kiedy grał, zdawał się być w innym świecie. Niekiedy spojrzał na piękne towarzyszki, niekiedy gapił się w sufit, wygrywając wpadającą w ucho melodię. Lecz ten jeden, jedyny raz zerknął w moją stronę...
- Pan do mnie - odczytałem z ruchu jego warg. Na chwilę oderwał rękę od klawiatury, mnie przywołując mnie. Po chwili grał dalej. Zwątpiłem zatem, czyżby mi się przywidziało?
Grał, i nie popatrzył więcej na mnie.
Wstałem. Poprawiłem koszulę i odważnie ruszyłem w stronę pianisty i jego pięknych dziewcząt. Czas dla mnie zwolnił; słyszałem bicie serca, odgłos stawianych kroków, trzeszczące deski. Czułem ciężki zapach pyłu sypiącego się z sufitu. Światła przygasały, by znów się rozjarzyć; twarz pianisty nikła i pojawiała się. Wtedy spostrzegłem jego uśmiech, i wyciągnął rękę do mnie w geście zaproszenia; dziewczyny ustąpiły, a ja chwyciłem za kieliszek.
- Witamy w skromnych progach - słyszałem, jak wirowało mi to w głowie.
Lata dziewczęce, lata nikczemne (opowiadanie w odc.)
1
Ostatnio zmieniony sob 04 paź 2014, 17:44 przez minojek, łącznie zmieniany 1 raz.